Księżycowy pył
Ech, ten pan Twardowski, magik świszczypała, w głowie mu tylko tajemne receptury i karczemne koncepty, sprzątaniem się nie para.
Pewnie dlatego Księżyc jest okropnie zakurzony. Drobinki pyłu unoszą się tuż nad jego powierzchnią (na wysokości do 10 cm). Daje to piękny efekt wizualny: horyzont na Księżycu błyszczy. Zjawisko to zachwycało załogi lądowników Apollo, choć jego kontemplację nieco zakłócał niepokojący zapach: naładowany elektrycznie kurz przyczepiał się do kosmicznych skafandrów i gdy trafiał do lądownika, reagował z tlenem, na skutek czego wydzielała się woń przypominająca odór strzelniczego prochu. Powodował też problemy zdrowotne. Podczas misji Apollo 17 astronauta Jack Schmitt cierpiał na dolegliwość nazwaną roboczo „księżycowym katarem siennym”, ponieważ pył z zanieczyszczonego skafandra trafił do jego dróg oddechowych.
NASA poinformowała niedawno, że nareszcie udało się jej opracować dokładny opis fizyczny procesu unoszenia się cząstek naładowanego elektrycznie kurzu nad powierzchnią Księżyca. Badania na razie nie mają wielkiego znaczenia praktycznego, ale kto wie – może kiedyś zostaną wykorzystane. Istnieją na przykład plany, by użyć pyłu do budowy dróg na Srebrnym Globie: kurz księżycowy łatwo się topi pod wpływem mikrofal, można więc wyobrazić sobie pojazd, który jadąc, przemienia zapylony teren przed sobą w twardą nawierzchnię.
Mały, rumiany, wierny
To już przesądzone: jeśli ludzkość założy kiedyś kolonię w innym układzie planetarnym, wybierze system, w którego centrum znajduje się czerwony karzeł. Skąd taki wybór? Nie z wiary w to, że małe jest piękne, ani z miłości do koloru czerwonego – lecz z rozsądku.
Czerwonych karłów jest po prostu bardzo dużo. Przynajmniej 20 albo i 30 najbliższych Ziemi gwiazd to właśnie one. Wśród nich znajduje się również Proxima Centauri, najbliższa Słońcu gwiazda, wokół której krąży zresztą planeta mogąca nadawać się do zamieszkania (to jeszcze niepotwierdzone).
Choć otaczają nas czerwone karły, na próżno sililibyśmy się dostrzec je z Ziemi gołym okiem. Są bowiem małe (niektóre nawet 13 razy mniejsze od Słońca). Są też niespecjalnie gorące (temperatura na ich powierzchni to około 3500°C – o 2000 stopni mniej niż w przypadku Słońca). Ale jeśli zdusimy w sobie manię wielkości i zdecydujemy się zamieszkać na planecie krążącej wokół czerwonego karła, może to być związek bardzo trwały, ponieważ gwiazdy te są niezwykle długowieczne, świecić mogą nawet kilka bilionów lat (żywotność Słońca to 10 mld lat).
Może nasi potomkowie, gdy już przywykną do czerwonego światła, pokochają swoją nową gwiazdę macierzystą. Niewykluczone, że powodowani wdzięcznością zaczną o niej nawet układać piosenki, takie jak ta:
Karle nasz czerwony
dzięki tobie plony
obfite zbierzemy
z ziemi tej nie-Ziemi.
Nasz ty czerwoniutki
świeć nam od pobudki
po samą kolację
szczególnie w wakacje.
Oj dana, dana!
Sonda niezłomna
Czasem bywa tak, że rodzice kształcą dziecko na światowej klasy wirtuoza, a wyrasta ono na skromnego pianistę grającego lekkie szlagiery na potańcówkach dla seniorów. Podobny los przypadł sondzie kosmicznej New Horizons. Pochylmy się nad jej historią i weźmy przykład z tej pełnej pokory, szlachetnej maszyny.
Misja New Horizons od początku miała być spektakularna. Już sama nazwa sondy (Nowe horyzonty) wskazywała, że NASA przeznaczyła jej wiekopomność. Duża, błyszcząca, w pięknym złotym kolorze (prócz białego wnętrza czaszy anteny) sonda budziła jednoznaczne skojarzenia: sukces, laury, sława. Postawiono przed nią wyjątkowe zadanie – miała zbadać najdalszą planetę Układu Słonecznego, czyli, wówczas jeszcze, Plutona.
Jednak kilka miesięcy po starcie sondy nastąpiło wydarzenie, któremu konstruktorzy złocistej maszyny nie byli w stanie zapobiec. Pluton oficjalnie przestał być planetą. 24 sierpnia 2006 r. Międzynarodowa Unia Astronomiczna zdegradowała go do rangi planety karłowatej. Przyczyną takiego potraktowania Plutona było odkrycie odleglejszego i nieco większego globu – Eris (jest to, notabene, imię greckiej bogini niezgody). Trzeba więc było przyznać, że albo Eris jest planetą, albo Pluton nią nie jest. Ta pierwsza możliwość oznaczała, że mogłyby jeszcze zostać odkryte kolejne niewielkie globy, które nazwano by planetami, i uczniowie musieliby rysować je w kajetach i na tablicach szkolnych oraz uwzględniać przy lepieniu modeli Układu Słonecznego z papier mâché na ocenę celującą. Aby zapobiec związanemu z tym chaosowi, zmieniono oficjalną definicję pojęcia planety. Pluton i Eris wypadły z prestiżowej listy.
Tu zaznaczmy, że Pluton był jedyną planetą odkrytą przez Amerykanina (Clyde’a Tombaugha), decyzja podjęta na zjeździe astronomów w Pradze została zaś przegłosowana ostatniego dnia obrad, kiedy wielu delegatów już wyjechało. W amerykańskim środowisku badaczy i miłośników kosmosu zawrzało, odbyły się nawet niewielkie demons- tracje uliczne, których uczestnicy, niektórzy przebrani za Psa Pluto, wznosili transparenty o treści „Rozmiar nie ma znaczenia” lub „Uran będzie następny”.
Kierujący misją New Horizons Alan Stern stwierdził, że nowa definicja „cuchnie”, ale był bezsilny. Jego złota sonda za 720 mln dolarów z najnowocześniejszymi urządzeniami badawczymi oraz prochami Clyde’a Tombaugha na pokładzie szybowała już w stronę Plutona. Technicznie spisywała się bez zarzutu. Wspaniała, błyszcząca, bezawaryjna maszyna. Dotarła do celu w 2015 r. i dokonała świetnych obserwacji, które pozwoliły na opracowanie mapy całego globu. Cóż z tego, kiedy była to mapa nie planety, lecz planety karłowatej.
Teraz New Horizons zmierza ku nowemu celowi, niewielkiemu obiektowi, który nie ma nawet zaczerpniętej z mitologii nazwy. Jest to 40-kilometrowa skała w Pasie Kuipera, znana wąskiemu gronu specjalistów jako 2014 MU69. Początkowo kierownictwo misji rozważało jeszcze dwie inne, większe, a więc potencjalnie ciekawsze planetoidy, ale sondzie mogło zabraknąć energii, by do nich dolecieć. Wybrano więc cel najmniej okazały, a piękny kosmiczny paladyn w złocistej zbroi przyjął to zadanie z prostotą i ochotą, jakby w swoim mechanicznym sercu nosił słowa Zbigniewa Herberta: „Bądź wierny Idź”.
Galileo prawie gotów
Europejski system pozycjonowania Galileo oficjalnie zaczął oferować swoje usługi – po wielu odroczeniach planowanego terminu i 18 latach prac. Na razie składa się z 18 satelitów, docelowo (w 2020 r.) ma ich być 30, w tym sześć zapasowych. Dokładność systemu, gdy już zacznie działać pełną parą, ma wynosić 1 m (w przypadku amerykańskiego GPS-u to około 8 m). Jeszcze większą precyzję Galileo będzie zapewniał, jeśli połączy siły z GPS-em: wykryje nawet kilkucentymetrowe zmiany lokalizacji. Będzie tak dokładny, że z powodzeniem mogłyby go używać nawet krasnoludki szukające w leśnym poszyciu drogi do domku pod muchomorem.
Niestety, zaraz po ogłoszeniu gotowości systemu do działania okazało się, że 10 zegarów atomowych na pięciu satelitach (spośród 18 już wystrzelonych) z niewiadomych przyczyn nie działa. Szykuje się więc kolejne opóźnienie. Na razie więc krasnoludki będą musiały używać tradycyjnych metod orientowania się w lesie, takich jak nawoływanie się głosami ptaków albo pytanie o drogę żuków i wiewiórek.
Saturnalia na Saturnie
Gdybyśmy mieszkali nie na trzeciej, ale na szóstej planecie Układu Słonecznego, to 23 maja mielibyśmy nie lada powód do świętowania. Na półkuli południowej Saturna rozpoczyna się wówczas zima, a na północnej – lato. Północ świętowałaby więc coś w rodzaju kupały, południe obchodziłoby zaś Saturnalia. Oczywiście zakładając, że Saturnem dzieliliby się starożytni Rzymianie i Prasłowianie.
Zmiany pór roku na Saturnie to rzecz godna odnotowania, bo rzadka. Rok na tej planecie trwa 29 ziemskich lat. Doba jest za to sporo krótsza niż u nas – nieco ponad dziesięciogodzinna.
Z dwóch wymienionych świąt ciekawsza byłaby chyba kupała na północy Saturna. A to z powodu burzy, która tam nieustannie szaleje i (jeśli spojrzeć na nią z góry) ma kształt sześciokąta – rzecz na Ziemi niespotykana. Co więcej, wraz z kolejnymi porami roku zmienia się kolor owej kanciastej zawieruchy. Jeszcze cztery lata temu (czyli wiosną) była niebieska, teraz ma barwę złotą. Szukanie kwiatu paproci w takich warunkach pogodowych byłoby niezapomnianym przeżyciem.
To jednak tylko dywagacje. Na Saturnie warunki są zbyt ciężkie, nawet dla znanych z niewielkich wymagań Prasłowian albo kultywujących twarde charaktery legionistów Cezara – nie mówiąc już o rozkochanych w wygodach Rzymianach z okresu schyłku cesarstwa. Temperatura na planecie wynosi około –180°C. W jej atmosferze są głównie: wodór, hel, metan i amoniak, więc nie dość, że nie ma czym oddychać, to jeszcze nieładnie pachnie.