Szlachetne samozniszczenie – sztuczny satelita, który nie stanie się śmieciem
Gdyby wszystkie satelity były jak Prox-1, świat byłby lepszy. Bo Prox-1 nie tylko wykonuje ważną naukowo-badawczą robotę, ale także dba o swoje otoczenie, czyli orbitę okołoziemską.
Podstawowym zadaniem tego satelity było wystrzelenie małego kosmicznego żagielka LightSail-2. Pisaliśmy o tym w zeszłorocznym, jesiennym „Przekroju” – żagle kosmiczne to awangarda wśród kosmicznych napędów. Jest to na razie jedyny znany ludzkości sposób, dzięki któremu można będzie kiedyś wysłać sondę do innego układu planetarnego. I Prox-1 taki właśnie prototypowy, niewielki żagiel wyniósł na orbitę.
Kto jednak wie, czy nie donioślejsze jest to, co wydarzyło się potem. Trzy miesiące po wyekspediowaniu kosmicznego żagla z satelity wydobyło się jeszcze coś: płaskie zawiniątko wielkości notesu, które okazało się długą na 70 m taśmą. Gdy taśma się rozwinęła, natychmiast wywarło to wpływ na trajektorię pojazdu i zaczął on tracić wysokość.
Przedstawiciele firmy Tethers Unlimited, która opracowała taśmę, nie zdradzają, z czego jest ona wykonana (poza tym, że materiał charakteryzuje się „niską pracą wyjścia” – czyli łatwo jest z niego wybić elektrony). W każdym razie wiadomo, że taśma ściąga satelitę w dół, ku Ziemi, za sprawą działania kilku sił. Po pierwsze: tarcia – na niskiej orbicie okołoziemskiej wciąż obecna jest w śladowej ilości atmosfera. Po drugie zaś i trzecie: na taśmę działają pole magnetyczne oraz ziemska jonosfera. W sumie ma to efekt taki, jakbyśmy jadąc na sankach, szurali piętami po śniegu, albo płynąc kajakiem, zanurzyli wiosła w wodzie – czyli hamujący.
Gdyby nie taśma, satelita Prox-1 krążyłby po orbicie kilkaset lat. A tak już za 10 lat spłonie w ziemskiej atmosferze. I o to właśnie twórcom taśmy chodzi – żeby ograniczyć ilość złomu, który lata wokół Ziemi.
Naukowiec i pisarz – Langmuir, Vonnegut i gorący Jowisz
W roku 1912 Irving Langmuir przepuścił prąd przez wolframowy drucik zatopiony w bańce z wodorem. Ów genialny fizyk i chemik szukał wówczas odpowiedzi na pytanie, jaki gaz najlepiej nadaje się do wypełniania żarówek. Zanim ustalił, że argon, eksperymentował z innymi substancjami, dzięki czemu odkrył, że cząsteczki wodoru pod wpływem wysokiej temperatury się rozpadają. Nie fruwają już w parach jako H2, lecz samotnie, jako oddzielne H. Nazywa się to dysocjacją wodoru.
Wspominamy ten eksperyment dlatego, że astronomowie odkryli niedawno planetę, na której zachodzi to samo zjawisko, co w eksperymencie Langmuira. Glob nosi nazwę KELT-9b i jest olbrzymi, trzy razy większy od Jowisza, a oprócz tego gorący, najgorętszy ze wszystkich znanych nauce planet – po jego jasnej stronie temperatura wynosi 4300°C. KELT-9b jest odwrócony wciąż tą samą stroną w kierunku swojej gwiazdy. Ma też naturalnie stronę ciemną, trochę chłodniejszą. Kiedy wiatr przewieje pojedyncze atomy wodoru z jasnej na ciemną stronę, to z powrotem kojarzą się one w pary. Oczywiście niewielka jest szansa, że któryś z atomów trafi na swojego poprzedniego partnera, ale możemy dla świętego spokoju przyjąć, że atomy wodoru nie są romantyczne i jest im wszystko jedno.
A wracając do Irvinga Langmuira – jemu też było podobno wszystko jedno, choć w nieco innym sensie. Tak przynajmniej twierdził Kurt Vonnegut, który poznał go w laboratorium koncernu General Electric. Pisarz pracował w tej firmie w dziale PR. Zdaniem Vonneguta Langmuir był naukowcem, któremu było zupełnie wszystko jedno, jak zostaną użyte wyniki jego badań, wystarczało mu piękno samych odkryć, cała reszta kompletnie go nie interesowała. Właśnie na Irvingu Langmuirze Vonnegut wzorował postać Feliksa Hoenikkera z powieści Kocia kołyska – wynalazcy bomby atomowej oraz skrajnie niebezpiecznej substancji zwanej lodem IX.
Dla porządku dodajmy (bo to chyba nie wszystko jedno), że prawdziwy Irving Langmuir nie brał udziału w pracach nad bombą atomową, a prawdziwy lód IX (naukowcom udało się stworzyć taką odmianę naszego poczciwego ziemskiego lodu w laboratorium) wcale nie jest niebezpieczny.
Błony na Tytanie: życie na księżycu Saturna?
Tytan, księżyc Saturna, ma pewne cechy, które każą naukowcom przypuszczać, że może być na nim życie. Po pierwsze, ma atmosferę. To prawda, że składa się ona prawie wyłącznie z azotu i zupełnie brak w niej tlenu, ale jest bardzo mglista, więc tworzy nastrój tajemniczości i prowokuje badaczy do snucia domysłów, co też pod jej osłoną może się dziać.
Druga ważna sprawa na Tytanie to jeziora. Nie są one może idealne, bo chlupie w nich ciekły metan, a nie woda, ale znów – nie przesadzajmy z wymaganiami. Jezioro to zawsze jezioro. Tytan to jedyny oprócz Ziemi glob w Układzie Słonecznym, na którego powierzchni występują zbiorniki z jakimkolwiek płynem.
Na powierzchni Tytana jest chłodno, –180°C. To za zimno dla życia – przynajmniej takiego, jakie znamy. Eksperci podejrzewają jednak, że może istnieje tam życie – takie, jakiego jeszcze nie znamy.
Życie ziemskie potrzebuje płynnej wody, bo dzięki niej może się wytworzyć dwuwarstwa lipidowa, zasadnicza część każdej błony biologicznej. Błona taka wyodrębnia wnętrze komórki od reszty świata. Żadna znana nam komórka nie mogłaby bez niej funkcjonować.
Dotyczy to też ludzkich komórek nerwowych. Właśnie w takich komórkach, usytuowanych w mózgach Jamesa Stevensona i jego kolegów z Cornell University, narodził się pomysł, że w warunkach drastycznego zimna i przy obecności azotu oraz płynnego metanu mógłby powstać inny rodzaj błony biologicznej, bez udziału atomów tlenu i fosforu, za to z azotem.
Ostatnio do dyskusji o życiu na Tytanie dołączyli naukowcy z Göteborga – Hilda Sandström i Martin Rahm. Wyliczyli oni, że oparte na azocie błony nie mogłyby jednak powstać na Tytanie. I zaproponowali inną możliwość: ponieważ w tytanicznym zimnie wszystkie cząsteczki poruszają się znacznie wolniej, to może tamtejsze hipotetyczne życie wcale nie potrzebuje jakichkolwiek odgradzających je błon?
W roku 2034 na Tytanie ma lądować wysłana przez NASA sonda. Może wtedy dowiemy się czegoś pewniejszego. Chyba że tamtejsze organizmy są tak niezwykłe, że nie zorientujemy się, iż to życie.
Żegnamy malarza podczerwieni – teleskop, który kochał pył
Odszedł wielki artysta – mistrz półtonów i subtelności. Ten, który w sposób niezrównany fotografował kosmiczny pył, dla innych teleskopów niewidzialny i nieistotny. Ale nie tylko. Kosmiczny Teleskop Spitzera fotografował wszelkie zimne, ciemne obiekty. Udawała mu się ta sztuka, ponieważ pracował w podczerwieni, czyli był uwrażliwiony na fale elektromagnetyczne nieco dłuższe niż światło widzialne: od 700 nanometrów do milimetra długości.
Aby dobrze funkcjonować, teleskopy podczerwone potrzebują chłodu. Dlatego w przeciwieństwie do innych kosmicznych obserwatoriów KTS nie krążył po orbicie okołoziemskiej, lecz okołosłonecznej: leciał w ślad za Ziemią, w sporej i stale zwiększającej się odległości. Dzięki temu korzystał z chłodu zupełnego kosmicznego pustkowia. Oprócz tego orzeźwiał się ciekłym helem – dzięki temu mógł się zmrozić do temperatury –268°C. Faktem jest, że helu wystarczyło tylko na pierwsze dwa lata funkcjonowania aparatury, ale potem i tak teleskop pozostawał dostatecznie zimny, żeby robić świetne zdjęcia. Dopiero w styczniu 2020 r., po 16 i pół roku od rozpoczęcia pracy, NASA zdecydowała, że czas pożegnać wielkiego artystę, bo już za daleko odleciał. Im bardziej oddalał się od Ziemi, tym mocniej musiał się przekręcać, żeby przyjąć pozycję, z której mógł wysłać fotografie i przyjąć polecenia. A przy okazji tych manewrów rozgrzewał się i jego oko traciło swój niezrównany chłód.
30 stycznia NASA oficjalnie zakończyła pracę teleskopu Spitzera i był to dla naukowców, naukowczyń i całej ekipy prowadzącej misję smutny moment. Jak powiedziała jedna z nich, Luisa Rebull, portalowi Space.com: „Wiem, że to tylko kosmiczny robot. Ale to nasz robot”.
Teleskop Spitzera nie mógł wyznać reporterom, co czuje, bo jest tylko kosmicznym robotem. Nam zostaną po nim zdjęcia formujących się gwiazd i łączących się galaktyk. Jak to kiedyś stwierdził inny robot, taki, który umiał mówić: „Wszystkie te chwile znikną w czasie jak łzy na deszczu”.
UFO i ONI: Niezwykłe spotkanie nad Pacyfikiem
Zacznijmy może od tego, że agencja, która trzyma pieczę nad najważniejszą dokumentacją, nosi wielce wymowną nazwę ONI. Oficjalnie jest to skrót od słów Office of Naval Intelligence, co oznacza Biuro Wywiadu Marynarki (amerykańskiej), ale gdybyśmy chcieli pisać tylko to, co wiadomo w tej sprawie oficjalnie, to wiele byśmy nie napisali.
Na początku roku 2020, w odpowiedzi na pytanie zadane w ramach ustawy o wolności informacji, ONI oficjalnie poinformowało, że owszem, znajduje się w posiadaniu materiałów dotyczących napotkania „niezidentyfikowanego fenomenu latającego” przez amerykańskich pilotów w roku 2004, ale są one ściśle tajne i ujawnienie ich stanowiłoby poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. Jeśli czytelnicy nie pamiętają, o jaki incydent chodzi, chętnie przypomnimy. W listopadzie owego roku operatorzy wojskowych radarów w rejonie San Diego podali, że od dwóch tygodni po pacyficznej przestrzeni powietrznej hasa jakiś niezwykły obiekt. W celu zbadania sprawy wezwano dwóch pilotów w myśliwcach F-18, którzy podczas rekonesansu rzeczywiście napotkali dziwadło. Miało około 12 m długości, a pod względem szybkości, przyśpieszenia i zwrotności znacznie przewyższało najlepsze amerykańskie maszyny. Piloci byli nie tylko zdumieni, lecz także nieco zazdrośni. „Chciałbym latać czymś takim” – stwierdził potem jeden z nich. Opowiadał też, że tajemniczy wehikuł nie miał ani skrzydeł, ani śmigieł, ani napędu odrzutowego – był idealnie obły, w kształcie cukiereczka tic tac. A kiedy zbliżał się do tafli oceanu, pojawiały się na niej bąble.
Cała sprawa wyszła na jaw dopiero w roku 2017. Pokazano wówczas krótki film nagrany przez pilotów. Ale dokumentacji jest znacznie więcej. Jak opowiadali magazynowi „Popular Mechanics” emerytowani już członkowie załogi lotniskowca, na którym wylądowały F-18, piloci ledwo zdążyli pochwalić się nagraniami, a już przyleciał śmigłowiec pełen tajemniczych agentów, którzy skonfiskowali cały materiał. Czy byli to ludzie ONI? Raczej nie. ONI twierdzi, że dostało dokumentację od innej agencji, ale nie chce powiedzieć jakiej. I to ta inna agencja uznała, że należy ją utajnić.
Oczywiście każdy obywatel, nie tylko amerykański, chciałby wiedzieć, czy ten urwis grający w berka z groźnymi F-18 to wehikuł obcej cywilizacji. Zdarzenie miało miejsce nad Pacyfikiem, więc można też podejrzewać, że był to eksperymentalny pojazd innego państwa – Chin lub Rosji – albo nawet USA, tylko oblatywany w tajemnicy. Trudno jednak uwierzyć, żeby jakiekolwiek mocarstwo nie chciało się takim cudeńkiem oficjalnie pochwalić. A naoczny świadek, jeden z pilotów F-18, mówi w wywiadzie dla ABC News: „Myślę, że to było spoza naszego świata”. I jeszcze zaznacza: „Nie zwariowałem i nie piłem”.
ONI oficjalnie milczy.