Słońce + Księżyc = pieniądze
Oto kilka przykładów na to, w jaki sposób firmy z rozmaitych branż wykorzystały sierpniowe zaćmienie Słońca w USA:
– Fabryka napojów Southern Pressed Juicery wprowadziła na rynek lemoniadę Czarne Słońce, która po potrząśnięciu butelką zmienia kolor z żółtego na czarny.
– Przewoźnik kolejowy Amtrak wyprzedał wszystkie bilety na swój „zaćmieniowy pociąg”, który zabrał pasażerów z Chicago (gdzie zjawisko nie było widoczne) do południowego Illinois (gdzie mogli je obserwować).
– Volvo opracowało szyberdach, przez który bez dodatkowych szkieł można obserwować zaćmienie, nie ruszając się z auta.
– Gigant rynku bananowego Chiquita wyprodukował reklamę, której zadaniem jest uświadomienie ludziom, że tuż przed zaćmieniem i tuż po nim Słońce przypomina olbrzymiego banana. „To zjawisko powinno nosić nazwę Bananowego Słońca” – ogłosił koncern.
Pogrzebani pod śmieciami
Co zrobić z zepsutymi, niezdatnymi już do użytku przedmiotami? Wynosimy je na strych albo do piwnicy. Ciekawe, że tę starą metodę stosują również tak poważne instytucje, jak NASA lub Europejska Agencja Kosmiczna, kiedy muszą się pozbyć niedziałających kosmicznych pojazdów.
Piwnica to tzw. Punkt Nemo, czyli Oceaniczny Biegun Niedostępności. Znajduje się on na Oceanie Spokojnym i charakteryzuje tym, że to najdalej położone miejsce od jakiegokolwiek lądu. Woda jest tam głęboka (ponad 4 km), ekosystem niezbyt bogaty, nic więc dziwnego, że właśnie tam od 1971 r. kieruje się niezdatny do użytku orbitalny sprzęt. W odmętach Punktu Nemo spoczywa już ponad 260 kosmicznych wehikułów.
Strych zaś to Orbita Cmentarna położona 35 tys. kilometrów nad Ziemią. Wysyła się tam kończące już żywot satelity z orbity geostacjonarnej, która znajduje się kilkaset kilometrów niżej. Na tym wielkim kosmicznym cmentarzysku zezłomowano już kilkaset urządzeń.
Pół biedy jednak, gdyby wszystkie wynoszone w kosmos pojazdy trafiały w oceaniczne głębiny lub na Orbitę Cmentarną. Niestety, dość powszechna praktyka jest taka, że satelity zostawia się tam, gdzie były. Krążą sobie one potem bez ładu i składu, wpadając na siebie nawzajem, rozbijając na kawałki i mnożąc liczbę kosmicznych śmieci. Szacuje się, że jeśli dwie satelity na siebie wpadają, w wyniku zderzenia powstaje 100 okruchów, które są bardzo niebezpieczne, bo na orbicie wszystko pędzi z prędkością pocisku karabinowego i nawet najmniejszy obiekt jest groźny. Takie rozpędzone maleństwa znowu mogą uderzyć w coś większego i rozbić to, by dalej mnożyć orbitalny bałagan.
W istocie wszystko, co człowiek zabierze na orbitę, może przemienić się we wraży kosmiczny śmieć. Na wyprawę pojazdem Apollo 16 astronauta Ken Mattingly zabrał swoją ślubną obrączkę. Zginęła mu ona na początku misji, aby odnaleźć się kilka dni później podczas powrotu ze spaceru kosmicznego: omal nie wyfrunęła przez otwartą śluzę, na szczęście złapał ją kolega Kena, Charlie Duke.
Mniej szczęśliwie zakończyło się zgubienie przez Edwarda White’a rękawicy termoochronnej podczas spaceru kosmicznego w ramach misji Gemini 4 w 1965 r. Po prostu uciekła. Jeszcze długo potem stanowiła postrach misji kosmicznych niczym Latająca Rękawica z filmu Żółta łódź podwodna. Na szczęście ten wspaniały wytwór amerykańskiego rękawicznictwa spłonął w końcu w atmosferze Ziemi. Podobnie jak torba z narzędziami, którą w 2008 r. zgubiła astronautka Heidemarie Stefanyshyn-Piper.
Takie przypadkowe zguby podczas spacerów to tylko mały ułamek kosmicznych śmieci. Podczas samej tylko kolizji satelitów Iridium 33 i Kosmos 2251 w 2009 r. powstało około 600 odłamków. W 2016 r. ponad 350 z nich wciąż pozostawało na orbicie. Przy czym uczestniczący w zderzeniu rosyjski Kosmos 2251 od wielu lat już nie działał, był pozostawioną swojemu losowi kupą złomu. Możemy pomstować na lekkomyślność Rosjan w tej kwestii, ale to i tak nic w porównaniu z zachowaniem Chińczyków, którzy w 2007 r. w ramach wojskowych ćwiczeń za pomocą pocisku rakietowego rozbili na kawałki swojego satelitę pogodowego FY-1C frunącego na wysokości 865 km. W wyniku eksplozji powstało około 2 tys. dużych odłamków (większych niż piłka pingpongowa) i jakieś 150 tys. mniejszych. Ponad 80% tych śmieci wciąż pozostaje na orbicie.
Amerykanie przeprowadzili podobny eksperyment w 1985 r., niszcząc swojego satelitę P78-1.
W sumie po niższych i wyższych orbitach okołoziemskich krąży dziś prawie 18 tys. sztucznych obiektów wystarczająco dużych, by ich tory można było śledzić z Ziemi (z czego tylko 1,5 tys. to działające satelity). Do tego dochodzi 170 mln odłamków mniejszych niż centymetr oraz 700 tys. większych. Przestrzeń wokół Ziemi jest więc bardzo zaśmiecona i bałagan ten będzie coraz okropniejszy.
Za mniej więcej 100 lat wszelakiego złomu w przestrzeni wokół planety będzie tak dużo, że zupełnie uniemożliwi to Ziemianom podróże kosmiczne. Tak uważa astrofizyk Donald Kessler, który na kwestię kosmicznych śmieci zwrócił uwagę jeszcze w 1978 r. A przed Kesslerem, w 1964 r., u zarania kosmicznej ery, tak pisał o tym problemie Stanisław Lem w Dziennikach gwiazdowych:
„Wokół ciężkiej planety Syriusza, stanowiącej atrakcję tego układu, powstał pierścień, przypominający pierścienie Saturna, lecz utworzony z flaszek po piwie i lemoniadzie. Kosmonauta, lecący tym szlakiem, musi wymijać nie tylko chmury meteorów, ale i puszki po konserwach, skorupki jaj i stare gazety. Są tam miejsca, gdzie nie widać spoza nich gwiazd. Astrofizycy od lat łamią sobie głowę nad przyczyną wywołującą znaczną różnicę w ilościach pyłu kosmicznego w rozmaitych galaktykach. Myślę sobie, że to dość proste – im wyższa w galaktyce cywilizacja, tym więcej tam naśmiecono, stąd cały ten pył, kurz i odpadki. […] Godną potępienia zabawą jest także plucie w próżnię, ślina bowiem, jak każda w ogóle ciecz, zamarza w niskiej temperaturze i zderzenie z nią łatwo może doprowadzić do katastrofy”.
Pocieszające jest, że przynajmniej nie plujemy w próżnię. Choć można podejrzewać, że nie robimy tego tylko dlatego, że jest to skrajnie trudne.
Korespondencja czwartego stopnia
Przedstawiamy dziś Czytelnikom dwa listy: jeden adresowany do NASA, drugi – przez NASA wysłany. Dzieli je 40 lat i 20 mld kilometrów. Właściwie trudno połączyć je w jedną opowieść. My jednak spróbujemy.
Pierwszy list nosi datę 3 sierpnia 2017 r. Amerykańska Agencja Kosmiczna otrzymała go w związku z naborem na nowe stanowisko – specjalisty ds. obrony planetarnej. Napisany został odręcznie, drukowanymi literami. Treść prezentuje się tak:
Droga NASA,
nazywam się Jack Davis i chciałbym zgłosić swoją kandydaturę na stanowisko specjalisty ds. obrony planetarnej. Co prawda mam tylko dziewięć lat, ale uważam, że świetnie się nadaję. Choćby dlatego, że moja siostra twierdzi, że jestem kosmitą. Obejrzałem prawie wszystkie filmy o kosmosie i kosmitach, jakie tylko mogłem. Widziałem serial „Agenci T.A.R.C.Z.Y.” i mam nadzieję, że wkrótce zobaczę „Facetów w czerni”. Świetnie gram w gry komputerowe. Jestem młody, więc mogę nauczyć się myśleć jak kosmita.
Z poważaniem
Jack Davis,
Strażnik Galaktyczny Czwartego Stopnia
NASA odpowiedziała Jackowi na ten list w tonie, który można nazwać belfersko-zgredowskim. Próbowała wmówić chłopakowi, że na to stanowisko potrzebny jest naukowiec lub inżynier, więc żeby lepiej pilnie wziął się do nauki. I że w ogóle „specjalista ds. obrony planetarnej” tylko tak się fajnie nazywa, ale zadaniem osoby na tym stanowisku ma być jedynie pilnowanie, by na inne planety nie trafiły mikroorganizmy z Ziemi i vice versa.
Jednak nie ze Strażnikiem Galaktycznym Czwartego Stopnia takie numery! On dobrze wie, i my też wiemy, co się w tej NASA naprawdę wyprawia. Oglądaliśmy przecież Facetów w czerni. Nie ulega wątpliwości, że ta banalna odpowiedź NASA to tylko sprytny kamuflaż.
Drugi list szybuje przez przestrzeń kosmiczną na pokładzie wysłanej w 1977 r. sondy Voyager 1. Zapisano go na miedzianej, pozłacanej płycie gramofonowej wraz ze składanką obrazów i dźwięków prezentujących Ziemię i osiągnięcia ludzkości. Pod listem podpisał się prezydent USA Jimmy Carter, a jego treść jest następująca:
Oświadczenie
Ten pojazd kosmiczny, Voyager, został skonstruowany w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Jesteśmy wspólnotą, którą tworzy 240 mln istot ludzkich pośród ponad 4 mld zamieszkujących planetę Ziemię. My, istoty ludzkie, wciąż jesteśmy podzieleni na państwa narodowe, jednak coraz szybciej i szybciej stajemy się jedną, globalną cywilizacją.
Niniejsza wiadomość, którą wysyłamy w kosmos, ma szansę przetrwać miliard lat, do czasów, w których nasza cywilizacja, jak również powierzchnia Ziemi, wyglądać będą zupełnie inaczej. Wśród 200 mld gwiazd Drogi Mlecznej może być kilka – a może wiele – takich, których planety zamieszkane są przez istoty mające opanowaną sztukę kosmicznych podróży. Jeżeli cywilizacja taka napotka Voyagera i zdoła zrozumieć treść tych nagrań, mamy dla niej wiadomość:
To jest prezent z małego, odległego świata, pigułka z naszych dźwięków, obrazów, nauki i muzyki, z naszych myśli i uczuć. Będziemy próbowali przetrwać swoje czasy i dożyć waszych. Mamy nadzieję, że kiedyś, uporawszy się z problemami, z którymi się zmagamy, dołączymy do wspólnoty galaktycznych cywilizacji. To nagranie to znak naszej nadziei, determinacji i dobrej woli, który wysyłamy w niesamowity ogrom przestrzeni kosmicznej.
Jimmy Carter,
prezydent USA
Dziś niosąca przesłanie Cartera sonda Voyager 1 znajduje się 20 mld kilometrów od Ziemi i jak na razie nie napotkała kosmitów – przynajmniej nic o tym nie wiemy. Nie wiemy też, czy kiedykolwiek to się wydarzy. Ale możemy wyobrazić sobie inny scenariusz: oto w pobliżu sondy przelatuje wielka asteroida, która tak zakrzywia tor Voyagera, że ten w ekspresowym tempie zmierza z powrotem na Ziemię, dolatuje do naszej planety i zostaje przechwycony przez NASA. Jack Davis, specjalista ds. planetarnej obrony, a zarazem Strażnik Galaktyczny Dziewiątego Stopnia (w międzyczasie awansował), stwierdza, że musi to być wiadomość od obcej cywilizacji i niesie list Cartera na biurko obecnie urzędującego prezydenta USA. Ten marszczy brwi. Przed nim ważna decyzja. Czy zaufać pokojowym deklaracjom obcych? Przecież sami piszą, że przeżywają jakieś problemy. Może się zmienili i już nie są pieprzonymi hipisami? Lepiej mieć się na baczności. A najlepiej – uprzedzić atak. Tak, niech się tym zajmą Strażnicy Galaktyki.