Polowanie na neutrina
Dość szybko okazało się, że wiercenie gorącą wodą nie sprawdza się na pierwszych 50 m – w firnie, czyli zbitym śniegu. Woda wsiąkała w porowaty firn, rozlewała się na boki, praca szła powoli, zapasy paliwa kurczyły się szybko. Trzeba było znaleźć inny sposób na ten górny odcinek. Posłużyć się zwykłym, obrotowym wiertłem. Potem wyciągnąć linę i założyć dyszę plującą gorącą wodą.
Pod firnem zaczął się twardy lód. Tu gorąca woda radziła już sobie świetnie. Jęzor wrzątku wdzierał się w głąb dziarsko: 100, 200, 500, 1000 m. Niżej i niżej. Wreszcie: stop. To dolna część lodowej pokrywy. Nieco niżej zaczyna się już skała.
Dysza wraca na powierzchnię. Wywiercony otwór ma 60 cm średnicy i 2450 m długości. Niezwykła studnia w niezwykłym miejscu – na biegunie południowym. Wypełniona niezrównanie czystą wodą.
Zanim studnia zamarznie, trzeba zainstalować czujniki. Już czekają, przytwierdzone do liny, która – obciążona – zanurkuje w czeluść. Po tygodniu sensory uwięzione będą w lodzie. Ale jedna dziura to mało. Ma ich być 86. W każdej 60 czujników wielkości piłki do koszykówki.
Ekipa rozpoczyna kolejny odwiert, montuje obrotowe wiertło, które wrzyna się w firn.
Mężczyźni i kobiety w czerwonych, dobrze widocznych na śniegu kombinezonach. 30 osób pracujących na trzy zmiany sześć dni w tygodniu przez pięć lat, od listopada do lutego, kiedy słońce nad Antarktyką nie zachodzi.
Zaczęli w roku