Bruce’a Lee poznałem w 1977 r.
Całe wieczory pracowicie rzeźbiłem jego podobiznę we fragmencie linoleum specjalnym dłutkiem. Wypukłą rzeźbę pokrywałem później cienką warstwą farby i odbijałem na podkoszulku. Codziennie wykupywałem wszystkie podkoszulki, stemplowałem, odwoziłem do tych samych sklepów, wszystko się sprzedawało. Mógłbym zostać bogaczem, gdyby nie fakt, że w promieniu 50 km zabrakło podkoszulków. Parę lat później spotkałem w Polskim Związku Karate dziennikarza Mariana Butryma, autora pierwszej polskiej książki o Lee. Pozazdrościłem mu i napisałem pierwszą polską instruktażową książkę o sztukach walki – Karate. Wiadomości podstawowe. Nakład 150 tys. sprzedał się w dwa dni, sam widziałem na Grzybowskiej 300-metrową kolejkę po moją książkę i nawet w niej stanąłem – sprzedawali po jednym egzemplarzu i prawie każdy wracał na koniec kolejki! Popędziłem do Czasopism Wojskowych, przekonany, że sprzedamy z milion egzemplarzy, a ja jako krezus będę mógł nabyć np. poloneza. Skończyło się na maluchu, ponieważ wydawnictwu wyczerpał się roczny przydział papieru. Gospodarka socjalistyczna była gospodarką planową i fajerwerków powodzenia nikt nie przewidział.
Za mistrzami walki tęskniliśmy, jeszcze zanim nadeszła moda na Bruce’a Lee. W moim dzieciństwie genialny Abellino – Postrach Wenecji, na równi z Zorro i sir Lancelotem rywalizował z pogromcą trzykrotnego mistrza olimpijskiego w boksie Lászla Pappa – Zbyszkiem Pietrzykowskim. W liceum wielbiliśmy Toshira Mifunego, a na studiach – Sagę o dżudo Kurosawy, gdzie młody adept dżiu-dżitsu przygotowywał się do śmiertelnego pojedynku z braćmi Higaki – szalonymi karatekami, którzy dłońmi cięli choinki, a stopami wybijali ładne dziury w calowych deskach (sufitu!). To było to – każdy chłopiec marzył, że kiedy trochę pozna japońskie liczebniki i metody, stanie się… ach, strach mówić. Toczyliśmy na szkolnych przerwach poważne dyskusje o tym, że taki karateka (jak my!) prędzej czy później musi zostać zarejestrowany na komisariacie – przecież w każdej ręce i stopie ma ukrytą straszną broń.
Pożoga karate ogarnęła kraj i kiedy w pierwszej połowie lat 80. przeprowadzałem zapisy do sekcji, pracowicie zapełniałem listę przedstawicielami najdziwniejszych zawodów: a to skrzypkami z orkiestry Maksymiuka (prosimy uważać na ręce!), a to taksówkarzami (napady), milicjantami (praca), sędziami (trzeba znać materię spraw), krawcami (coś praktyczniejszego do obrony niż nożyce), ortopedami (źle zrośniętą kość trzeba złamać), psychiatrami (?), przedszkolankami (???), a nawet zastępami pielęgniarek i lekarek. Kiedy pytałem, po co im karate, odpowiadały z wdziękiem, że podobno treningi są bardzo dobre na zajście w ciążę. Chyba rzeczywiście setki ćwiczeń mięśni miednicy i brzucha poprawiały ukrwienie pożądanych (sic!) partii ciała. W ten sposób japońskie karate przyczyniło się do polskiego boomu demograficznego.
Oczywiście zdarzały się też zabawne nieporozumienia. Kiedyś zostałem zaproszony do Młodzieżowej Agencji Wydawniczej, gdzie niemłoda już pani redaktor zebrała grono autorów i wdzięcznie szydełkując, omawiała pomysł kolejnej książki. Mnie zaproponowała 20 stron między artykułem o parzeniu herbaty (chanoyu) a hodowlą miniaturowych drzewek (bonsai). Wkurzony niepotrzebną podróżą z Łodzi cynicznie zauważyłem, że karate to łobuzy kopiące się po głowach. Do krwi! Zszokowanej damie wypadła z rąk robótka i nieco bezradnym głosem powiedziała: „A ja myślałam, że to coś takiego jak ikebana…”.
Takie to były czasy.