Łachy, piachy, mielizny i szlam Łachy, piachy, mielizny i szlam
i
zdjęcie: Katarzyna Rodacka
Ziemia

Łachy, piachy, mielizny i szlam

Katarzyna Rodacka
Czyta się 14 minut

Płynie się aż do pala. Bo „dobić do pala” znaczy dosłownie dostarczyć ładunek do miejsca docelowego. Żeby przejść całą Wisłę od kilometra zerowego aż do pala, czyli do Gdańska, potrzeba około trzech tygodni. Dlaczego mówi się „przejść”, a nie „przepłynąć”? Bo podobno wszyscy porządni ludzie albo chodzą, albo jeżdżą po Wiśle. Pływają jedynie śmieci. A Wisły zaśmiecać nie wolno.

1.

Kiedy woduje się kajak pod mostem w Oświęcimiu, trzeba się jeszcze trochę cofnąć pod prąd, żeby oficjalnie rozpocząć spływ od kilometra zerowego. Ciężko nam sobie wyobrazić, że za kilkanaście dni dopłyniemy do Bałtyku, ale jak się okazało przy przypadkowej rozmowie kilka miesięcy wcześniej – obie miałyśmy plan, żeby to w życiu zrobić. Na razie jednak z lewej strony do Wisły wpada Przemsza, na lądzie ludzie jadą do pracy, a przed nami rozpoczyna się około 940 kilometrów trasy. Ból pojawia się już drugiego dnia. Myślałam, że najpierw zaczną boleć ramiona, ale zaczyna się jednak od lędźwi. Boli tyłek od siedzenia cały dzień w kajaku. Potem powoli zaczyna boleć szyja. W kulminacyjnym momencie bólu czuć, jakby kark był twardą bryłą. Koleżankę, która siedzi z przodu kajaka, boli łopatka. Pomaga, jak czasem ją w tę łopatkę lekko kopnę. Najdziwniejszy jest poranny ból w ramionach. Po przebudzeniu siadam i chcę związać włosy. Kiedy podnoszę wtedy ręce, czuję silny ból w jeszcze nierozgrzanych mięśniach. Stawy w palcach zginają się ciężko i są opuchnięte, ale to z biegiem dnia przechodzi. Poza tym czasem jest niesłychanie nudno. Z nudów jemy. Pierogi na zimno, do tego tuńczyk, po jabłku, jakiś jogurt i jeszcze coś słodkiego. Jemy w ogóle sporo. Z nudów rozmawiamy o wszystkim. Przerabiamy zabawne historie z dzieciństwa, ulubione potrawy, plany, marzenia. Gramy w gry słowne. Dzwonimy do znajomych. Śpiewamy piosenki. Znudzone rozmowami dużo milczymy. Nigdy poza tym nie jest tak, że kiedy człowiek jedzie na wakacje, to pogoda jest słoneczna. Czasem wieje i wtedy się boimy, bo jeszcze nie wiemy, jak wygląda fala, która może wlać się do kajaka i czy to już ta, która właśnie nadchodzi. Czasem pada, a wtedy płyniemy w pelerynach. Żółta wiosłuje z przodu, różowa z tyłu. Żółta dodatkowo jest przyklejona do czoła taśmą izolacyjną, bo odkleja się na wietrze. Czasem i pada, i wieje. Wtedy wpadamy na pomysł wyciągnięcia kajaka po pionowej skarpie. Zajmuje nam to w deszczu jakieś pół godziny. Jesteśmy całe mokre, kajak wisi na skarpie, jest zimno, możliwe, że zaraz wpadniemy do wody. Jednak nie wpadamy. Spływając, mijamy kilka śluz, głównie w górnym biegu Wisły. W większości przypadków trzeba przenieść kajak lądem. Żeby ominąć zaporę we Włocławku, musimy iść trzy kilometry. Na szczęście mamy kółka, które ułatwiają transport. Idziemy asfaltem, po głównej drodze, bo nie ma innego wyjścia. Mijają nas ciężarówki, dochodzimy do ronda. Musimy jeszcze tylko przenieść kajak przez jedno osiedle, krzaki i możemy wodować nasz sprzęt. W nagrodę za trudy podgrzewamy sobie pierogi, a potem siadamy w jednej z rybackich, drewnianych łodzi zakotwiczonych między oponami rozrzuconymi w przybrzeżnym szlamie. W powietrzu unosi się zapach bagna. Lato jeszcze nigdy nie było takie piękne.

zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka

2.

Zygmunt mieszka na setce. Wisłę zna świetnie, a na Wiśle wszyscy znają Zygmunta. Każdy, kto spływa kajakiem, powinien się przy setce sfotografować. Setny kilometr Wisły to bowiem obowiązkowy przystanek na trasie. Wspólnie oglądamy zdjęcia robione kilkanaście dni wcześniej. W trakcie spływu do Bałtyku. Już przy pierwszej fotografii Zygmunt się wzrusza. Sam bowiem wbijał tę tablicę, która wyznacza początek szlaku żeglownego. Czarne zero zwiastuje początek trasy. Stoi w miejscu, gdzie Przemsza wpada do Wisły. Między mostem kolejowym a drogowym. W zupełnie niepozornych krzakach. Kilometraż wzdłuż rzeki ciągnie się aż do samego morza. A mielizny? Musiałyście często wychodzić i ciągnąć ten kajak jak psa na sznurku? – pyta. No więc kajak „jak psa” na początku ciągnie się nawet kilka razy dziennie. A potem już wiadomo, jak trzeba czytać wodę i którędy nurt omija płycizny. Trzeba znaleźć własne tempo, a potem także dostosować się do fali oraz do kierunku wiatru tak, żeby kajak się nie przewrócił. Śpi się często na łachach, wciągając kajak jak najgłębiej na te wyspy pośrodku rzeki. Mija się wiry, celuje w bystrza, starając się ominąć wędkarzy. Szlam, algi i piasek. Promy, mosty i zabudowania. Świat wygląda zupełnie inaczej z perspektywy wody. Płynie się często po skosie. Od brzegu do brzegu. Tak bowiem prowadzi nurt i tak właśnie oznaczone są brzegi. Krok za krokiem, kilometr za kilometrem nurt wyznacza ścieżkę, a ramiona, plecy i tyłek bolą coraz bardziej. Podobno rzadko się zdarza, żeby Wisła była co roku taka sama. Za każdym razem jest inny poziom wody, a to całkowicie zmienia sposób pływania po niej.

zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka

Zygmunt mieszka w Niepołomicach. Kiedyś to był Pasternik. Jego mieszkańcy żyli z Wisły. W zasadzie każdy był tu flisakiem, żeglarzem, kapitanem lub sternikiem. Tutaj kompletowano załogę. A w miejscowościach położonych jeszcze przed Krakowem – w Rącznej, Ściejowicach, Łączanach – budowano galary. Jeszcze w drugiej połowie XX w. węgiel z Przemszy wozili właśnie galarnicy. W tamtych czasach spływy kajakowe po Wiśle odbywały się masowo.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Gdy dawniej ktoś organizował spływ lub jakąś imprezę, to pytał wszystkich we wsi, gdzie można się na trasie spływu zatrzymać. – opowiada Zygmunt. No i być może ktoś spytał o to mojego dziadka albo sąsiada, którzy najpewniej powiedzieli, że właśnie tutaj, na setnym kilometrze można liczyć na gościnę. I ja niechcący tę tradycję gościnności dalej kultywuję.

Zygmunt pamięta, że gdy miał siedem lat, na Wiśle było tłoczno od kajaków. A potem wybudowali hutę. Zaczęła się wzmożona industrializacja, nikt nie dbał już o rzekę. Wisła stała się ściekiem. Budowano śluzy, powstała elektrownia w Skawinie. Nikt w takich warunkach nie chciał już pływać.

3.

Stanisław Baska przez całe życie mieszka w tym samym miejscu. Kiedy był dzieckiem, nadwiślańskie tereny pozostawały dzikie, idealne do eksploracji. W dorosłym życiu ma jednak z Wisłą zupełnie inne skojarzenia. W pewnym momencie bowiem rzeka dla mieszkańców Sandomierza zaczęła oznaczać jedno – ryzyko powodzi.

To jednak wiązało się nie tylko z niebezpieczeństwem. Powódź to także momenty, kiedy mieszkańcy zbierali się na wałach, wspólnie zastanawiali się, co zrobić, jak reagować na powódź. To były momenty, w których ludzie poznawali się wzajemnie. Wspólnie broniliśmy naszych domów przed wodą, pomagając sobie nawzajem. Raz po przejściu fali zorganizowałem u siebie małą imprezę. To było w sierpniu 2010 r. Postawiliśmy piwo na stół. Ktoś przyniósł bimber. Wszyscy cieszyliśmy się, że razem obroniliśmy się przed wodą. – Stanisław opowiada po latach. Podczas tej imprezy jeden z moich kolegów, który sam spędza więcej czasu nad Wisłą, namawiał mnie, żebym może sobie kupił jakiś ponton czy chociażby kajak. Albo, żebym zbudował łódź. Pięć lat później Stanisław kupił łódkę, tak zwaną pychówkę. W międzyczasie okazało się, że jego pradziadek w czasach zaborów przemycał przez Wisłę ludzi, którzy uciekali przed policją polityczną.

Momentem przełomowym były jednak dla nas obchody godziny W na Wiśle w Warszawie. Wzięliśmy udział w uroczystościach rocznicowych, które co roku odbywają się także na rzece i wtedy złapaliśmy bakcyla na Wisłę. Chcieliśmy odbudować u nas środowisko wodniackie, żeby Wisła nie kojarzyła się tylko z wędkowaniem czy powodzią. Dziś Stanisław wraz ze swoją ekipą „Napędzani Wisłą” organizuje kilka stałych akcji. Między innymi co roku na wiosnę sprzątają Wisłę, a podczas Rejsu Niepodległości płyną z Sandomierza do Baranowa Sandomierskiego.

Wisła łączy i jest naszą wspólną wartością. Jej rola nie powinna sprowadzać się do przyjmowania wpuszczanych do niej ścieków i bycia dostawcą wody dla elektrowni. Z drugiej jednak strony przyznaje, że im jest trudniej na Wiśle – bo jest płytka, nieuregulowana i nieupowszechniona – tym lepiej. To tak jak z górami, które były najpiękniejsze, zanim nie zostały zadeptane przez turystów. – mówi.

Wiśle zadeptanie jednak chyba nie grozi. Przez trzy tygodnie na trasie spotkałyśmy w sumie 10 kajaków. Z czego połowę stanowiła niemiecka wycieczka rodzinna. Na śluzach mówią, że w lecie codziennie ktoś jednak przepływa. Ale czy jeden kajak dziennie to wystarczająco, żeby uznać największą rzekę w Polsce za popularne miejsce wśród turystów?

zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka

4.

Podobno zginąć na Wiśle wcale nie jest trudno. Najgorsze są mielizny. Piasek na płyciźnie może wciągnąć. Wpadając na mieliznę, jeszcze przez chwilę można próbować wypłynąć z niej. Jak się mocno wiosłuje, to dopłynie się do jej krawędzi i z ulgą można z powrotem poczuć głębię pod kajakiem. Czasem jednak prościej jest wysiąść i ciągnąć ten kajak jak psa na sznurku. Zawsze w kapoku, sprawdzając teren przed sobą, np. wiosłem. Gdy nogi zaczynają się chociażby lekko zapadać – od razu wsiadać do kajaka. Gdy załamie się pod nami podwodna skarpa – tak zwana przykosa – dać się unieść prądowi, nie walczyć. Takich mielizn na Wiśle jest sporo. Stanisław mówi, że dwa lata temu poziom wody był jeszcze niższy, rok temu było więcej wody, a za rok to nie wiadomo, ile jej będzie. Podobno nie jest aż tak tragicznie, żeby Wisła miała wyschnąć. Doniesienia medialne są nieco powierzchowne. W tym roku jest optymalnie, jeśli chodzi o pływanie – dodaje.

Doniesienia medialne nie są jednak zbyt szumne, jeśli chodzi o rozbudowę szlaku E40. To droga wodna, która ma w całości połączyć Morze Bałtyckie z Morzem Czarnym. Trasa już istnieje, jednak jej fragment na trasie Warszawa – Brześć wciąż pozostaje nieżeglowny. Żeby ostatecznie udrożnić cały szlak, trzeba m.in. wybudować kilka zapór na Wiśle. Zmiany miałyby dotyczyć także rzeki Bug. Inwestycja rodzi duże kontrowersje. Z jednej strony mówi się, że puszczenie dużych statków transportowych przez Wisłę będzie ostatecznie bardziej ekologiczną formą transportu. Z drugiej strony, trzeba będzie dokonać drastycznych zmian na rzece, co doprowadzi do nieodwracalnych zmian w ekosystemach. Nie tylko tych nadwiślańskich, ale także tych nad Bugiem, który wciąż uznawany jest za jedną z najdzikszych i jedną z ostatnich naturalnych, nieregulowanych rzek nizinnych w Europie.

zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka

Jednak w kwestii rozbudowy szlaku zdania są podzielone, a sytuacja nie jest czarno-biała. Polska podpisała pewną konwencję unijną – mówi Stanisław. Obecnie blokujemy statkom dostęp do Morza Czarnego. Płynąć można wszędzie, tylko nie po Polsce. Rozbudowa drogi wodnej wynika z naszej przynależności do Unii Europejskiej. Skoro powiedziało się A, trzeba powiedzieć B. Z drugiej strony, Staszek mówi, że sytuacja na Wiśle jest nieco bardziej skomplikowana niż na innych europejskich rzekach. Większość rzeki objęta jest obszarem Natura 2000, a w dodatku opłacalność takiej inwestycji jest znikoma. Poza tym ciężko sobie wyobrazić, żeby na Wiśle – nieuregulowanej, dzikiej rzece – płynął jakiś statek transportowy, a obok niego kajak czy żaglówka. Taka inwestycja wymagałaby także wybudowania nowych zapór. Nawet nie chodzi tu tylko o kajakarzy czy turystów, którzy chcieliby korzystać z rzeki w celach rekreacyjnych. Obecnie 1/3 Polski korzysta z wody z Wisły lub z jej dopływów. Czyli jakieś 12 mln ludzi. Wyobraźmy sobie, że po Wiśle zaczynają płynąć statki, które są jednocześnie źródłem zanieczyszczeń. I te 12 mln ludzi nagle dostawać będzie wodę z kanału. Myślę, że mając świadomość tego, jakie zanieczyszczenia mogą powstać po takich zmianach, jako obywatele powinniśmy bardziej przeciwstawiać się takiej inwestycji. Czy nie lepiej zbudować drogi kolejowe, które napędzane są np. energią słoneczną? A Wisłę zachować czystą, tak jak była kiedyś. – dodaje.

5.

Zielony wóz Drzymały Sławomir kupił od kolegi. Jak już postanowił, że zbuduje przystań na 710. kilometrze, to potrzebował jeszcze zaplecza technicznego, w którym mógłby trzymać niezbędny sprzęt. Wóz stał wcześniej na polu, więc musiał go przyciągnąć nad rzekę i wyremontować. Z wozu zrobił się w zasadzie barak. I nazwaliśmy ten barak barakiem Obama. A to dlatego, że tu w przystani ja śpię w takiej białej przyczepie. Nazywam go Białym Domem. I w takiej sytuacji nam się tutaj tworzy takie Washington City. Ciechocinek – spotkania na szczycie – opowiada Sławomir Hamdziuk.

Sławomir pochodzi z Ciechocinka. W latach 90. rozpoczął budowę przystani. Chciał, żeby to była przystań z prawdziwego zdarzenia i jednocześnie naturalna, bez betonu. Dzisiaj miejsce wygląda sielankowo. Można podpłynąć łódką, kajakiem. Da się nawet za pomocą dźwigu zwodować jakąś większą jednostkę. Korzystać z przystani można za darmo.

To, co nam najbardziej przeszkadza to brak gospodarza na Wiśle. Przez m.in. tamę na Włocławku, rzeka powtórnie zdziczała i stała się nieżeglowna. Jeśli chodzi o infrastrukturę typu opaski czy główki, to od czasu wojny nie była ona ani razu reperowana – mówi Sławomir.

Wszędzie na świecie rozbiera się tamy, a u nas chcą je budować. – mówi, gdy pytam o zapory. Niedaleko Ciechocinka też taka jedna tama ma powstać. Mamy suszę już drugi rok na Wiśle. Takie susze trafiały się także wcześniej i nie było tragedii. Tama na Włocławku wcale nie jest w stanie zgromadzić wody w okresie suszy. Tegoroczny przykład pokazuje, że zalew Włocławski jest pusty. Nikt mądry nie buduje pojedynczej tamy w środkowym biegu rzeki. Planowano co prawda kaskadyzację, ale z tego nic nie wyszło i pozostała jedna tama. Budowanie kolejnej po tylu latach nie ma najmniejszego sensu. Żadna tama bowiem w okresie suszy nie zgromadzi wody. Dlatego że te potężne zbiorniki w okresie letnich temperatur mają tak silne parowanie, że to, co do nich spływa, nie jest w stanie uzupełnić tego parowania. Wtedy tama nie ma wystarczającej ilości wody, żeby puścić ją w dolnym biegu. Poza tym zapora zabija gatunki ryb wędrownych – zamyka im drogę. Nie ma już w Wiśle łososia czy węgorza. Na rzece mamy tragedię, jeśli chodzi o życie. Możemy porównać naszą rzekę z Renem. Tylko że na Renie żegluga się opłaca. A u nas się nie opłaca. Na Renie podobno wystarczą główki i ostrogi – elementy krajobrazu rzeki, która jest uregulowana. Obie te budowle zamykają prześwit rzeki na dwie trzecie szerokości rzeki. Zawężony w ten sposób nurt powoduje, że rzeka sama się pogłębia. Dzięki temu, jej głębokość wynosi minimum 2,3 m i może odbywać się tam żegluga. W innym przypadku rzeka dziczeje. Sławomir tłumaczy, że nieuzbrojone brzegi powodują, że pola są zabierane przez rzekę. Przy tamie natomiast powstaje silna erozja denna, która generuje ogromne ilości piachu przenoszonego następnie w dolne części rzeki. Dno jest zasypane piaskiem. Wydaje się, że jest dużo wody, bo tafla utrzymuje się wysoko, ale to tak naprawdę dno się podniosło, a wody jest niewiele.

zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka

Sławomir uważa, że żeby przywrócić na rzece ruch żeglowny, przede wszystkim nie można budować dalszej infrastruktury. Raczej zabrać się za powolne rozbieranie tamy na Włocławku – która już nie spełnia swojego zadania – tak, żeby dać rzece szansę na docięcie się w jej górnym biegu. Wtedy wyreperować wszystkie urządzenia hydrotechniczne np. ostrogi. I rzeka stanie się żeglowna. Bo według Sławomira rzeka jest autostradą idealną. Nie powstaną koleiny ani dziury, nie trzeba jej reperować ani konserwować. Od czasu do czasu jedynie naprawiać główki ostróg. A przychody z rzeki przewyższają wydatki na jej konserwację. Wiele państw wykorzystuje kanały i łączy ze sobą rzeki. Wszystkie kraje, które wykorzystują wody śródlądowe na rzecz gospodarki, należą do najbogatszych na świecie. Kiedyś to Wisła była numerem jeden w Europie, jeśli chodzi o przewóz towarówmówi. A rekreacja? – pytam. Polskę na to nie stać. Albo wykorzystamy rzekę, albo Polska zarośnie jak dżungla. Myślę, że można połączyć funkcję towarową z turystyczną. Tak jak jest to rozwiązane na Renie.

6.

Do rzeki trzeba mieć szacunek. Bo z rzeką jest jak z życiem. Wydaje się, że młodemu człowiekowi najlepiej powiedzieć: „idź prosto przed siebie”. Nic bardziej mylnego. I Wisłą też się nie popłynie prosto przed siebie. Bo są przykosy, mielizny i łachy. Tak jak w życiu – są pewne trudności, ale wciąż trzeba się trzymać tego głównego koryta, które żłobi rzeka. A rzeka meandruje. I szlak żeglowny nigdy nie prowadzi po linii prostej. Trzeba poddać się temu nurtowi. Nawet jeśli przyjdzie pływać od lewej do prawej, to dopłynie się szybciej i bezpieczniej. – Staszek dodaje jeszcze, że ci, którzy próbują iść na skróty albo ugrzęzną na łasze, albo zepsują silnik, albo trafią na przeszkody.

zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka

No więc niech będzie – z rzeką jest jak z życiem. Ale chyba im dalej, tym mniej tę rzekę można zrozumieć. Mosty, budowy, zapory, przeprawy czołgowe. Kajaki i żaglówki. Ale też pogłębiarki, piaskarki, promy, lodołamacze i szalandy. Czasem mielizna, a czasem powódź. Prawie 942 kilometry szlaku, a każdy po drodze mówi co innego. Jedni chcą budować, inni rozbierać. Jeszcze inni mówią, żeby zostawić, jak jest. I każdy pomysł podobno jest najlepszy i najbardziej ekologiczny.

Wisła tymczasem zmienia się sama. Na początku jest wąska, zupełnie niespektakularna. Potem w Krakowie robi się tłoczno od kajakarzy na godziny i pływających restauracji. Potem za śluzą Przewóz jest trochę płytko i trzeba brodzić w szlamie. W Dęblinie wieje, a na poligonie saperzy mają ćwiczenia. Co chwilę słychać wybuchy, tak jakby płynęło się przez pole minowe. Po drodze mewy i czaple. W Kozienicach stoi elektrownia. Wygląda, jakby zwiastowała apokalipsę. Kajak trzeba przenieść. W Warszawie budują most. W Płocku znajduje się port z prawdziwego zdarzenia. Zalew Włocławski daje w kość, nurt w ogóle zamiera, fale jak na morzu i płynie się powoli. Co jakiś czas słychać, jak łabędzie startują do lotu. Biegną wtedy chwilę po tafli, a dopiero po kilkunastu metrach podnoszą nogi. Robią wtedy straszny hałas. W Solcu Kujawskim w latach 90. ktoś podobno własne dzieci zostawił z premedytacją na mieliźnie. Utonęły. Grudziądz z perspektywy Wisły wygląda tak, że wszyscy na zdjęciach mylą go potem z Toruniem. A zamek w Gniewie sprawia wrażenie, jakby się płynęło prosto w objęcia Krzyżaków. Okazuje się, że Polska to kraj wędkarzy. 10 kilometrów przed Bałtykiem można już poczuć cofkę od morza. Dobiłyśmy do pala.

zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka
zdjęcie: Katarzyna Rodacka

 

Czytaj również:

Uzdrowisko i letnisko Uzdrowisko i letnisko
i
Pensjonat Abrama Gurewicza w Otwocku, 1918–1939 r./NAC (domena publiczna)
Promienne zdrowie

Uzdrowisko i letnisko

Renata Senktas

Zbawienny, nizinny i swojski – tak w skrócie cnoty otwockiego klimatu określił w 1935 r. pisarz Cezary Jellenta. Nie zawsze jednak bywał tak lakoniczny, miastu uzdrowisku, w którym spędził ostatnie lata życia, poświęcił książkę Sosny otwockie.

Paradoksalnie, mieszkając dziś w Warszawie, można nie mieć pojęcia o tym, że na „kopnych piaskach przedstołecznej Gobi” rozwinęła się niegdyś jedna z najbardziej znanych polskich stacji klimatycznych. Albo że Świder był, a może i cały czas jest, dobry na wszystko, jak mówił poeta Gałczyński: „na złe kompleksy / na artretyzm, eklektyzm, / na miłość, / na samotność”.

Czytaj dalej