Łachy, piachy, mielizny i szlam
i
zdjęcie: Katarzyna Rodacka
Ziemia

Łachy, piachy, mielizny i szlam

Katarzyna Rodacka
Czyta się 14 minut

Płynie się aż do pala. Bo „dobić do pala” znaczy dosłownie dostarczyć ładunek do miejsca docelowego. Żeby przejść całą Wisłę od kilometra zerowego aż do pala, czyli do Gdańska, potrzeba około trzech tygodni. Dlaczego mówi się „przejść”, a nie „przepłynąć”? Bo podobno wszyscy porządni ludzie albo chodzą, albo jeżdżą po Wiśle. Pływają jedynie śmieci. A Wisły zaśmiecać nie wolno.

1.

Kiedy woduje się kajak pod mostem w Oświęcimiu, trzeba się jeszcze trochę cofnąć pod prąd, żeby oficjalnie rozpocząć spływ od kilometra zerowego. Ciężko nam sobie wyobrazić, że za kilkanaście dni dopłyniemy do Bałtyku, ale jak się okazało przy przypadkowej rozmowie kilka miesięcy wcześniej – obie miałyśmy plan, żeby to w życiu zrobić. Na razie jednak z lewej strony do Wisły wpada Przemsza, na lądzie ludzie jadą do pracy, a przed nami rozpoczyna się około 940 kilometrów trasy. Ból pojawia się już drugiego dnia. Myślałam, że najpierw zaczną boleć ramiona, ale zaczyna się jednak od lędźwi. Boli tyłek od siedzenia cały dzień w kajaku. Potem powoli zaczyna boleć szyja. W kulminacyjnym momencie bólu czuć, jakby kark był twardą bryłą. Koleżankę, która siedzi z przodu kajaka, boli łopatka. Pomaga, jak czasem ją w tę łopatkę lekko kopnę. Najdziwniejszy jest poranny ból w ramionach. Po przebudzeniu siadam i chcę związać włosy. Kiedy podnoszę wtedy ręce, czuję silny ból w jeszcze nierozgrzanych mięśniach. Stawy w palcach zginają się ciężko i są opuchnięte, ale to z biegiem dnia przechodzi. Poza tym czasem jest niesłychanie nudno. Z nudów jemy. Pierogi na zimno, do tego tuńczyk, po jabłku, jakiś jogurt i jeszcze coś słodkiego. Jemy w ogóle sporo. Z nudów rozmawiamy o wszystkim. Przerabiamy zabawne historie z dzieciństwa, ulubione potrawy, plany, marzenia. Gramy w gry słowne. Dzwonimy do znajomych. Śpiewamy piosenki. Znudzone rozmowami dużo milczymy. Nigdy poza tym nie jest tak, że kiedy człowiek jedzie na wakacje, to pogoda jest słoneczna. Czasem wieje i wtedy się boimy, bo jeszcze nie wiemy, jak wygląda fala, która może wlać się do kajaka i czy to już ta, która właśnie nadchodzi. Czasem pada, a wtedy płyniemy w pelerynach. Żółta

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Uzdrowisko i letnisko
i
Pensjonat Abrama Gurewicza w Otwocku, 1918–1939 r./NAC (domena publiczna)
Promienne zdrowie

Uzdrowisko i letnisko

Renata Senktas

Zbawienny, nizinny i swojski – tak w skrócie cnoty otwockiego klimatu określił w 1935 r. pisarz Cezary Jellenta. Nie zawsze jednak bywał tak lakoniczny, miastu-uzdrowisku, w którym spędził ostatnie lata życia, poświęcił książkę Sosny otwockie. Paradoksalnie, mieszkając dziś w Warszawie, można nie mieć pojęcia o tym, że na „kopnych piaskach przedstołecznej Gobi” rozwinęła się niegdyś jedna z najbardziej znanych polskich stacji klimatycznych. Albo że Świder był, a może i cały czas jest, dobry na wszystko, jak mówił poeta Gałczyński: „na złe kompleksy / na artretyzm, eklektyzm, / na miłość, / na samotność”.

Ponadstuletnią uzdrowiskowo-letniskową historię Otwocka i Świdra, dwóch podwarszawskich miejscowości, można rozpisywać na literackie głosy, które współbrzmią w sposób organiczny. Te dwa miejsca – dziś administracyjna jedność – miały bowiem równolegle dwóch ojców, lekarza i artystę, ale zacznijmy od początku. A na początku, zupełnie tak, jak w pierwszej linijce Pensjonatu Piotra Pazińskiego, książki o podotwockim Śródborowie, „na początku były tory kolejowe.”

Czytaj dalej