John Maynard Keynes, choć sam zmarł z przepracowania, wieszczył, że czeka nas wyzwolenie od pracy. W 1930 r. opublikował słynny esej, w którym przewidywał, że niedługo „ludzkość rozwiąże swój podstawowy problem”, czyli wyzwoli się od przymusu ekonomicznego.
Choć już od roku trwał wtedy największy w historii kryzys kapitalizmu, Keynes pozostawał optymistą. Pisał, że siła procentu składanego i postępu technologicznego jest niewzruszona, w ciągu 100 lat gospodarka urośnie co najmniej czterokrotnie, a dzień pracy skróci się do 3 godzin – przepracowywanych raczej z przyzwyczajenia niż konieczności. Zamiast walczyć o byt, ludzie staną przed problemem, jak „żyć mądrze, zgodnie i dobrze”.
Jak podaje znany żart, zdolności ekonomistów do prognozowania przyszłości są tak wybitne, że udało się im przewidzieć aż dziewięć z ostatnich pięciu kryzysów. Tymczasem, choć od publikacji eseju Keynesa nie minął cały wiek, można już powiedzieć, że część jego prognoz się sprawdziła. W XX stuleciu gospodarka światowa rosła w niespotykanym wcześniej tempie. Polski produkt krajowy, w przeliczeniu na mieszkańca, tylko w ostatnich 25 latach zwiększył się czterokrotnie. Ta eksplozja produktywności nie doprowadziła jednak do powszechnego wyzwolenia spod przymusu pracy. Wręcz przeciwnie. Badania wskazują, że z dekady na dekadę pracujemy coraz więcej, a czasu wolnego mamy coraz mniej.
Winą za tę sytuację najczęściej obarcza się współczesną kulturę, w której ludzie budują tożsamość na konsumpcji. Kupują więcej, niż potrzebują, a potem zapracowują się, by spłacić kredyty zaciągnięte na zaspokajanie wykreowanych przez marketing potrzeb i podtrzymywanie statusu społecznego. Innymi słowy, problem ma wynikać z tego, że kapitalizm wciąż jest lepszy w wytwarzaniu potrzeb niż w ich zaspokajaniu. Keynes dostrzegał tę trudność, przewidywał jednak, że gdy postęp zaspokoi podstawowe potrzeby i umożliwi ludziom kultywowanie „sztuki życia jako takiego, a nie jedynie sprzedawanie się za środki do jego utrzymania”, dokona się rewolucja moralna. Konsumpcjonizm i chciwość są bowiem usprawiedliwione, jeśli stanowią paliwo rozwoju gospodarczego, lecz gdy ten osiągnie odpowiedni poziom, zostaną uznane za niegodne. Można je tolerować jako środki do celu, ale nigdy jako cele same w sobie.
Warto zauważyć, że to nie Keynes pierwszy obiecywał świat wyzwolony od przymusu materialnego. Podobne utopie projektowali wcześniej zarówno liberałowie, jak i radykałowie, choćby John Stuart Mill czy Karol Marks. Dawana raz za razem obietnica nadchodzącej obfitości w przewrotny sposób splatała się przy tym z nakazem tolerowania różnych niesprawiedliwości czy niegodziwości – wszystko to w imię lepszego jutra. Jak pisał Keynes: „ten dzień jeszcze nie nadszedł! Wciąż musimy udawać, że prawe jest lewe, a lewe prawe. Zachłanność i lichwa muszą być naszymi bogami jeszcze przez chwilę, bo tylko one wyprowadzą nas z tunelu konieczności”.
Można się zastanawiać, czy obarczanie całą winą za nasze przepracowanie wyłącznie rozdętej konsumpcji to nie pójście na łatwiznę. Nietrudno krytykować człowieka, który ulega pokusom – widocznie charakter ma słaby, powierzchowny, to rozrzutnik, hulaka, trzpiot. Moralne potępienie przywiązania do dóbr doczesnych ma długą i bogatą tradycję. Współczesny konsumpcjonizm to z pewnością część problemu, ale rozmawiając o pracy, nie powinniśmy zapominać o jej zasadniczej sferze odniesienia, którą jest przecież nie konsumpcja, ale produkcja. Do natury gospodarki kapitalistycznej należy, że aby działać, musi rosnąć. I to szybko. To dlatego ostatni spadek wzrostu polskiej gospodarki do poziomu 2,5% (wystarczającego, by w ciągu 30 lat podwoić nasze PKB) został uznany za niepokojący. Jeśli tempo i wydajność kapitalistycznej machiny nie zwiększają się stale, natychmiast pojawiają się kłopoty. Nie jest to więc system, w którym po osiągnięciu pewnego poziomu zamożności można powiedzieć za Keynesem: „wystarczy, teraz zajmiemy się życiem”. I nie dzieje się tak dlatego, że nasz apetyt na konsumpcję rośnie w miarę jedzenia, ale dlatego, że kapitalizm musi biec coraz prędzej tylko po to, by utrzymać się na nogach.
Wiadomo jednak, że nadchodzi moment, kiedy szybciej już nie pobiegniemy. W ostatnich dekadach karmiliśmy wzrost gospodarczy, nie tylko oddając rynkowi kolejne sfery życia, lecz także w zabójczym tempie przejadając zasoby lądów i oceanów. Granice wytrzymałości ludzi są zadziwiająco elastyczne, ale skończoność tej planety jest po prostu faktem. Możemy wciąż czytać Keynesa czy Russella i roić sobie, że już za kolejnym przylądkiem czeka nas spokojna przystań, w której będzie nas stać nie tylko na lenistwo, ale też przyzwoitość. Jest już jednak ewidentne, że zanim tam dopłyniemy, podusimy się w smogu lub utoniemy we wzbierającym od topniejących lądolodów oceanie. Może więc zamiast zaciskać zęby i zapracowywać się z myślą o lepszym jutrze, już dzisiaj zastanówmy się, jak urządzić ten świat, by wszystkim nam żyło się trochę znośniej w tym krótkim czasie, jaki jeszcze pozostał do nadejścia oceanicznej fali.