Leśne dzieci
i
„Romulus i Remus”, Peter Paul Rubens, 1615–1616 r., Muzeum Kapitolińskie, domena publiczna
Wiedza i niewiedza

Leśne dzieci

Tomasz Wiśniewski
Czyta się 14 minut

Romulus i Remus naprawdę mogli przetrwać pod opieką wilczycy, ale potem z pewnością nie założyliby Rzymu. Otoczenie, w którym wzrastamy, naznacza nas już na zawsze.

W 1828 r. na ulicach Norymbergi pojawiła się jedna z najbardziej zagadkowych postaci nowożytnej Europy. W oczach świadków tamten młody człowiek, nastolatek zaledwie, zachowywał się jak pijany. Słaniał się na nogach, jakby nie umiał chodzić. W skromnym, chłopskim ubraniu, wypowiadał tylko kilka prostych zdań, w dodatku z dziwnym akcentem. Kiedy na posterunku policji podano mu kartkę i pióro, zadowolony napisał: „Kaspar Hauser”. Tak zaczęto go nazywać. Nie potrafił sprawnie poruszać palcami, zdejmować ani zakładać spodni.

Otoczony opieką, z czasem opanował umiejętność mówienia i pisania do tego stopnia, że dziś dzięki pozostawionym przez niego pamiętnikom możemy poznać jego historię. Od wczesnych lat miał być więziony w ciemnej celi, dnie spędzał na zabawie drewnianym konikiem – jedynym cennym przedmiotem, jaki posiadał. Karmiony był chlebem i wodą przez tajemniczego mężczyznę; człowiek ten nigdy nie pokazał chłopcu swojej twarzy. Nauczył go pisać „Kaspar Hauser” i w końcu wypuścił.

Fakt, że Hauser pamiętał tamte lata, być może przeczy teorii filozofa Étienne’a Condillaca, według której opanowanie języka jest warunkiem powstania pamięci. Z początku, przesłuchiwany przez ludzi, nie potrafił ich zrozumieć; wypowiadał wciąż te same słowa („Chcę być żołnierzem, jak mój ojciec” albo „koń, koń”), ale wydaje się, że za każdym razem przypisywał im inne znaczenie. Prawdopodobnie tuż po odnalezieniu Hauser nie uświadamiał sobie, że różnica w znaczeniu słów jest związana z różnicą w ich brzmieniu. Wyraźniej niż pytania swoich rozmówców słyszał tykanie zegara – z jakiegoś powodu to ono angażowało jego uwagę. Z pamiętników wiemy, że próbował dowiedzieć się, co stało się z jego drewnianym koniem, ale nie umiał sformułować pytania.

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Zamachy na życie Hausera dokonywane w późniejszych latach (ostatniego nie przeżył) wzmocniły argumentację niektórych badaczy, że był on niechcianym i kłopotliwym członkiem dynastii badeńskiej. Niemniej według innych historyków i biografów to tylko kolejna teoria spiskowa. Nazwany „Sierotą Europy” wciąż pozostaje taką samą tajemnicą jak wtedy, gdy pojawił się na ulicach Norymbergi.

Victor z Aveyron

Nie był to jednakże pierwszy przypadek „dzikiego dziecka”, który zainteresował Europejczyków. W 1797 r. w lasach w regionie Aveyron zauważono biegającego nago kilkuletniego chłopca. W ciągu następnych lat parokrotnie udało się go złapać, za każdym razem jednak uciekał ponownie. Wreszcie w 1800 r. trafił do szpitala, gdzie przez kilka miesięcy badał go Pierre Joseph Bonnaterre, zoolog i przyjaciel Linneusza. Chłopiec, wówczas mniej więcej 12-letni, poruszał się w dziwny sposób. Interesował się głównie pożywieniem. Gdy podstawiono mu lustro, szukał za nim ukrytej postaci. Zasypiał późno i spał czujnie, budził go najdrobniejszy dźwięk. Według Bonnaterre’a zachowanie dziecka przypominało bardziej zwierzęce niż ludzkie – tę teorię miał potwierdzać m.in. fakt, że jego zmysły węchu i smaku były ponadprzeciętnie rozwinięte (podobnie jak odporność na zimno). Mimo prawidłowo ukształtowanego aparatu mowy chłopiec nie mówił. Początkowo błędnie sądzono, że jest głuchy. Jego zachowanie odbierano jako skrajnie egocentryczne – obecność innych osób była mu obojętna.

Odkrycie wpisywało się w klimat epoki. Cała porewolucyjna Francja skupiła swoją uwagę na znajdzie. Dziecko przewieziono do Paryża i poddano kolejnym badaniom. Wielbiciele Jeana-Jacques’a Rous­seau i jego idei powrotu do natury zupełnie na serio zastanawiali się: czyżby mieli do czynienia z ucieleśnieniem „naturalnego człowieka” lub – jak to wówczas mówiono – ze „szlachetnym dzikusem”? Ostatnim mieszkańcem rajskiego ogrodu, nieskażonym grzechem cywilizacji? Kiedy jednak okazało się, że chłopiec nie odpowiada tym wyobrażeniom, społeczeństwo obwołało go bezwstydnym, a komisja lekarska uznała za „nieuleczalnego idiotę”. Z tą diagnozą nie zgodził się młody psycholog i pedagog Jean Marc Gaspard Itard. Podjął próbę zsocjalizowania dziecka, przyjął je do domu, a gdy podczas pracy zauważył, że chłopiec szczególnie rea­guje na głoskę „o”, nadał mu imię Victor. Z zapisków francuskiego badacza dowiadujemy się, że podopieczny żywo interesował się światem za oknem: wybuchał śmiechem, gdy np. do pokoju wpadał promień słońca albo gdy czuł powiew wiatru. Mimo to sam Itard nie potrafił ściągnąć na siebie jego uwagi ani zbudować z nim więzi. Pod tym względem lepiej szło gosposi Itarda, pani Guérin, która opiekowała się chłopcem na co dzień.

Victor nauczył się gotować ziemniaki, ale nie zdołał zapamiętać słowa „woda”. Wielkim wydarzeniem stał się dzień, kiedy zaczął wykrzykiwać słowo lait (franc. „mleko”), jednak Itard z żalem miał stwierdzić, że to wcale nie było jasne, czy dziecko przypisywało temu słowu właściwe znaczenie. Niewykluczone, że wydało z siebie dźwięk jedynie z radości i nie wiązało się to z nowymi kompetencjami językowymi (Victor miał jeszcze nauczyć się mówić: „mój Boże!”, ale prawdopodobnie robił to tylko dlatego, że tak mawiała lubiana przez niego gosposia Guérin). Itard wymyślał różne gry, żeby wspomóc edukację chłopca, lecz ten nie rozumiał ich reguł – choć oczywiście możliwe jest też, że rozumiał, natomiast nie chciał ich przestrzegać.

Po pięciu latach Itard orzekł, że socjalizacja Victora się nie udała. Przez kolejne lata rząd francuski utrzymywał go i opłacał panią Guérin, która się nim opiekowała. Itard dzięki podopiecznemu zyskał wielką sławę, ale z jego pism przebija poczucie porażki poniesionej w „ratowaniu chłopca”. Victor zmarł w wieku około 40 lat. Do dziś nie wiadomo, co leżało u podstaw jego trudności w funkcjonowaniu: samotne lata w lesie czy może wrodzone zaburzenia układu nerwowego. Bez względu na to jego los zainspirował wielu badaczy do refleksji nad znaczeniem wyrastania w społeczeństwie, a także szerzej – nad naturą człowieczeństwa.

Kamala i Amala

Historia zna jeszcze bardziej zdumiewające przypadki „dzikich dzieci”, którymi zaopiekowały się zwierzęta. Być może przenikały do mitów i baśni. Jednakże w nowszych czasach opowieści te – najczęściej pochodzące z Indii – zaczęły być dobrze dokumentowane. Często ich bohaterami oprócz dzieci były… wilki.

Jeszcze tacy klasycy XIX-wiecznej humanistyki jak Edward Burnett Tylor czy Max Müller odrzucali informacje o wilczych dzieciach, uważając je za zbyt fantastyczne. Nie wierzono w przekazy pochodzące od rdzennych mieszkańców Indii; w tamtych czasach uznawano za wiarygodne jedynie to, co powiedział poważny i racjonalny – jak z góry zakładano – Europejczyk. Ale jednocześnie nie brakowało takich świadectw od mieszkańców Starego Kontynentu: odnotowywali je XIX-wieczni brytyjscy, imperialni obserwatorzy. Zdaniem badaczy to właśnie tamte historie musiały zainspirować Rudyarda Kiplinga do napisania Księgi dżungli.

Znany był chociażby około sześcioletni chłopiec nazwany Dina Sanichar, którego w 1867 r. grupa myśliwych odnalazła w jaskini wilków. Zwierzęta zastrzelono, a dziecko zabrano. Początkowo chłopiec poruszał się tylko na czworakach, jadł wyłącznie surowe mięso, wydawał dźwięki zbliżone do zwierzęcych. Z czasem nauczył się chodzić na dwóch nogach, nigdy jednak nie przywykł do noszenia ubrań. Spędził kilkanaście lat między ludźmi, mimo to do końca życia nie nauczył się mówić. Zmarł najpewniej na gruźlicę w wieku około 30 lat.

Najsłynniejszy i najszerzej komentowany w literaturze przedmiotu przypadek dzieci adoptowanych przez wilki w Indiach opisał misjonarz J.A.L. Singh, który w latach 20. XX w. przeprawiał się przez dżunglę Bengalu Zachodniego, by nawracać tamtejszych rdzennych mieszkańców. Podczas jednej z takich wędrówek natknięto się na wilcze legowisko, w którym znajdowały się dwie dziewczynki. Podobnie jak Dina Sanichar poruszały się na czworakach i szczerzyły zęby. Przedstawiciele miejscowych społeczności uznawali je za groźne duchy i unikali kontaktu (mieszkańcy pewnej wioski uciekli po tym, jak zostawiono w niej odnalezione dzieci). Ponoć w okolicach Midnapore często porzucano niechciane potomstwo w lesie – dziewczynkom, które spotkał misjonarz, akurat udało się przeżyć.

Jedna z nich miała osiem lat, druga około półtora roku. Stroniły od ludzi, źle reagowały na obecność innych dzieci. Co ciekawe, Singh w swoim dzienniku twierdził, że dostrzega w nich nie tylko odmienne zachowanie, lecz także fizyczną rozbieżność z tym, co uznawano za typowe dla homo sapiens (misjonarz wspomina o inaczej rozwiniętych szczękach). Dziewczynki nie bały się ciemności, przeciwnie: raczej nie przepadały za słońcem. Piły, nie używając rąk; miały bardzo wyczulony zmysł węchu. Nie śmiały się, nie płakały, nie wykazywały żadnego zainteresowania innymi ludźmi – podobnie jak Victor.

Obie zaczęły chorować po odseparowaniu od wilczego stada. W sierocińcu, do którego trafiły, starano się utrzymać ich tożsamość w tajemnicy, jednak to się nie udało – niebawem zaczęli odwiedzać je dziennikarze i badacze. Młodsza z dziewczynek, której nadano imię Amala, umarła niespełna rok po odnalezieniu. Kamalą opiekowali się misjonarz i jego żona. Dziewczynka robiła postępy, zaczęła nawet okazywać „ludzki” lęk przed ciemnością. Nauczyła się chodzić na dwóch nogach, ale robiła to z trudem; pod wpływem stresu albo pośpiechu wracała do poprzedniego sposobu poruszania się. W 1923 r. misjonarz zanotował w swoim dzienniku, że mniej więcej cztery lata po odnalezieniu Kamala nauczyła się ruchem głowy dawać sygnał „tak” i „nie”. Do końca życia opanowała kilkadziesiąt słów. Niespodziewanie, z nieznanej przyczyny zmarła w 1929 r., mniej więcej w wieku 17 lat.

Marcos Pantoja

Historia Kamali i Amali początkowo była przyjmowana w Europie sceptycznie – za bardzo kojarzyła się z rzymską mitologią. Nowsze czasy jednak uprawdopodabniają ich historię. Przysposobienie homo sapiens przez wilki to zresztą nie są jedyne znane przypadki zwierzęcych adopcji. W 1946 r. w Syrii odkryto dziecko, którym zajmowały się gazele. W 1923 r. w okolicach Asam zabito lamparcicę, w jej norze zaś znaleziono pięcioletniego chłopca, który zniknął trzy lata wcześniej (zapewne został porwany przez zwierzę). Twierdzi się, że czasem samice zwierząt, które tracą potomstwo, potrafią przenieść swój instynkt macierzyński na ludzkie dzieci.

W Polsce też zdarzały się przypadki „dzikich dzieci”. W XVII w. w Litwie niedźwiedzica miała adoptować pewnego chłopca – wspomina o tym w swoich Pamiętnikach Jan Chryzostom Pasek, który ponoć widział dziecko na własne oczy. Pedagożka Wanda Szuman w latach 50. XX w., będąc już po sześćdziesiątce, pracowała z dwoma chłopcami, którzy z powodu zaburzeń psychicznych rodziców żyli przez pierwsze lata w izolacji i po uratowaniu zostali scharakteryzowani jako „dzicy”. Po latach pisała: „Na skutek całkowitej izolacji w rodzinie i nieprawdopodobnie prymitywnych warunków bytu stali na stopniu rozwoju zwierząt, wydobywali z siebie ryki i nie umieli wykonywać najprostszych czynności fizycznych. Przypadek może drastyczny i nietypowy. Miło mi jednak powiedzieć, że obaj chłopcy, dziś dziewiętnasto- i dwudziestoletni ukończyli szkołę podstawową specjalną, odbyli dwuletnią praktykę w szkole ogrodniczej i dziś z pożytkiem pracują w tym zawodzie”.

Nawet współcześnie żyją „dzicy ludzie”, znane są takie osoby m.in. z Europy i Azji. Gdy wracają one do społeczeństwa, wciąż często bywają traktowane jako osobliwość – z uwagi na to lepiej nie wymieniać ich z nazwiska. Można jednak zrobić jeden wyjątek: dla człowieka, który sam otwarcie opowiada o swoich doświadczeniach.

Marcos Rodríguez Pantoja z Hiszpanii przez 11 lat żył z wilkami. Jego historia jest szczególnie fascynująca, bo – jak się wydaje – nie był on „zupełnym dzikim dzieckiem”. Przez pierwsze lata wychowywał się wśród ludzi, więc znał trochę ludzką mowę. Prawdopodobnie dlatego jego powrót do ludzkiego świata i języka okazał się wyjątkowo udany. Dzięki temu możemy poznać jego relację (wielokrotnie i na różne sposoby weryfikowaną przez badacza i pisarza Gabriela Janera Manilę).

Gdy Pantoja miał sześć lat, ojciec sprzedał go rolnikowi; ostatecznie chłopiec trafił do starego pasterza żyjącego w górach Sierra Morena. Pasterz zmarł, a Pantoja został sam. Życie rodzinne, jakie pamiętał, było naznaczone przemocą, zatem w ogóle nie próbował wrócić do swoich. Aby przetrwać, częściowo wykorzystywał wiedzę uzyskaną od pasterza, ale szybko zaczął naśladować zwierzęta: jadł to, co – jak widział – jadły one. Któregoś razu trafił do jaskini będącej częścią opuszczonej kopalni, w której znajdowały się szczenięta wilków. Zaczął się z nimi bawić i zasnął. Po przebudzeniu ujrzał wilczycę, która wróciła z mięsem. Nastąpiła chwila grozy i niepewności, a potem przełom: choć wydaje się to zdumiewające, wilczyca podała chłopcu kawałek mięsa, po czym zaczęła go lizać. Wkrótce między nimi nawiązała się symbiotyczna więź. Dzielili się pożywieniem: chłopiec dostawał od wilków mięso, a sam odstępował im kozie mleko. Chociaż głównie przebywał z wilkami, towarzyszyły mu również kozy.

Wreszcie Pantoja został odnaleziony i zabrany przez wieśniaków z Fuencaliente. Powrót do społeczeństwa był trudny. Pierwsza wizyta u fryzjera okazała się traumatyczna – Marcos, widząc ostrza, przeraził się, że zginie. Spanie w łóżku wydawało mu się niezrozumiałe, wolał posłanie z koców i gazet. Tym, co najbardziej go przerażało, był hałas towarzyszący życiu ludzkiemu. Ruch uliczny zdumiewał go i oszałamiał na tyle, że przejście na drugą stronę jezdni wydawało się niemożliwe. Pantoja wspomina dziś z wyrzutem, że zanim nauczono go mowy i reguł życia społecznego, położono nacisk na przygotowania do komunii i na służbę wojskową. Słusznie pyta: skoro siłą zabrano go z gór, dlaczego nie zapewniono mu lepszej opieki i edukacji?

Obecnie jest lubianą i szanowaną postacią. Gra na gitarze, występuje w mediach, krytycznie wypowiadając się o szkodach, jakie człowiek wyrządza przyrodzie. W jego życiu wielokrotnie powracała myśl, by wrócić w góry, ostatecznie dwie przyczyny sprawiły, że został między ludźmi: kobiety i muzyka.

Człowiek i ludzie

Fenomen „dzikich ludzi” niezwykle interesuje humanistykę i filozofię – nie tylko dlatego, że losy tych osób są najczęściej tragiczne i łatwo je traktować jako przejmującą metaforę czy inspirację artystyczną (ograniczając się jedynie do kina i klasycznych twórców, można przypomnieć, że Werner Herzog nakręcił Zagadkę Kaspara Hausera, a François Truffaut – Dzikie dziecko, film będący ekranizacją historii Victora oraz Itarda). Powody tego zainteresowania są o wiele głębsze.

We współczesnej humanistyce istnieje w dużej mierze uzasadniona tendencja, by unieważnić przeciwstawienie pojęć kultury i natury. W książce Beyond Na­ture and Culture (Poza naturą i kulturą) antropolog kulturowy Philippe Descola słusznie zauważa, że wiele kultur klasycznie badanych przez etnologię wcale nie wyróżnia pojęcia natury: to specyficznie zachodni koncept, wynikający z myśli greckiej, chrześcijaństwa i rewolucji naukowej. A jednak, mówiąc o „dzikich ludziach”, trudno nie sięgać po to przeciwstawienie. Ich historie są silnym argumentem za zachowaniem w pewnym zakresie tych dwóch pojęć, a także dowodzą fundamentalnej roli wychowania i uczestnictwa w kulturze w procesie dojrzewania jednostek, które nazywamy ludzkimi.

Przywołane przeze mnie opowieści jas­no pokazują siłę wspólnoty. Zgodnie ze standardową interpretacją to społeczeństwo stwarza człowieka takiego, jakiego znamy, a nie na odwrót. Wpływa na ludzkie istnienie i kształtuje je – percepcję, myśli, zachowanie, nawet mimikę i gesty. Kiedy krytykujemy kogoś za to, że jest człowiekiem „niekulturalnym” albo któremu „brakuje wychowania”, używamy tych pojęć wyłącznie w potocznym, moralnym sensie. Żyjąc w społeczeństwie, nie znamy ludzi dosłownie niewychowanych i pozbawionych kultury.

Wspólnota, w której się rodzimy, nie tylko uczy nas reguł współżycia, lecz także czegoś – wydawałoby się – tak elementarnego jak chodzenie na dwóch nogach. Kaspar Hauser, gdy trafił do Norymbergi, mimo że fizycznie był pełnosprawny, nie potrafił używać palców u rąk. Często czytamy, że wyróżnikiem prehistorycznych człowiekowatych była wyprostowana sylwetka, tymczasem najwyraźniej sama dyspozycja biologiczna nie wystarcza: ktoś musi nam jeszcze pokazać, jak się w ten sposób poruszać.

Przytoczone historie pokazują również, że ludzkie „powroty do natury” są zawsze prowizoryczne i nieco sztuczne. Nie możemy „wrócić do natury” (o ile coś takiego jak natura w ogóle istnieje) w sensie właściwym, a nasze jej rozumienie zawsze będzie zapośredniczone przez język i wyuczone wzorce myślenia. Gdy Rousseau w swoim słynnym eksperymencie myślowym z Rozprawy o pochodzeniu i podstawach nierówności między ludźmi przeciwstawiał rajski i szczęśliwy „stan pierwotny człowieka” zepsutej cywilizacji, robił to za pomocą języka, pojęć i wyobrażeń, których nauczyła go ta właśnie krytykowana przezeń cywilizacja. Od tego, co nazywamy naturą, oddzielają nas stulecia czy też tysiąclecia cudzych doświadczeń, które „uwewnętrzniliśmy” poprzez wychowanie i enkulturację. Zauważmy także, jak fatalnym błędem było dawne, dehumanizujące uznawanie społeczeństw pierwotnych za żyjące na wzór dzikich zwierząt. „Ludzki” (czyli znajomy nam) sposób funkcjonowania tych zbiorowości dowodzi, że były to każdorazowo wysoko rozwinięte kultury.

Michael Newton w swojej książce Savage Girls and Wild Boys: A History of Feral Children (Dzikie dziewczęta i dzicy chłopcy. Historia leśnych dzieci) formułuje pytanie: czy śmiech Victora w reakcji na powiew wiatru, jego radość na widok śniegu i padających promieni słonecznych, wszelki entuzjazm wobec zjawisk przyrody nie były już czymś, co chcielibyśmy zaklasyfikować jako uniwersalne zachowanie ludzkie, które doskonale rozumiemy i sami znamy?

Według teorii językoznawcy Erica Lenneberga istnieje pewien moment krytyczny w rozwoju ludzkiego mózgu, przypadający mniej więcej na 12. rok życia, po którego przekroczeniu nauka pierwszego języka jest już najczęściej niemożliwa. Skoro to prawda, można stwierdzić, że wilczyca istotnie potrafiłaby zaopiekować się Romulusem i Remusem, ale jeśli bliźniacy nie rozstali się z nią w porę, mało prawdopodobne, aby byli w stanie założyć Rzym.

Rozpatrując wpływ wspólnoty (oraz izolacji) na nasz rozwój, warto też pamiętać o jeszcze jednej możliwości dyskutowanej w tym kontekście: niewykluczone, że niektóre z „dzikich dzieci” cierpiały na jakąś formę zaburzenia pracy mózgu, która wpływała na ich zachowania już po „odkryciu”, i być może to ona była głównym czynnikiem uniemożliwiającym pełną socjalizację. Niektórzy podejrzewają, że powodem porzucenia tych dzieci mógł być np. ich autyzm, jednak sporą przesadą byłoby interpretowanie wszystkich znanych przypadków w ten sposób. Odnaleziona wraz z siostrą Amala miała zaledwie 18 miesięcy. Wspomniałem o lamparcicy, która wykradła dziecko. Pantoja świadomie zrezygnował z powrotu do swojej rodziny. Spontaniczne podejrzenie, że inne, „mniej rozwinięte” kultury porzucają chore dzieci, w przeciwieństwie do naszej, to prawdopodobnie pewna forma etnocentryzmu.

Jest jeszcze jeden wątek, na który badacze i badaczki „dzikich ludzi” – jak się wydaje – nie zwrócili do tej pory szczególnej uwagi. Być może tym, co przede wszystkim ujawnia się w opisanych historiach, jest wyraźna potrzeba wspólnoty. Niezależnie od tego, czy naszym współtowarzyszem jest inny przedstawiciel homo sapiens, wilk czy gazela (a może nawet drewniany koń jak w przypadku Hausera?), nie tylko potrafimy, ale także chcemy żyć z innymi. Pantoja wspominał, że źle się czuł, gdy zasypiając, nie słyszał innych stworzeń, dlatego je nawoływał. Osoby, które żyły przez pewien czas ze zwierzętami, a później nauczyły się w jakimś stopniu ludzkiej mowy, przyznawały, że już zawsze odczuwały za nimi tęsknotę.

Czytaj również:

Wspólnota mitów
i
zdjęcie: Kenrick Mills/Unsplash
Wiedza i niewiedza

Wspólnota mitów

Yuval Noah Harari

Idea może spajać silniej niż więzy krwi i wspólna historia. I nie chodzi tylko o religię ani narodowość, moc jednoczenia ludzi mają też wegetarianizm czy uwielbienie dla artysty.

Spokrewnione z nami szympansy na ogół żyją w niewielkich gromadach składających się z kilkudziesięciu osobników. Zawiązują między sobą zażyłe przyjaźnie, ramię w ramię polują oraz walczą z pawianami, gepardami i wrogimi szympansami. Ich struktura społeczna wykazuje tendencję do hierarchiczności. Osobnik dominujący, zazwyczaj płci męskiej, określany jest mianem „samca alfa”. Pozostałe samce i samice okazują mu posłuszeństwo, pochylając przed nim głowy i wydając chrząknięcia, całkiem podobnie do poddanych kłaniających się w pas przed obliczem króla. Samiec alfa stara się utrzymywać w swojej gromadzie harmonię społeczną. Gdy dwóch osobników wdaje się w konflikt, ten interweniuje i powstrzymuje przemoc. Z drugiej strony, potrafi też monopolizować najbardziej wartościowe pokarmy i uniemożliwiać innym, niżej stojącym samcom odbywanie stosunków płciowych z samicami. Gdy dwóch samców rywalizuje o pozycję osobnika alfa, na ogół zawiązują w swoich grupach rozległe koalicje zwolenników, zarówno płci męskiej, jak i żeńskiej. Więzi łączące członków koalicji opierają się na codziennych zażyłych kontaktach – przytulaniu, dotykaniu, całowaniu, iskaniu i wzajemnej pomocy. Samiec alfa z reguły zdobywa swoją pozycję nie dzięki temu, że jest silniejszy fizycznie, ale dlatego, że stoi na czele dużej liczebnie i stabilnej koalicji. Rozmiar grup, jakie w taki sposób można formować i utrzymywać, jest ściśle ograniczony. Aby funkcjonować, wszyscy członkowie grupy muszą pozostawać ze sobą w poufałych stosunkach. Dwa szympansy, które przedtem się nie spotkały, nigdy ramię w ramię nie walczyły i wzajemnie się nie iskały, nie będą wiedzieć, czy mogą sobie ufać, czy warto sobie pomagać i który z nich stoi wyżej w hierarchii. Wraz ze wzrostem liczebności gromady porządek społeczny ulega destabilizacji, co niechybnie kończy się rozłamem i odłączeniem się od stada nowej grupy.

Czytaj dalej