Ludzie na całym świecie marzą o Ameryce i wyobrażają sobie nie wiadomo co, że jeansy, Nike, whiskey, super samochody, wielkie domy, a wszystko to na bogato jak z „Dynastii” albo reklamy Snickersa. Tylko że american dream już dawno spłynął ściekową kratką wraz z niedopałkami Cameli bez filtra wyrzucanymi na ulice miast.
Centrum Detroit wygląda jak z obrazka, nowo otwarte restauracje greckie, włoskie, świeżo wykonane, czyste chodniki, ładnie ubrani ludzie stoją w kolejce na mecz Tigersów, a szklane biurowce starają się zasłonić straszące z kilkuset metrów dalej beżowe pustostany, wszystko wygląda jak scenografia, makieta i jest tu dziwnie, bo nie widać sklepów spożywczych, żadnego deli, a jedyny liquor store błyszczy na bogato. Brak butików z ubraniami, jedyną koszulkę, jaką można kupić, to taka z logo drużyny w sklepie klubowym. Jest prawie jak w SimCity.
Wystarczy tylko wyjść kawałek poza to centrum, parę minut, by znaleźć się na łące zarastającej drogę pomiędzy spalonymi domami, bo ubezpieczenie z takiego spalonego domu to czasem ostatnia deska ratunku. Po łące chodzą wiewiórki, szopy i oposy, a kawałek dalej stoi otoczony barierkami supermarket. Między barierkami zmieści się człowiek, ale już nie wózek, w razie gdyby człowiek chciał wózek podprowadzić. I znowu widać liquor stores, tylko że te są takie ze sprzedawcami zabarykadowanymi za ścianami z grubego szkła, w których przy ladzie jest otwór z obracającą się dokoła tacką na banknoty, karty i butelki tak, by nie było szansy się dotknąć ani włożyć lufy pistoletu.
Władze miasta ogłosiły sukces już jakiś czas temu: Detroit wraca, odbudowuje się. Tymczasem, jakiś kilometr od tych nowo otwartych restauracji, stoi grupa afroamerykańskich mieszkańców (a jest ich w mieście ponad 80%*) i nie wiem, czy czekają w jakiejś kolejce po pomoc społeczną, czy po co, a może też coś sprzedają. Stoją na tle budynków opuszczonych przez fabryki, przez Chryslera, Forda i General Motors, wysoko ogrodzonych, by nie mogli już w nich umierać bezdomni i patrzą, ale nie wiem na co.
To o takim Detroit Charlie LeDuff pisał w wydanej w 2013 r. książce Detroit. Sekcja zwłok Ameryki**. LeDuff to taki reporter z krwi i kości, dziennikarz z jajami, co to wejdzie do każdego ścieku i zamiast stać przed sceną, wczołga się pod nią, by sprawdzić, co tam się dzieje naprawdę. Pisał o biedzie i nędzy w Detroit, o straży pożarnej, której nie stać na sprzęt, o policji jeżdżącej przeciekającymi od podwozi radiowozami i o dzieciach, które muszą do szkoły nosić własny papier toaletowy. W 2013 r. LeDuff udał się do szefa Fox News z propozycją cyklu reportaży o Ameryce. Program nazwano „The Americans with Charlie LeDuff” i w nim wraz z dwoma innymi dziennikarzami pokazywał widzom Amerykę i Amerykanów, ale nie takich, co to zwykle są w telewizji, a takich z miejsc, do których przeciętni dziennikarze się nie zapuszczają, i o których mieszkańcy bogatych przedmieść nie mają pojęcia. Osiedla robotnicze w Dakocie Północnej, zbuntowani przeciw rządowi właściciele ziemscy w Nevadzie, imigranci koczujący pomiędzy murem a Rio Grande, mieszkańcy Flint, którzy latami pili zatrutą wodę (nie bez ofiar śmiertelnych), ale dobrą według władz (popijających mineralną z butelek) oraz oczywiście Detroit, wcale nie takie, jak z obrazka, nie świeże i nie odbudowane, a w kryzysie i z aferą goniącą aferę, milionowymi przekrętami, łapówkami, defraudacjami publicznych pieniędzy i deweloperskimi interesami życia.
„Całe miasta się rozpadały, tymczasem polityczni przywódcy brykali sobie beztrosko w brylantynie i męskich gorsetach, opychali się żarciem z grilla i przymilali do niezdecydowanych stanów***, jak Iowa. Ludność amerykańskich miast mogła równie dobrze mieszkać na innym kontynencie, biorąc pod uwagę, ile uwagi poświęcali jej wszyscy kandydaci” – pisze LeDuff w swojej kolejnej książce-reportażu (Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje***) o tym podróżowaniu po Ameryce i o Amerykanach, a ten cytat chyba najlepiej opisuje krajobraz po gospodarczej masakrze. LeDuff jedzie po politykach od lewa do prawa i z powrotem, tym bardziej że opisuje czasy, gdy startowała kampania prezydencka zakończona zwycięstwem Donalda Trumpa. Jest dziennikarzem zaprawionym w bojach w „The New York Times”, „The Times”, a przede wszystkim w Detroit (tam zresztą się urodził i tam mieszka), dziennikarzem odważnym, chodzącym nieutartymi ścieżkami, reporterskim zmysłem sprawnie odczytującym społeczne niepokoje i nadchodzące zmiany. Wie, gdzie być i gdzie ustawić kamerę, o co spytać i co pokazać. Jest też dziennikarzem, który gdzieś ma przeciętne dziennikarstwo newsowe z programów informacyjnych, uważając je za shitshow mieszający ludziom w głowach, czyniący sensację bez przedstawiania kontekstu problemu, bez dyskusji, a jedynie po to, by ludzie wariowali z ekscytacji, a „oglądalność szybowała”.
W jakimś motelu w Arkansas włączam telewizor i przełączam programy w poszukiwaniu czegoś do obejrzenia: filmu, serialu, sportu, choćby programu informacyjnego, ale nic z tego, reklamy, reklamy, teleturnieje, reklamy, biżuteria, diamenty, plastikowy mop the best one, biżuteria, jakaś poprawka ciała, której nawet nie rozumiem, biżuteria, jedzenie, teleturniej, biżuteria, poduszka jakaś taka specjalna podpinana do prądu, pożyczka, tabletki na coś, o czym nie miałam pojęcia, że istnieje, biżuteria, samogotujący garnek, superpatelnia, biżuteria, płyn na niełysienie, biżuteria.
Tennessee, Alabama, Mississippi, Arkansas: wszędzie w radio grają country-pop o tym, że żyją w „God's country” i że „God bless America” przeplatane reklamami kuponów do marketów Kroger, dzięki którym można kupić dziesięć zamiast pięciu, reklamami pożyczek i promocji do Popeyes Louisiana, Kitchen i Whataburger. W sklepach sprzedają płatki śniadaniowe wielkości proszków do prania, tych dużych, wody pakowane po dziesięć, piwo po sześć, precelki z solą, jakby w nie ktoś wstrzelił testosteron, a jabłka wyglądają jak wyjęte z miski w modelu pokoju Ikei. I jeszcze dziesiątki, setki ludzi z wielkimi wózkami, w których są dziesiątki, setki opakowań tekturowych, foliowych, papierowych, aluminiowych, dziesiątki, setki opakowań żarcia, setki, tysiące plastikowych butelek picia, a potem ktoś przy kasie pakuje każdy pojedynczy produkt do oddzielnej pojedynczej reklamówki, po czym do każdej oddzielnej pojedynczej reklamówki wkłada oddzielną pojedynczą albo i podwójną gazetkę reklamową z kuponami i promocjami.
Jak jesteście w Nowym Jorku albo San Francisco, to wszystko tam jest takie bardzo fit, że ludzie biegają od rana do nocy po parkach i jeżdżą na rowerach, i jedzą liście wodorostów i hummus, a wodę piją przefiltrowaną, a piwo East albo West Coast IPA i pewnie nawet nie myślą o tym, że na Południu tłum w opiętych na brzuchach dresach zjada naraz dokładnie tyle chipsów, ile jest w paczce. A paczki są duże i tanie. Wiecie, że te same Marlboro w Nowym Jorku kosztują czternaście dolarów, a w Alabamie pięć i pół? Że w cenie jednej IPY z Brooklynu można kupić karton litrowych puszek Budweisera albo Budlighta (to takie piwo o smaku stadionowo-festynowym), a w cenie jednej małej bułeczki z piekarni Whole Foods Marketu kupicie worek chleba na tosty?
Pustelnik Bob (grany przez Toma Waitsa) pod koniec nowego filmu Jima Jarmuscha Truposze nie umierają mówi, że zombie, które wyszły z grobów, i spustoszyły Centerville „reprezentują nas, żyjących życiem nieograniczonym, bezmyślną konsumpcją mediów i produktów”, nas, czyli Amerykanów uzależnionych od telefonów komórkowych, oglądania telewizji, jedzenia, picia kawy, modnych ubrań, zakupów, grania, klikania, przewijania Facebooka i brania xanaxu. Zombie to Amerykanie, do takiego stanu się doprowadzili tą ciągłą bieganiną z wypchanymi wózkami, nieważne czy w Walmarcie, czy online.
Jarmusch nakręcił chyba najbardziej społeczny film w swojej karierze. Film bardzo aktualny – i nie chodzi tu tylko o hasło „Make America White Again” widoczne na czapeczce Farmera Millera (Steve Buscemi zawsze w formie) – a o rozbudowaną metaforę Ameryki. Reżyser zdaje się mówić nam, że Amerykanie zżerają świat wokół siebie i że już niewiele im zostało, a oni nawet nie zdają sobie z tego sprawy. Nie wierzą, że gdy za oknem pogoda hula, jak nigdy, to coś jest nie tak. Nawet gdyby spadały na nich żaby, jak w Magnolii, nie uwierzyliby własnym oczom. Zwróćcie uwagę na rozmowę Ronniego (Driver) i Cliffa (Murray), jaką prowadzą w samochodzie. Mówią o scenariuszu i reżyser zręcznie niby nas wrabia, że ów scenariusz wymknął mu się spod kontroli. Tak samo, jak amerykański wymknął się amerykańskim ekonomistom, mędrcom i ekspertom. I Amerykanom.
Zatrzymujemy się gdzieś w Alabamie na stacji benzynowej, przy której stoi biały dom z dachem w szpic, pokryty tym amerykańskim sidingiem, to się chyba nazywa siding winylowy, z gankiem po prawej stronie, nad którym sterczy antena satelitarna, i z resztką jakiejś konstrukcji z przodu przed oknami: płot z desek i szmaty pełniące funkcję markizy. Ze stacji wychodzi wielki facet w czapeczce baseballowej z dwulitrową puchą Budlighta w dłoni, którą otwiera i stawia na podorędziu w swoim pickupie wielkości ciężarówki, a potem odjeżdża. Inni kupują benzynę, batoniki, hot dogi i napoje gazowane w litrowych kubkach po 99 centów, w drewnianych beczkach w brązowej zalewie pływają orzeszki ziemne. Młoda kobieta za ladą z wyraźnym zainteresowaniem pyta mnie, skąd jestem – mówię, że z Polski i dodaję, nauczona doświadczeniem amerykańskiego Południa, że w Europie – a co tu robię? – podróżuję, jeżdżę po Alabamie, bardzo mi się podoba – really? No cóż, tak, really, podoba mi się nieobecność idealnie skoszonych trawników i słońce spadające na przestrzeń zielonych pagórków. Podobają mi się domki wielkości przyczep kempingowych z flagami na kilkumetrowych masztach, a także stojące obok domków samochody (zazwyczaj w zestawie pick-up plus SUV). Tak tu jest: na rzece przy każdym domu drewniany pomost, tak że te rzeki między drzewami wyglądają, jak w Tajlandii. Przy pomostach pływają dzieci i tata, i wujek motorówką, a mama przynosi wszystkim hamburgery. I wszędzie są kościoły, bo tu wszyscy się modlą, jest kościół katolików, metodystów, baptystów, pierwszy kościół baptystów i kościół nowej społeczności baptystów, kościół misjonarzy, baptystów niezależnych, chrystusowy, chrystusowy nazareński, uczniów Chrystusa, episkopalny, anglikański, luterański, gospel, ortodoksyjny, zielonoświątkowy, prezbiteriański, adwentystów dnia siódmego i kościół dla kowbojów, a każdy z nich ma jeszcze swą własną nazwę od ulicy albo lasu, przy którym się znajduje, i przed każdym z nich jest tablica oznajmiająca, że w Bogu nadzieja, Bóg nas kocha, trzeba mu zaufać, bo Syn Człowieczy zejdzie na ziemię, by odszukać i uratować zagubionych. Gdy potem, gdzieś w Mississippi, już po zmroku zatrzymujemy się na innej stacji benzynowej i prosimy pracującego na niej Hindusa o coś do umycia szyb, wyciąga z zakamarków zaplecza nieużywaną myjkę i patrzy na nas, jakby nasza prośba i nasze twarze przyleciały prosto z kosmosu albo co najmniej z Nowej Anglii. Obok podjeżdża zdezelowany pick-up, z którego zdezelowana kobieta koło sześćdziesiątki papierosowym głosem pyta, skąd jesteśmy i co u diaska robimy tu o tej porze. Z Kalifornii? – nie z Polski, Europa – wiedziała, że nie z Kalifornii, ale to nie jest bezpieczne sąsiedztwo, mamy się stąd zabierać czym prędzej. W tym czasie jej zdezelowany mąż z piwem i papierosem w dłoni, okrągłym krokiem podchodzi, by pokazać nam, jak działa spryskiwanie szyby i o mało nie wtacza się nam cały do samochodu, a na ubrudzonej słońcem twarzy z poszarpaną wiatrem brodą widać jego troskliwe oczy i serdeczny uśmiech bez jedynki, choć to nieważne, bo jemu niczego nie brakuje. I on też nam mówi, żebyśmy się stąd zabierały, bo niebezpiecznie, więc jedziemy dalej.
Nocą faktycznie cała ta zieleń umyka, brak słońca przygnębia i jest duszno. Krowy, które w ciągu dnia łażą po łąkach i drogach tak, że czasem trzeba stanąć na parę minut, kiedy byk z wielkimi rogami na obie strony zagląda ci do okna samochodu, teraz śpią niewidoczne, zlewając się z czernią krajobrazu. A ja zastanawiam się, skąd ci ludzie, którzy nie mają krów, mają na życie, bo nie ma tu wielu pól uprawnych, nie ma sadów, ktoś może pracować na stacji benzynowej, ktoś w sklepie, a ktoś inny w mieście ileś tam mil stąd – na poczcie czy w urzędzie albo supermarkecie, ktoś może jeździć po okolicy jako mechanik, hydraulik… Ale wciąż jest ich więcej niż pracy, więc co oni tu robią?
Wielu mężczyzn z amerykańskiego Południa, ale nie tylko z Południa, zewsząd, z krajobrazu pozostałego po tym, jak fabryki przeniesiono do Meksyku i jeszcze dalej, jeździ tam, gdzie jeździł za nimi Charlie LeDuff, na przykład do Dakoty Północnej, by zarobić mityczne setki tysięcy z mitycznych obietnic, pracując po 100 godzin tygodniowo, często sypiając w samochodach, bo nie ma na motel, często nie ma też na jedzenie. Jeden facet na pytanie LeDuffa „czym się żywisz?” odpowiedział, że ma „pełną zamrażarkę wiewiórek”. Ci, co zostają, na przykład w Alabamie, mogą pracować w fabryce Mercedes-Benz. Namawiani do niewstępowania do związków zawodowych, nie wstępują, tłumacząc, że po co wkurzać pracodawcę, a związki i tak nic nie zrobią, bo czy na przykład w Detroit związki coś zrobiły?
Ci, którym w ogóle już nic się nie udaje, mogą jeszcze jechać do Los Angeles, do drugiego największego miasta w Stanach, gdzie zawsze jest ciepło i gdzie wiele dzielnic wygląda, jak pola namiotowe. Gdy jadę autobusem z zachodniej części miasta do centrum, to mijam miejsca, w których nie chciałabym, by ten autobus się zepsuł, i myślę sobie, że tam, kilka kilometrów dalej, na wzgórzach jest królestwo świata, fabryka snów, ludzie piją szampana w basenach i grzeją tyłki na leżakach, czytając scenariusze kasowych przebojów, a tu na tyłku jednego faceta są trzy pary portek, w ręce wózek, obok namiot, i to by było na tyle. Tylko kilka kilometrów różnicy między światami równoległymi. Charlie LeDuff pokazuje coś, co może cholernie wkurzać i sam też jest wkurzony, ale pozostaje reporterem. Czy bezstronnym? Myślę, że nie bawi się w bezstronność, stając po prostu po stronie ludzi. Każdą sprawę bada dokładnie, z każdej możliwej strony. Lata w Detroit nauczyły go swego rodzaju godzenia się i stawiania czoła najgorszemu z dystansem, czasem nawet humorem, zgryźliwym – wiadomo, a do tego potrafi to wszystko świetnie opisać.
Na nowojorskim Bushwick młode małżeństwo z Portoryko ciągnie przyczepę z bramy około ósmej rano, on w dresie Nike, ona w obcisłych jeansach i spranym podkoszulku. Przyczepiają tę przyczepę do Nissana Navary i ruszają w miasto, jadą na Manhattan, gdzie przy stacji metra robią w tej przyczepie – jeden metr na dwa – bajgle na ciepło i buchają potem w oparach tłuszczu, podczas gdy na zewnątrz 30ºC w cieniu, a wilgotność lepi ciała do taksówek. I stoją tak do wieczora, every day. Chwilę przed dziewiątą, parę ulic dalej przy metrze Myrtle–Wyckoff Avenues, starsza kobieta wyciera dokładnie mały rozkładany stolik, na który wykłada kilka ubrań i potem tak siedzi przy nim i czeka, aż sprzeda wszystkie te ubrania albo aż ludzie przestaną już chodzić, every day. A przed dziesiątą w Chelsea otwierają się galerie sztuki, panie w stonowanych kostiumach i panowie w eleganckich garniturach sprawdzają maile na ekranach swoich Apple’ów, układają katalogi, patrzą czy Sierry, Richtery i Hirsty są na swoich miejscach i myślą o lunchu, do którego zostały jeszcze trzy godziny. A pod wieczór, we Wschodnim Harlemie stoi kobieta z dwoma wózkami, jednym takim z siatki, w którym trzyma majdan przeróżnych rzeczy na cały dzień i noc, głównie ubrań, a drugim jak wielka walizka na kółkach zamykana na kłódkę, z którego kobieta robi stoisko z sokiem na sprzedaż, z tego stoiska wylewa się czerwona ciecz, ona ledwo jest w stanie to wszystko utrzymać, mimo że jest nawet duża. Na sobie ma getry trzy czwarte, czarny podkoszulek, na nogach niebieskie adidasy, a na szyi medalik z Matką Boską, na brązowej twarzy minę, która zniosła już wiele i zniesie jeszcze więcej, bo zawsze da radę, musi, nie wygrasz z nią, ale nie jest to mina, która się nie przejmuje, która nie cierpi, choć nie teraz, nie, tym sokiem się nie przejmuje, zdarza się, jedną ze szmat wyciera go z wózka, do którego drzwiczek przyklejona jest Pieta i Jezus z objawienia św. Faustyny, „in Jesus we trust”, prawie jak na dolarze. Wypadają jej klucze od kłódki, podnosi szybko, by nie skleiły się za bardzo tym sokiem, jedną nogą przytrzymuje jedne drzwiczki, lewą ręką drugie, a prawą drugi wózek bierze pod pachę i idzie, every day, zostawiając za sobą czerwoną kałużę. A wieczorem restauracje w West Village wypełniają tłumy ludzi, kobieta na ulicy rozdaje babeczki z kremem, a druga proponuje darmowy makijaż rzęs. Idę Bleecker Street i widzę przez szybę kelnerów układających srebrną zastawę na stole restauracyjnym w oddzielnym pomieszczeniu na specjalne okazje, wchodzę do sklepu z ubraniami, by dla zabawy przymierzyć buty, są piękne i kosztują dziewięć tys. złotych, przy księgarni uśmiechnięta dziewczynka mówi do mamy: „I like books!”, wybiera coś, czyta na głos, dziewczynka wygląda na szczęśliwą, jej mama wygląda na szczęśliwą, kupują wiele pięknie oprawionych książek.
Ten świat musi w końcu wybuchnąć…
„Poverty hit home like a war zone / Check America's pulse, heard a death tone”**** – śpiewają Prophets of Rage. Zespół, a raczej supergrupa, jak ją wszyscy nazywają, została założona w 2016 r. przez trójkę z Rage Against The Machine (Tim Commerford, Tom Morello i Brad Wilk), dwójkę z Public Enemy (Chuck D i DJ Lord) i jednego z Cypress Hill (B-Real). Kumulują niezaprzeczalne umiejętności muzyczne i wokalne ze społeczną świadomością oraz wrażliwością, którą wszystkie wspomniane kapele niosły w świat, poruszając jego problemy i niejednokrotnie rewolucyjnie jadąc po bandzie. Panowie stworzyli więc mieszankę, która najlepiej wybucha w momencie, gdy stoją na scenie z pięściami w górze, krzycząc: „No Hatred / Fuck Racists / Blank Faces / Time’s Changin / One Nation / Unification / The Vibration / Unfuck the World!”*****. Grają covery utworów swoich poprzednich zespołów, o dziwo – albo niestety – bardziej aktualne, niż kiedy były pisane. Rapują – bo ta muzyka to jest taki rap-rock – właśnie o tym, że światem rządzi 1%, że trzeba znać swoje prawa, ale i tak każdy wie, że należy do kogoś innego, praca od 9.00 do 5.00, „They lie when they say we matter”******i że kiedy tylko oddasz kartę do głosowania, zapomną o tobie. Przede wszystkim zaś śpiewają o tym, że dość. Dowodzeni przez najbardziej socjalistycznego muzyka świata i jednego z najlepszych gitarzystów w historii – Toma Morello – Prophets of Rage odbyli w 2016 r. trasę po Ameryce, którą nazwali „Make America Rage Again Tour”. Nie trudno zgadnąć, kto jest ich wrogiem number one.
Ameryka się gniewa coraz bardziej, o czym pisze też Charlie LeDuff. Gdy obserwował zamieszki w Ferguson, Baltimore albo gadał z chłopakami z getta w Chicago, to wiedział, że już nie chodzi tylko o kolor skóry i o to, że policja zabiła jakiegoś Afroamerykanina. Teraz już zaczyna chodzić o coś więcej, o klasy, o ogólne wkur****e klas niższych i wystarczy już naprawdę niewiele, by wszystko zaczęło płonąć. Dla mnie zombie w Truposze nie umierają znaczą coś jeszcze więcej, niż to, o czym mówi Pustelnik Bob. Dla mnie ci wszyscy ludzie z Detroit, Flint, Alabamy i Mississippi, z Ferguson, Baltimore i Dakoty Północnej, z namiotów w Los Angeles i przyczep z bajglami w Nowym Jorku, ludzie zabici za życia utratą marzeń, pracy, pieniędzy, perspektyw i tego, co lubią – to oni są zombie. Bladzi, z wygniecionymi twarzami i pozbawieni radości, skazani na zagładę w codziennej walce o przetrwanie, wymęczeni po parunastu godzinach pracy śpiący w nowojorskim metrze, ludzie, którym coraz częściej w głowie grzmi może: „Come on / Had enough, had enough / What the fuck?”*******, jak te zombie budzą się ze snu i ruszają, by wszystko to roznieść w pył.
W Tupelo w stanie Mississippi na schodach przed białym domem siedział starszy czarnoskóry mężczyzna w białym podkoszulku, a na jego prawym kolanie siedziała mała dziewczynka, zapewne wnuczka, o pięknych czarnych warkoczykach. Siedzieli tak i patrzyli przed siebie, patrzyli i siedzieli, jak ten chłopak w okularach na ławce w Benoit, również w Mississippi, również czarnoskóry, choć jakie to ma znaczenie, w czarnych kowbojkach i bordowej czapce, ze srebrnym łańcuchem opadającym na t-shirt, trzymający w rękach granatową apaszkę, którą składał i rozkładał, przeciągał przez palce. Zastanawiałam się, o czym myślą, o czym myślą dziadek z wnuczką albo ci ludzie stojący jakiś kilometr od nowo otwartych restauracji w centrum Detroit, o czym można tak myśleć cały dzień, siedząc czy stojąc i patrząc przed siebie, czy można tak siedzieć i patrzeć przed siebie bezmyślnie i jedynie czuć, nie myśląc o tym? Jak można siedzieć i patrzeć tak po prostu, nie zastanawiając się niepotrzebnie nad tym wszystkim?