Na szerzącą się we współczesnym świecie samotność nie pomogą więzi narodowe czy rodzinne. Ale te przyjacielskie już tak.
Do kryzysu wspólnoty zdążyliśmy się już przyzwyczaić. I nic dziwnego, stanowi on bowiem – zgodnie z klasyczną diagnozą – jeden z podstawowych składników nowoczesności. Świat nowoczesny to taki, w którym coraz mniej miejsca pozostaje dla wspólnot opartych na więzach krwi, podzielanej religii i tradycji, świat, w którym ustępują one zbiorowościom innego typu. Te nowe zbiorowości są raczej stowarzyszeniami jednostek przestrzegających pewnych formalnych (przede wszystkim prawnych) reguł wynikających z umowy społecznej. […]
Wydaje się, że nawet zjawiska przenoszące nas, zdaniem niektórych, w fazę późnej nowoczesności albo postmoderny nie zmieniły tu niczego w sposób istotny. Żadne tendencje neoplemienne, żadne odrodzenie kultur lokalnych, żadne religijne ożywienie nie jest w stanie zmienić faktu, że żyjemy w epoce kryzysu tradycyjnych wspólnot. I może właśnie dlatego, za sprawą tej swojskości, osłuchania się z motywem zmierzchu tak rozumianej wspólnoty, umyka nam natura innego kryzysu, świeższego, ale już od jakiegoś czasu odciskającego swe piętno na naszym życiu. Kryzys ten jest nawet bardziej fundamentalny, stanowi bowiem efekt nie tyle porzucenia form tradycyjnych, ile zmagań z samą nowoczesną formą uspołecznienia.
Razem, czyli jak?
Zasadnicze pytanie nie brzmi już: co się stało z dawną wspólnotą? Stoimy raczej wobec problemu bardziej podstawowego, a zarazem szerszego, który można by streścić w formule: jak żyć wspólnie? Zaskakujące jest przy tym, w jak niewielkim stopniu problem ów wciąż przyciąga uwagę filozofów, zwłaszcza że ambitniejsza publicystyka, popularne diagnozy społeczne, a nawet psychologiczne poradniki pełne są alarmujących albo zatroskanych głosów, analiz, w których powtarza się ten sam wątek – nie wiemy, jak żyć razem, jak być parą czy małżeństwem (w obliczu rozchwiania systemu genderowych ról), ale też jak tworzyć społeczeństwo (w obliczu kryzysu społecznego zaufania) czy wspólnotę polityczną (gdy polityka przestała być odróżnialna od piaru). […]
Dlaczego, mimo coraz głębszego i bardziej szczegółowego poznania mechanizmów działań zbiorowych, dynamiki grup itp., coraz trudniej nam, jako żyjącym, działającym podmiotom odpowiedzieć sobie – zarówno teoretycznie, jak i praktycznie – na owo pytanie? I czy nie jest to również jedno ze źródeł fundamentalnego problemu, o który od długiego już czasu rozbija się każda filozofia polityczna proponująca mniej lub bardziej sensowne sposoby naprawy świata, lecz niemająca żadnej recepty na skonstruowanie politycznego podmiotu, który byłby w stanie stanowić realne zagrożenie dla panującego porządku rzeczy? […] Zbiorowy podmiot polityczny nie powstanie tam, gdzie ludzie w ogóle nie wiedzą, jak żyć razem, gdzie już samo słowo „kolektyw” kojarzy się złowrogo. Jak doszło do tej sytuacji? Aby to zrozumieć, trzeba na chwilę wrócić jeszcze do kwestii nowoczesności, a ściślej rzecz biorąc – do tego, co oferowała ona, od swych narodzin, jako środki zaradcze na alienację, którą poniekąd sama powodowała. Jednostka pozbawiona umocowania w tradycyjnej wspólnocie i rzucona w wir rynkowej konkurencji, a w każdym razie regulowanych umowami działań, których zasadniczym sensem jest dbanie o własny, nawet jeśli szeroko rozumiany interes, musiała otrzymać nie tyle nawet jakiś ersatz dawnego życia wspólnotowego, ile możliwość przynależności do wspólnot równie silnych i substancjalnych, co te, które przyszło jej porzucić.
Te inne rodzaje substancjalnej (to znaczy nieopartej wyłącznie na dającej się wypowiedzieć umowie) wspólnoty już na nią czekały. Były to (i do pewnego stopnia nadal są): rodzina oraz naród. W świecie przednowoczesnym istniały, rzecz jasna, rodziny i monarchie, ale nuklearna rodzina mieszczańska i państwo narodowe to wynalazki nowoczesne, nowoczesne formy wspólnoty, w których indywiduum staje się czymś więcej niż nośnikiem siły roboczej, tworzy właśnie substancjalne więzi, żyje z innymi, a nie tylko obok nich. To, że alienacja jednostki w sferze ekonomicznej albo jej status jako „przedsiębiorcy samego siebie” i jej substancjalna przynależność do wspólnoty rodzinnej stanowią dwie strony tego samego medalu, najlepiej ilustruje słynne powiedzenie Margaret Thatcher: „Nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo. Są tylko pojedynczy mężczyźni, kobiety i rodziny”. Pojedynczy mężczyźni i pojedyncze kobiety na rynku, którzy wszelako żyją razem – w swoich rodzinach. To właśnie troska o byt rodziny uzasadnia, usprawiedliwia bezwzględną rywalizację z innymi w ramach rynkowej gry.
I to na jej „łonie” mężczyźni i kobiety (chociaż nie zawsze i nie w tej samej mierze) znajdują schronienie przed światem, który jawi im się w najlepszym razie jako obojętny, w najgorszym zaś – wrogi. „Razem przeciw światu” – tak brzmi dewiza nowoczesnej rodziny. Ów gest stanowi przy tym funkcjonalny element całości, przeciw której się zwraca. Wszelkie inne formy wspólnego życia – we frazeologii Thatcher: społeczeństwo – mogłyby tylko przeszkadzać, w szczególności stanowić podstawę dla jakichś roszczeń. Dopóki istnieją tylko jednostki i (ich) rodziny, a wszelkie inne niż oparte na więzach rodzinnych przejawy wspólnego życia i działania zostają skutecznie wyparte albo przynajmniej zmarginalizowane, wszystko jest w jak najlepszym porządku. W tym sensie narzekanie, że współczesny kapitalizm niszczy rodzinę, stanowi co najmniej duże uproszczenie. Owszem, życie na kredyt, prekarne warunki zatrudnienia czy wreszcie permanentna dyspozycyjność wymagana od pracowników nie sprzyjają życiu rodzinnemu. Tym bardziej jednak tragiczna jest sytuacja człowieka w późnej nowoczesności, który pracuje, zmagając się z wrogim, obcym światem, by zapewnić byt swojej rodzinie, a zarazem nie ma czasu ani siły, by żyć wspólnie z mężem/żoną i – ewentualnie – dziećmi.
My, naród
Podobnie ma się rzecz z narodem. Na początku ery globalizacji (czy może raczej na początku jej najnowszej, obecnej fazy) nieraz głoszono zmierzch, może nie tyle samego narodu, ile państwa narodowego. Podkreślanie faktu, że w związku z rosnącą potęgą multinarodowych korporacji państwa narodowe tracą swe dotychczasowe znaczenie, szczególnie że ich zdolność do regulowania przepływów kapitału finansowego jest znikoma, stało się wręcz rytuałem. Wszystko to prawda, suwerenność narodu, zwłaszcza w sensie ekonomicznym, na naszych oczach staje się mitem, a mimo to – czy może właśnie dlatego – same narody i ich państwa nie tylko nie spieszą się, by zniknąć ze sceny historii, ale zdają się wręcz tym bardziej przywiązane do swojego „bytu”, swoich „wartości” i „tradycji”, im mniejsze jest ich realne znaczenie.
Znamy to oczywiście z naszego, polskiego podwórka, jednak coraz wyraźniej widać, że w całej Europie odradzają się nastroje nacjonalistyczne, ewentualnie rodzi się nowy szowinizm kulturowy broniący już nie tyle tradycji czy wartości narodowych, ile „judeochrześcijańskiej” kultury zachodniej przeciw islamskiemu zagrożeniu, imigrantom itd. Na razie nic nie wskazuje na to, by ów odradzający się szowinizm bardzo niepokoił multinarodowe korporacje i stanowił jakiekolwiek zagrożenie dla swobody przepływów kapitału. Te ostatnie nie znają granic, w przeciwieństwie do ludzi, którzy zagrażają integralności „naszej” kultury bądź takiego czy innego narodu. Także państwo narodowe, którego uwiąd wieszczyli prorocy globalnej wioski, trzyma się nieźle, w przeciwieństwie do Unii Europejskiej, mierzącej się z widmami kolejnych „exitów”. […]
Wspólnota rodzinna i wspólnota narodowa – oto dwa do dziś uprzywilejowane miejsca, w których człowiek nowoczesny może czuć się więcej niż trybem w maszynie, elementem równania, którego sam nie zna, rozumnym zwierzęciem walczącym o przetrwanie w ekonomicznej dżungli. To tu kultywować może wartości. Miejsca te mają też przynajmniej jedną cechę wspólną z tradycyjnymi wspólnotami typu przednowoczesnego, są mianowicie zamknięte, a w każdym razie strzegą swych granic. My home is my castle (Mój dom to moja twierdza). Taką samą twierdzą coraz wyraźniej staje się dziś nie tylko wspólnota narodowa, ale także cała Europa. Moja rodzina, nasz naród – dbamy o interesy naszej rodziny i naszego narodu, a z resztą świata możemy co najwyżej zawierać taktyczne sojusze, by interes ten był tym lepiej zabezpieczony.
Właśnie to mają na myśli socjologowie i psychologowie społeczni, gdy w odniesieniu do rodziny mówią o „amoralnym familizmie”. Wobec tego, co nie nasze, nie mamy żadnych zobowiązań. […]
Poza naszyzmem
Najtrudniejszym wyzwaniom, przed którymi staje już nie tylko nowoczesny Zachód, ale być może cała globalna cywilizacja – od rozwarstwienia ekonomicznego do widma katastrofy ekologicznej – z pewnością nie sprostamy, jeśli nie odpowiemy sobie na to podstawowe pytanie albo jeśli przynajmniej nie postawimy go sobie z całą mocą: jak żyć razem? […] Aby wykształcić nowe formy wspólnego życia, potrzebujemy odnowienia kultury przyjaźni. Ani rodzina, ani wspólnota narodowa, ani nawet społeczeństwo obywatelskie same w sobie nie wystarczą jako przeciwwaga dla nowoczesnej (a może raczej: późnokapitalistycznej) anomii. Niezależnie od tego, że wszystkie te trzy stricte nowoczesne formacje stale ulegają radykalnym przekształceniom, niepozwalającym przewidzieć ich przyszłości, nie wydaje się, by były one w stanie mocą własnej historycznej logiki wygenerować rozwiązania problemów, z którymi się borykamy.
Zapewne możliwa jest rodzina poza amoralnym familizmem, być może także naród poza narodowym egoizmem i obywatelskość niezinstrumentalizowana przez rynek, w każdym przypadku musi się jednak pojawić element spoza dotychczasowej logiki działania, odpowiednio, rodziny, narodu i społeczeństwa obywatelskiego. Elementem tym albo raczej typem relacji, która mogłaby je zdestabilizować, ale przez to niejako uzdrowić, jest właśnie przyjaźń. Tę ostatnią od samego początku trzeba jednak spróbować pomyśleć poza tradycyjną opozycją tego, co publiczne, i tego, co prywatne – zamiast odsyłać ją do (z założenia niepolitycznej) sfery prywatnych kontaktów międzyludzkich, dostrzec w niej pewną jakość albo siłę, która może przenikać relacje różnego rodzaju. Jedną z najbardziej interesujących – z filozoficznego punktu widzenia – właściwości przyjaźni jest bowiem to, że choć nie da się jej utożsamić ani z miłością, ani z braterstwem czy wspólnictwem politycznym – żadna z tych (i wielu innych) relacji nie obywa się przynajmniej bez pewnej jej dozy; co więcej: to przyjaźń sprawia, że inne typy relacji stają się bardziej produktywne, a mniej ograniczające, zamknięte, toksyczne. To przyjaźń nadaje im, jeśli można tak powiedzieć, szerszy oddech, nie pozwala zasklepić się w logice swoistego „naszyzmu” (nasza rodzina, nasz naród, nasza kultura, nasze interesy). Dlatego kryzys nowoczesnych wspólnot i stowarzyszeń, kryzys nowoczesnej formy życia razem wymaga powrotu do etosu przyjaźni i nasyceniu nią naszych wzajemnych, ludzkich, a być może także pozaludzkich stosunków.
Fragment eseju Michała Herera Pochwała przyjaźni, PWN, Warszawa 2021. Tytuł, lead, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji „Przekroju”.