Matka Polka Uparta Matka Polka Uparta
i
Stanisław Wyspiański, „Macierzyństwo”, 1904 r.; domena publiczna
Wiedza i niewiedza

Matka Polka Uparta

Joanna Kuciel-Frydryszak
Czyta się 13 minut

Jeszcze sto lat temu prawie nikomu nie zależało na tym, aby wiejskie dzieci uczyły się pisać i liczyć. W pracy na roli to się nie przyda, a nawet zaszkodzi, bo zabierze czas. Jednak matki pragnęły dla nich lepszego losu i potrafiły znaleźć sposób wbrew wszelkim przeszkodom.

„Najwięcej zmartwienia w moim życiu – pisze po latach Jadwiga Krok z domu Szkraba – było z powodu szkoły, do której chciałam koniecznie chodzić, a nie miałam butów”.

W dzień, kiedy się dowiaduje, że nie będzie się uczyć w szkole, wpada w rozpacz i do wieczora płacze. Matka gorączkowo szuka sposobu, by Jadwiga mogła chodzić do szkoły bez butów pomimo zimna.

„Na drugi dzień rozścieliła matka zgrzebną płachtę na podłodze, na której mi kazała stanąć, zawiązała mię w dwa rogi i podała bratu na plecy, żeby mnie zaniósł do szkoły. Brat, który się wstydził, ledwo mię doniósł do sionki, ale ja nic z tego sobie nie robiąc, szczęśliwa wchodziłam boso do klasy, że mogę się uczyć, siadałam w ławce, podwijając nogi pod siebie, bo mi było zimno” – wspomina. Niekiedy po lekcjach, gdy brat się spóźniał, czeka na niego w nieopalanej sieni, znów podwijając pod siebie nogi, ale dumna z siebie, bo nauczyła się pisać.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Szkoła zmienia Jadwigę. – Babcia trafiła na wspaniałą nauczycielkę, dzięki której nauczyła się pisać wiersze, pokochała teatr i występowała w przedstawieniach. Skończyła tylko cztery klasy, ale to szkoła ją ukształtowała – wspomina Lucy Davis, wnuczka Jadwigi Szkraby. Jadwiga wyjdzie za mąż za starszego od siebie o dziesięć lat, równie biednego jak ona analfabetę. – Babcię doprowadzało to do rozpaczy, próbowała nauczyć go pisać i czytać, ale dziadek potrafił tylko podpisać się imieniem i nazwiskiem.

Najczęściej to matki organizują dziecku wszystko, co potrzebne, aby mogło pójść do szkoły. Z nabiału, który sprzedadzą, lnu, który wysieją, jajek, które zaniosą na targ, starają się uciułać, żeby było na tabliczkę, rysik, zeszyt, ubrania, buty. Gdy się nie uda, wtedy coś klecą, jak matka Jadwigi tobołek, albo oddają dziecku własne buty.

„Buty miał potworne. Jeden trzewik był mój, a drugi stary but ojca o dużym rozmiarze. Ale co miałam począć, jak mnie nie stać było na lepsze okrycie, a chciałam koniecznie, żeby się nauczyli chociaż cokolwiek, żeby chociaż syn potrafił list napisać, żeby umiał odczytywać napisy nad sklepami. A jak dorośnie, żeby umiał odczytywać drogowskazy, gdzie prowadzą drogi w świat za pracą i chlebem” – wspomina wyrobnica folwarczna, która wyprawiała syna do szkoły na początku lat trzydziestych. […]

Żeby miało trochę lepiej

Matka poety Tadeusza Różewicza, Stefania, mieszkająca w początkach XX wieku we wsi Szynkielów pod Wieluniem, wspomina: „Wieś była duża i w stosunku do innych wiosek zamożna, ale dosłownie nie było jednej rodziny, żeby mogła sobie pozwolić na wysłanie dziecka, nawet zdolnego, do szkoły do miasta. Znałam kilku chłopców, nawet mogliby się uczyć, ale musieli iść do Niemiec na roboty. Dwóch z mojego pokolenia chciało na coś wyjść, jak to się mówiło, więc jeden z nich, Andrzej Kałużny, był kilka razy w Niemczech, aby sobie na naukę czy ubranie zarobić. Potem latał dziewięć kilometrów do księdza proboszcza, który go przygotował do którejś klasy, nie pamiętam czy do trzeciej, czy czwartej, w każdym razie wyjechał do jakiegoś seminarium, z którego wrócił bardzo wyczerpany. Drugi chłopiec to był Antoni Walasik. Musiał być bardzo zdolny, nawet wszechstronnie zdolny. Widziałam nieraz, jak z kory sosnowej rzeźbił różnych świątków, i to naprawdę ładnie. Był samoukiem. Rodzice nawet mu nie dali na tabliczkę i rysik, więc pisał węglem, patykami po ziemi, a jak był starszy, chodził do Niemiec i uczył się pisać”.

Jednak gdy ojciec Stefanii Różewicz tłumaczy chłopom: „Szkoła bardzo waszym dzieciom potrzebna”, odpowiadają: „Panie, kto się zna na piśmie, ten się do piekła ciśnie”.

Część chłopów nie chce kształcić dzieci z poczucia odpowiedzialności za rodzinę. Ojciec to kierownik zespołu, a dzieci to kadra przedsiębiorstwa – jeśli zaczną się kształcić, kto za nich będzie robił? Matki mają jednak nadzieję, że znajdzie się jakiś sposób, gotowe same za dziecko pracować, byleby ono miało choć trochę lepiej w życiu niż ona. Bez determinacji chłopskich matek, ich nadzwyczajnego uporu i niewyobrażalnego poświęcenia wiele losów potoczyłoby się zupełnie inaczej.

W zasięgu chłopskiego dziecka z początku XX wieku znajduje się zwykle kariera księdza lub nauczyciela. Pozycja księdza wydobywała chłopa z jego stanu, a prestiż i autorytet, jakie zyskiwali księża, sprawiały, że niemal każda matka modliła się o taki los dla swego syna.

Kobieca strategia

Kiedy Konstancja Zieja ze wsi Ossa koło Radomia postanawia kształcić swojego Janka, koleżanki śmieją się z niej za ple­cami. „Pierw mi wyrosną włosy na dłoniach, nim Kostcyn syn wyuczy się na księdza. To nie na oską gospodarkę” – mówią do siebie.

Córka kowala ze dworu sama by nie wpadła na to, aby posłać syna do seminarium duchownego, ale od chwili, gdy proboszcz parafii w Odrzywole Aleksander Aksamitowski powiedział jej, że Janek ma talent i trzeba go uczyć, nie może przestać o tym myśleć. Jej mąż przeciwnie. „Nigdy! To nie nasza gospodarka uczyć się” – mówi jej.

Konstancja nie zamierza się poddać. Autorytetem większym jest dla niej ksiądz, więc obiera częstą w patriarchalnych rodzinach kobiecą strategię. Mówi mężowi: „zgoda” i robi swoje. Życie takich kobiet jak ona jest pełne tajemnic, oficjalnie godzą się na uległość, nie rezyg­nując jednak ze swoich pragnień. Babski spryt, oto czego im trzeba: utrzymać męża w przekonaniu, że on rządzi, ale osiągać swoje cele, zwłaszcza jeśli dotyczą dzieci, one są bowiem dla kobiety najważniejsze i dla nich ryzykuje gniew męża. Ojciec Janka angażuje się w wychowanie jedynie wtedy, gdy uznaje, że trzeba dziecku przylać. „Jeśli czymś żeśmy zawinili, to brał na nas kij albo rzemień. Praca i moc; autorytet, ale od strony fizycznej” – wspominał Jan Zieja.

Kiedy Konstancja decyduje się kształcić syna, przechodzi do konspiracji: bierze trzy kopiejki, jedzie na targ do Odrzywołu i kupuje mu elementarz. Od gospodyni księdza dostaje zeszyty ze znakami wodnymi i teraz Jan może zacząć stawiać pierwsze litery i czytać na zawołanie. Bardzo szybko widać efekty, więc w niedzielę przed mszą, gdy do Konstancji schodzą się koleżanki, ona budzi syna: „Pocytoj ze num tera zywota” – nakazuje. Chłopiec staje w koszuli przy łóżku i czyta: Żywot Boga i Zbawiciela naszego, Jezusa Chrystusa napisany przez św. Bonawenturę.

Kończy dziewięć lat, gdy matka wymusza na ojcu zgodę, żeby oddać syna na nauki do parafii w Odrzywole. Szyje mu kurtkę watowaną i pokazuje, w jaki sposób je się nożem i widelcem, a starszy brat chłopaka poucza go, że zamiast „ino” mówi się „tylko”.

Tego samego roku Michał Zieja ma atak wyrostka robaczkowego, ale nie zgadza się na operację. Powoli umiera. Gdy tuż przed śmiercią woła żonę, mówi jej, że może nadal uczyć najmłodszego syna. „Pobłogosławił Jankowi” – cieszą się w rodzinie i planują wysłać chłopaka do stolicy, bo aby dostać się do seminarium duchownego, musi skończyć państwowe gimnazjum, ale zainstalowanie chłopskiego dziecka z ubogiej rodziny w Warszawie to pomysł niemal szalony. Konstancja i na to znajduje sposób. Jan zamieszka u krawcowej, z którą jego matka zawarła umowę: będzie jej płacić w naturze, czyli co dwa tygodnie przesyłać jajka, mleko, ser, kaszę i chleb. Zwykle śle te produkty żydowską furgonetką i układ sprawdza się znakomicie, ale przychodzi dzień, gdy Konstancji Ziei brakuje tego jednego rubla, by zapłacić za nadanie paczki. Wkłada towary do koszyka i rusza w drogę. Z Ossy do Warszawy trzeba pokonać siedemdziesiąt dwa kilometry. GPS pokazuje, że dzisiaj piesza droga na tej trasie powinna zająć piętnaście godzin, a szlak prowadzi przez Nadarzyn i Raszyn i pokrywa się z dzisiejszą drogą S8.

Jak długo idzie Konstancja Zieja wśród mazowieckich pól i lasów? Nawigacje zwykle zbyt optymistycznie wymierzają czas; jeśli wskazują nam piętnaście godzin, prawdopodobnie z przerwami ta wędrówka zabrałaby około siedemnastu godzin. Którędy prowadzi droga? Ile waży kosz, który Konstancja niesie? Czy ma na nogach buty? Nieistotne. Najważniejsze, że Janek może zostać u krawcowej. […]

Wiejskie szkoły

Kiedy chłopi mówią swoim córkom: „I tak paniom nie będziesz”, rozumieją przez to, że nie są w stanie ich wykształcić na tyle, by mogły opuścić wieś i stać się kimś więcej niż służącą, robotnicą, dozorczynią, czyli awansować społecznie. Inna wersja tego w gruncie rzeczy rea­listycznego powiedzenia brzmiała: „Nasze dzieci ministrami nie będą”. I wobec tego po co cały ten wysiłek – zastanawiali się chłopi – do czego córce ma się przydać szkolna wiedza, skoro potrzebuje jedynie umieć wydoić krowy, upiec chleb i oporządzić świnie.

Lecz wciąż znajdują się matki, które jak Konstancja Zieja czy Apolonia Księżopolska są w stanie oddać wszystko za wykształcenie dzieci, ponieważ mają przekonanie, że edukacja to furtka do lepszego świata. Teraz, w wolnej Polsce, jej przekroczenie stanie się dużo prostsze – wierzą.

Ale się zawiodą.

Podczas gdy na początku lat trzydziestych w miastach 98 procent szkół ma siedem klas, na wsiach takich szkół jest zaledwie 4 procent. Pozostałe to szkoły jedno- i dwuklasowe. Brakuje nauczycieli, budynków, dobrej organizacji oraz woli.

Rodzice piszą dramatyczne listy do rządzących z prośbą o powołanie szkoły, a w odpowiedzi czytają: „W Szklarni nie ma lokalu na szkołę i pomieszczenia dla nauczyciela” albo: „Do Łążka Ordynackiego trudno znaleźć kandydata, jest to wieś odcięta od Janowa wielkimi lasami”.

Dzieciaki chodzą więc kilometrami, często boso, do sąsiednich szkół, ale nie zawsze da się dojść. Czytelnik ze wsi Łężyce pod Częstochową pisze list do „Gazety Świątecznej”, bo siedemdziesięcioro dzieci ze wsi chodzi codziennie cztery kilometry w jedną stronę. Skracają sobie drogę, idąc przez łąki i wielkie trzęsawiska z wodą, przychodzą więc do szkoły po pas mokre i nauczycielka suszy je przy piecu.

Część klas to zwykłe chłopskie izby wynajmowane na szkołę. Na zachodzie zaledwie 3 procent, ale w centralnej Polsce aż 69 procent szkół to jedna izba, w większości nienadająca się na klasę kompletnie. Średnio pięćdziesięcioro dzieci uczy się w „klasie” niemającej trzydziestu metrów kwadratowych, ale w powiecie jędrzejowskim pięćdziesięcioro dziewięcioro dzieci musi się pomieścić w sali liczącej sześć metrów kwadratowych. Chłopi włas­nym sumptem próbują budować szkoły, a w połowie lat trzydziestych rząd ogłasza wielką kampanię, proponując preferencyjne pożyczki i nawołując do zbiórek publicznych pod hasłem: „Wszystkie dzieci do szkoły”. To nieco poprawiło sytuację, w latach 1936–1938 dzięki zbiórkom przybyło 6 tysięcy izb szkolnych, ale biorąc pod uwagę kryzys i wyż demograficzny, z jakimi Polska się borykała, problemu nie dało się rozwiązać. Tymczasem w 1932 roku startuje reforma oświaty, która ma poprawić dostęp do nauki. Efekt okazuje się kompletnie rozczarowujący. Zmiany dyskryminują wiejskie dzieci, nie dając im właściwie szans na naukę w gimnazjach i szkołach wyższych. Powołane zostają szkoły powszechne o trzech stopniach. Pierwszy stopień to szkoły z jednym lub dwoma nauczycielami i czterema klasami. Nauka w pierwszej i drugiej klasie trwa rok, do trzeciej klasy chodzi się przez dwa lata, a do czwartej przez trzy. Tego typu szkoły staną się teraz normą na wsi. W miastach natomiast będą powstawać szkoły drugiego i trzeciego stopnia – sześcioklasowe i siedmioklasowe. Aby się dostać do szkoły średniej, trzeba skończyć co najmniej szkołę sześcioklasową. Nauka w gimnazjach pozostaje więc praktycznie poza zasięgiem chłopskich dzieci lub wymaga nadzwyczajnego trudu i pieniędzy. Awans społeczny, prowadzący zwykle także do materialnego, w przypadku dzieci chłopskich nadal jest wielkim wyzwaniem. […]

Kogo na to stać?

Dobiegająca trzydziestki wdowa Wiktoria Bińczak na początku lat dwudziestych nie miała za co pojechać do Warszawy, musiała sobie radzić inaczej. W podsandomierskiej wsi Bidziny wychowuje pięcioro dzieci i przy ich pomocy prowadzi gospodarstwo.

– Nie znam powierzchni, ale pewnie nie więcej niż pięć hektarów. Ojciec jako dwunastolatek był rosły, więc babcia kazała mu orać. Zgodził się, pod warunkiem że kupi mu papierosy. Kupiła. Palił do śmierci, a umarł na raka płuc – opowiada Halina Bińczak, wieloletnia dziennikarka ekonomiczna. Przyznaje, że determinacja babci, aby za wszelką cenę kształcić dzieci, robi na niej wrażenie: – Sama tylko dwa czy trzy lata chodziła do rosyjskiej szkoły. Pisała po polsku fatalnie, czytała sprawnie i chętnie. Uparła się, żeby jej dzieci pokończyły szkoły. Żeby wysłać mojego ojca do seminarium nauczycielskiego, pożyczała pieniądze u Żyda, zanosząc w zastaw poduszkę. Kiedy udało jej się spłacić pożyczkę, poduszkę odbierała. Ale za jakiś czas znowu z nią przychodziła, żeby zaciągnąć dług.

Ojciec Haliny Bińczak dzięki uporowi swojej matki kończy nie tylko seminarium nauczycielskie, ale także udaje mu się studiować pedagogikę w Wolnej Wszechnicy w Warszawie. Ale już jej matka nie ma tego szczęścia. Wprawdzie w latach dwudziestych dzięki swojej matce rozpoczyna naukę w gimnazjum, ale niedługo potem zostaje sierotą i jej prawni opiekunowie, czyli bracia matki, zabierają ją ze szkoły, uznając, że gimnazjum kobiecie nie jest do niczego potrzebne.

„Nigdy w moim życiu nie było mi tak radośnie, jak wtenczas, gdy chodziłam do szkoły” – wspomina pochodząca z Lubelszczyzny autorka pamiętnika Nie pochwalam dawnego, która jako pierwsza dziewczynka w rodzinie poszła do szkoły. W poprzednim pokoleniu uczyli się tylko dwaj stryjowie, ponieważ jej dziadek twierdził, że „babom szkoła niepotrzebna”. Ona od razu polubiła szkołę i docenia, że ma bardzo dobrego nauczyciela, starszego już człowieka. Dzieci nie tylko się uczą w ławkach, ale także tańczą, między innymi krakowiaka, podczas gdy nauczyciel przygrywa im na skrzypcach. Wkrótce jednak dziewczynka choruje i nie może już chodzić na lekcje. Nauczyciel przychodzi więc do niej. Czasami zagląda także jego córka, zwana przez dzieci paniusią, przynosząc cukierki i ciastka, których dotąd dziewczynka nigdy nie widziała. Rodzina z czworgiem dzieci mieszka w jednej izbie, więc ojciec się trochę krępuje, ale za każdym razem dziękuje nauczycielowi ze łzami w oczach. „Ja też za każden raz całowałam go w rękę, bo nie mogłam wymówić słowa, tak mnie coś ściskało za gardło i na płacz mi się zbierało. Mało kiedy powiedziałam: »Bóg zapłać«, choć tak ojciec kazał. Chociaż pan w szkole uczył nas, że jak nam kto co da albo zrobi, to trza mówić »dziękuję«, ale w domu trza było tak mówić, jak ojciec kazał” – pisze już jako dorosła kobieta.

Ponieważ we wsi istnieje tylko szkoła czteroklasowa, aby uczyć się dalej, musiałaby jeździć do Lublina i nauczyciel namawia na to jej ojca. „Ale ojca nie stać było mnie dać, a i ci, co poszli, pobyli po roku i przyszli krowy paść. Ja też pasłam krowy bez rocznego gimnazjum. Radowałam się, że umiem czytać, pisać, rachować. Chodziłam do biblioteki szkolnej po książki i jak tylko miałam wolną chwilę, to już czytałam, bo lubię czytać bardzo” – wspomina. Dalej idzie tradycyjną drogą wiejskiej dziewczyny: zostaje wydana za mąż i rodzi piątkę dzieci. Jedna z jej dwóch córek zdradza podobny zapał do nauki jak ona, więc mając siedem lat, latem boso, a zimą w drewniakach chodzi cztery kilometry do szkoły w sąsiedniej wsi. Jej matka marzy o tym, by dziewczynka została krawcową, ale potrzebny jest ktoś, kto nauczy ją szyć. Znajduje krawcową, która za naukę żąda trzech metrów pszenicy, lecz okazuje się, że zamiast uczyć dziewczynę, wykorzystuje ją, zlecając najbardziej podłe i błahe robótki. Dziewczyna postanawia się więc usamodzielnić. Ale skąd wziąć maszynę? Za droga dla chłopskiej rodziny, trzeba się zapożyczyć. I tak właśnie robią: pożyczają pieniądze od bogatego chłopa pod zastaw dwustukilowej świni. „Bardzo bogaty, miał dużo hektarów ziemi, ale nie mogę powiedzieć, że był jakiś pyszałek. Znał biedę, chociaż jej nie miał, parę razy nas ratował. I nie powiem, że zdzierał procenta. I w taki sposób, za pożyczone pieniądze pojechaliśmy do Zaburza, tam nam nastręczyli maszynę do szycia, bardzo mało używaną Singera, jeszcze w dobrym stanie. I tak zaczęła szyć, ale to jeszcze było dziecko młode, zamiast rozwijać się, rosnąć, to przykuła się do maszyny i szyła” – wspomina matka. Wkrótce pojawia się powód do radości, bo jej córka staje się „okrzyczaną krawcową”. Ale też powód do smutku, bo to, co zarabia córka, od razu zabiera jej ojciec.

* Jan Zieja (1897–1991) – ksiądz katolicki, autorytet opozycji demokratycznej w latach siedemdziesiątych, zaprzyjaźniony m.in. z Jackiem Kuroniem. Pełnił funkcje proboszcza kościoła Wizytek w Warszawie, kapelana Szarych Szeregów, Batalionów Chłopskich i Komitetu Obrony Robotników (KOR-u). Popadał w liczne konflikty z hierarchią kościelną, poddając ją krytyce za sprzeniewierzenie się zasadom Ewangelii i za pazerność.


Fragmenty książki Joanny Kuciel-Frydryszak Chłopki. Opowieść o naszych babkach, wyd. Marginesy, Warszawa 2023. Przypisy do tekstu zostały usunięte, a tytuł, lead i śródtytuły dodane przez redakcję „Przekroju”.

Czytaj również:

Marija Prymaczenko. Artystka współczesna Marija Prymaczenko. Artystka współczesna
i
Marija Prymaczenko, „Naszym przyjaciołom pingwinom zachciało się popatrzeć na Polesie. Jak u nas orzą i jak młodzi pięknie tańczą", 1989. Dzięki uprzejmości MSN
Przemyślenia

Marija Prymaczenko. Artystka współczesna

Kacha Szaniawska

Jest najsłynniejszą ukraińską artystką. Malowała, rysowała, zdobiła ceramikę i haftowała. Jej wzory pojawiały się na znaczkach pocztowych i monetach. Do dziś inspiruje artystów oraz projektantów wzornictwa i tkanin.

Świat ponownie usłyszał o Marii Prymaczenko 27 lutego 2022 r., kiedy Ministerstwo Spraw Zagranicznych Ukrainy poinformowało, że w wyniku rosyjskiej agresji spłonęło Muzeum Krajoznawcze w Iwankowie (obwód kijowski), w którym znajdowało się 25 prac artystki. Część z nich mieszkańcy zdołali uratować.

Czytaj dalej