W 1453 r. Guillaume Edelin – przeor pewnego podparyskiego klasztoru – stwierdził podczas kazania, że nie wierzy w sabaty czarownic i pakty z diabłem.
Zdziwienie wiernych nie trwało długo. Wzięty pod lupę przez inkwizytorów, na torturach przeor nie tylko zmienił zdanie, lecz wyznał też, że wielokrotnie miał do czynienia z Szatanem. Oddawał mu cześć pod postacią barana, którego całował w zad. Mnich latał też na sabaty – na miotle. A wszystko po to, by diabeł pomógł mu usidlić i posiąść pewną kobietę. Feralne kazanie wygłosił zaś, żeby zwieść na manowce tropicieli sił nieczystych…
Taka historia to ewenement. Mężczyźni wielokrotnie rzadziej padali ofiarą oskarżeń o czary niż kobiety. W Polsce zwykle przyznawali się do uczestnictwa w sabatach, gdzie przygrywali na piszczałce, ucztowali i oddawali się innym uciechom. Lecz były też przypadki bardziej intrygujące.
Biedne chłopy
Weźmy historię z 1608 r. z Zamojszczyzny dotyczącą szlachcica Mikołaja Turkowieckiego, przykładnego pana, męża i ojca. Pewnego dnia zakochał się on w… młodym parobku Stanisławie Skrzypczyku. Nie mogąc sobie poradzić z tym uczuciem, zaczął wietrzyć działanie sił diabelskich. I „ustalił”, że parobek zapłacił trzy grosze miejscowej zielarce – niejakiej Lewkowej – za to, że trzy razy czarodziejsko obmyła go zielem. No i sprawa stała się jasna: to dlatego szlachcic nie mógł oderwać od niego oczu! Turkowiecki przymusił kobiecinę, by odczyniła czary i pogroził sądem. Parobek Staś uszedł cało.
Z kolei w Poznaniu w 1746 r. przydarzyła się historia niczym z Igraszek z diabłem Jana Drdy. Pasterz Walenty Musiałowski, zdruzgotany faktem, że nie ma czym zapłacić za piwo, wezwał na pomoc diabła. I ten, a jakże, natychmiast wyrósł przed nim jak spod ziemi. Był wygadany i ubrany w cudzoziemskie, czerwone „niemieckie szaty”. Diabeł-Niemiec zaoferował swoją pomoc w zamian za – bagatela – podpisanie cyrografu. Przerażony Walenty się zgodził. Potem jednak tak się przestraszył, że nie myśląc nawet o pieniądzach, pobiegł do księdza. Szczerze pokutował i także jemu się upiekło. Sędziowie mężczyźni wyraźnie wykazywali dużo zrozumienia dla własnej płci.
Dusza za pieniądze
Inny biedak opowiadał o swoich konszachtach z Szatanem w roku 1728 w Krakowie. Przed sądem stanął wtedy 18-letni Kazimierz Kamiński oskarżony o podpisanie cyrografu. Był to chudopachołek marzący o bogactwach. Podczas służby u niejakiego pana Jałowickiego usłyszał o biednym szlachcicu, którego czart obdarzył milionami. Kiedy znów nie wyszło mu w życiu i tułał się po południowej Polsce bez grosza, Kazio postanowił sporządzić cyrograf na własny użytek.
„Napisawszy tę kartę, zaraz krwi z palca, szpilką ukłuwszy się, w pióro wpuściłem i podpisałem”
– wyznał przed sądem. Dokument ubarwił rysunkami diabłów. Żadne pieniądze jednak do jego kiesy nie wpłynęły, miał tylko nocą koszmary. Na dodatek Kazio (najwyraźniej umysł niezbyt lotny) nosił obciążające go papierzyska przy sobie, aż wreszcie ktoś je wypatrzył i doniósł władzom! Sędziowie okazali się dla młokosa nad wyraz litościwi. Skazali go na 50 batów i zobowiązali, by przez rok odmawiał sumiennie Różaniec, bywał na mszach i chodził do spowiedzi. Miał też odbyć serię pielgrzymek.
Miał za co dziękować, ponieważ sześć lat wcześniej, w 1722 r., za podobne układy z Szatanem śmierć zajrzała w oczy szlachcicowi Andrzejowi Bocheńskiemu. Ów wykształcony młody człowiek studiował filozofię. Nauka nie przyniosła mu jednak szczęścia, a życie wpędzało w depresję. W efekcie włóczył się po kraju i… sporządzał cyrograf za cyrografem. Ofiarowywał w nich swoją duszę Lucyferowi w zamian za mądrość, wiedzę, pieniądze i szczęście w małżeństwie. Ścigany i schwytany z tym diabelskim archiwum został w Poznaniu skazany na spalenie na stosie. Nie jest pewne, czy wyrok wykonano. Prawdopodobnie jednak Bocheński ocalał. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że gdyby sprawa dotyczyła kobiety, skończyłaby w płomieniach. Mężczyznom wybaczano jednak więcej.