Gdyby udało się wyeliminować wszystkie błędy świata, wziąć pod uwagę ogół okoliczności i przewidzieć wszelkie konsekwencje, nauka okazałaby się zbędna, a życie stałoby się nudne i powtarzalne. Bez pomyłek nie byłoby ewolucji ani różnorodności. Utknęlibyśmy w miejscu albo całkiem wyginęli.
Wyobraźmy sobie płytką, ustawioną pionowo gablotkę. Na wąskiej desce stanowiącej jej podstawę szczerzy się rząd przegródek. Każda wyodrębnia niewielki przedział, dzieląc deskę na kilkanaście równych części. Nad przegródkami rozciągają się rzędy drewnianych kołków wbitych w „plecy” gablotki tak, że tworzą wzór złożony z szeregów powtarzających się kwinkunksów: czterech kołków będących rogami kwadratu z piątym umieszczonym w jego centrum. Innymi słowy – każdy rząd jest przesunięty w stosunku do poprzedniego o połowę odległości między kołkami. Z przodu gablotę przykrywa szklana tafla, boki zaś są ograniczone drewnianymi deszczułkami. Tylko u samej góry, dokładnie na środku, znajduje się niewielki otwór z wetkniętym weń lejkiem.
Ten aparat nazywano „maszyną fasolową” (ang. bean machine) – powinniśmy więc przez otwór na górze wsypać do gablotki garść fasoli. Zamiast tego wrzucamy pokaźną porcję metalowych kuleczek. Z lejka wylewa się lśniący strumień, kulki uderzają o pierwsze drewniane kołki – i tu zaczyna się coś pozornie trudnego do wyjaśnienia. Kulki szybko rozlewają się po aparacie, słyszymy stukot, gdy obijają się o drewno. Istny chaos: uderzenia w kołki są losowe; zdaje się, że kulki skaczą po całej szerokości dziwnego urządzenia. Dotarłszy na sam dół, wpadają w jedną z przegródek. Nie, nie trafiają