Wielką szkodę wyrządził Freud, utożsamiając nagłe wybuchy płaczu z wymagającą leczenia histerią. A przecież nagłe wybuchy płaczu potwierdzają istnienie żywego ducha w osobie roniącej łzy, np. nad motylami i ich niknącą pieśnią o metamorfozie. „W ciągu ostatnich 50 lat liczebność naszych motyli zmniejszyła się o ponad 80 procent” – tym zdaniem profesor Josef H. Reichholf rozpoczyna swoją książkę zatytułowaną Motyle. Opowieści o wymierających gatunkach. Zapłakałem nad tym zdaniem. Zapłakałem nie po to, by popaść w egotyczną melancholię czy ponury pesymizm, ale po to, by zachować poczucie bycia żywym w tym niezwykłym czasie historii, zwanym antropocenem. Dane mi było, jak nie wszystkim współcześnie żyjącym, zapamiętać kwietne, niekoszone łąki, nad którymi unosiły się rodziny motyli.
Są takie motyle, które wyczuwają (i nie należy tego mylić ze słyszeniem) ponaddźwiękowe drgania wykorzystywane przez nietoperze polujące na ofiary. Gąszcze liści i gałęzi zniekształcają echolokację, ale na otwartej przestrzeni nietoperzowi znacznie łatwiej chwycić motyla. Wielu z nas motyle kojarzą się właśnie ze słońcem i letnią łąką, ale ponad 10 razy więcej motyli jest aktywnych