Trwające od miesięcy niezwykle brutalne pożary pochłonęły w Australii obszar o powierzchni większej niż Szwajcaria, zabijając jak dotąd 24 osoby i pół miliarda zwierząt. W ostatnich dniach Australia zmobilizowała armię, 6 stycznia Nowa Zelandia obiecała wysłać posiłki do walki z żywiołem, który ani myśli ustąpić. To największa mobilizacja militarna w tamtej części świata od zakończenia drugiej wojny światowej.
Pół miliarda zwierząt, jedna trzecia populacji koali – utracone. Te dane obejmują jednak tylko ssaki, ptaki i gady. Nie ma szacunków dotyczących nietoperzy, płazów, owadów ani tym bardziej mikrofauny. Nie wiadomo, ile gatunków zwierząt i roślin przepadło na zawsze ani jaką rolę odgrywały w lokalnych i globalnych systemach podtrzymujących życie na ziemi, bo wbrew pozorom – na przekór technologicznej arogancji naszych czasów – właściwie nie znamy i nie rozumiemy złożonych sieci powiązań pomiędzy wszystkimi organizmami, procesami i zjawiskami na ziemi.
Pożary australijskiego buszu to zjawisko naturalne, ale nigdy jeszcze nie miały tak katastrofalnych rozmiarów. Przyczyną rozgrywającej się aktualnie tragedii są antropogeniczne zmiany klimatu i nieodpowiedzialne gospodarowanie wodą. Nie jest to niczyja opinia, tylko bezsprzeczny, potwierdzony przez naukę fakt. Rok 2019 był w Australii najgorętszy i najsuchszy w historii. Jak pisała Lenore Taylor, redaktorka australijskiego wydania „The Guardian”, kraj ten stracił długie dekady na niepotrzebną wojnę kulturową, pogrążając się w klimatycznym denializmie.
Aborygeński artysta i aktywista Bruce Shillingsworth, urodzony u źródeł rzeki Darling w południowo-wschodniej Australii, mówi wprost o zbrodni dokonywanej przez korporacje na rzece i ludziach, którzy od tysięcy lat wiązali z nią swój sposób życia. Wodę kradną potężne plantacje bawełny i firmy nawadniające. Rzeka umiera, a obywatele uszą odkupywać wodę od korporacji. Shillingsworth niedawno porównał to do ludobójstwa. Korporacjonizm jest nową, wyjątkowo brutalną falą kolonializmu, zmiatającą z powierzchni ziemi nie tylko ludzkie i nie ludzkie istnienia, ale też sposoby życia, społeczności, języki i mądrość przekazywaną z pokolenia na pokolenie od tysięcy lat. Shillingsworth nawołuje: „Przywróćcie wodę rzekom” (Put the water back in the rivers). Mówi: „rzeka Darling umiera, rozpaczliwie potrzebujemy pomocy”. Wzywając przedstawicieli pierwszych narodów (first nations – tak określa się rdzenną ludność Australii i obu Ameryk) do współpracy, przekonuje: „potrzeba tańca, potrzeba opowieści, potrzeba ceremonii”. Mówi o konieczności wyśpiewania ziemi i wsłuchania się w głos rzeki. O leczniczej roli opowieści i o zawartej w nich mądrości, która musi przetrwać, jeśli przetrwać mają rzeki i ludzie.
Leczyć rzekę śpiewem, to przecież naiwne – powie „cywilizowany” człowiek. Wierzyć, że rzeka jest żywą, uduchowioną istotą, czyż to nie prymitywny animizm? Ale prymitywny w porównaniu z czym? Po drugiej, czyli teoretycznie racjonalnej stronie, ziemia zostaje uśmiercona i sprowadzona do źródła zasobów. Nasze „oświecone” podejście opiera się na iluzji, że podjęte na gigantyczną skalę działania przekształcające środowisko mogą pozostawać bez wpływu na ogólny stan planety. Uprzedmiotowienie i utowarowienie ziemi doprowadziło do szóstego wielkiego wymierania i wielkiej pacyficznej plamy śmieci. Dla Shillingswortha taniec i śpiew to pierwsze kroki na drodze do wspólnoty, która się zbuntuje. Dopóki żyjemy – mówi – dopóty jest nadzieja.
Amerykańska politolożka Erica Chenoweth przekonuje, że powstrzymujące się od przemocy nieposłuszeństwo obywatelskie (non-violent civil disobedience) jest najskuteczniejszą formą protestu, skuteczniejszą od zbrojnej rewolucji. Aby dokonała się poważna zmiana polityczna, do protestu musi dołączyć 3,5% populacji. Tylko tyle. 3–4 osoby na każde 100. To nie jest niemożliwe. Zmiana nie jest niemożliwa.
W lewicowym myśleniu o kryzysie klimatycznym od pewnego czasu obowiązuje nowy dogmat: to nie indywidualni konsumenci tylko korporacje odpowiadają za wyniszczenie ziemi, przerzucenie zaś odpowiedzialności na szarych ludzi, jak każda i każdy z nas, to jeszcze jedna sztuczka neoliberalizmu. Co i raz ktoś odkrywa tę prawdę i drwi z takich prób działania jak używanie wielorazowych słomek do napojów czy toreb na zakupy, jakby aktualnie to było naszym największym problemem. Owszem, to nie my, tylko korporacje zniszczyły klimat na ziemi. To stwierdziwszy, zacznijmy działać, bo nie ma czasu do stracenia i nikt inny tego za nas nie zrobi. Warto zmienić swoje nawyki konsumpcyjne, także w kwestii słomek i toreb, bo to działa na wielu poziomach: podnosi jakość życia, uczy uważności, wywiera nacisk na producentów i rozprzestrzenia się na nasze otoczenie (trendy są „zaraźliwe”). Warto rozmawiać z bliskimi osobami, sąsiadami, współpracownikami – nie chowając głowy w piasek i nie udając, że kwiaty kwitnące w Warszawie w styczniu to interesująca anomalia. Do wszystkich istot dobrej woli z głębi serca apeluję: nazywajmy rzeczy po imieniu. Nasza cywilizacja balansuje na krawędzi globalnej katastrofy, która już wywołuje morze ludzkiego i więcej-niż-ludzkiego cierpienia. To nie jest histeria jakiejś grupki oszołomów tylko bezsprzecznie udokumentowany fakt naukowy.
Co jeszcze można zrobić? Można przyłączyć się do jednej z organizacji walczących z niszczeniem klimatu (Strajk Klimatyczny, Extinction Rebellion, 350.org), wspierać je finansowo i/lub logistycznie, chodzić na demonstracje. Można i należy uaktywnić się politycznie – od polityków na każdym szczeblu domagając się odpowiedzi: co robią i co planują zrobić, żeby chronić te resztki dzikiej przyrody, które nam jeszcze zostały? W jaki sposób zamierzają pomóc nam przygotować się na nadchodzące zmiany? Warto nie być samemu czy samej, dobrze jest budować jakoś wspólnotę, choćby w przyjaźni, której rewolucyjnej siły bardzo teraz potrzeba, warto razem działać i bawić się, poszukując alternatywnych, niekonsumpcyjnych form przyjemności, warto budować dobre, pełne, ludzkie życie i wszędzie tam, gdzie to tylko możliwe, wypowiadać nieposłuszeństwo cywilizacji ograbiającej nas z wolności i radości życia w zamian za uzależnienie od natychmiastowego, łatwego komfortu i złudnego poczucia bezpieczeństwa.
3,5% to nie tak dużo – taką masę krytyczną muszą osiągnąć protesty w bieżącym, kluczowym roku. Jest to możliwe, ale trzeba działać, wyrzekając się pójścia na łatwiznę. Takim pójściem na łatwiznę jest w naszej sytuacji pogrążanie się w rozpaczy albo powtarzanie, z uporem godnym lepszej sprawy, że indywidualne działania nic nie dają. Pojedyncze czyny budują siłę kolektywnych ruchów, które mogą i muszą doprowadzić do zmian systemowych. „System” sam się nie zmieni, ale to nie znaczy, że zmiana nie jest możliwa.