Ballada o zarazie
i
Paul Klee Small World
Opowieści

Ballada o zarazie

Julia Fiedorczuk
Czyta się 5 minut

„W pewnym zapadłym kącie Wszechświata, w połyskliwym rozlewisku słonecznych układów była kiedyś gwiazda, na której mądre zwierzęta wynalazły poznanie”*. Były to bestie nie tylko mądre, ale i sprytne, a może nawet w pierwszym rzędzie sprytne, a dopiero potem, niekiedy, mądre. W każdym razie szybko się uczyły. Nauczyły się wykorzystywać elementy swojego otoczenia i wyolbrzymiać własne ciało za pomocą narzędzi. Wymyśliły sobie, że będą dokądś zmierzały, że do czegoś dojdą. Do czegoś więcej niż samo życie, które dostały w prezencie i które wydawało im się wobec tego czymś oczywistym i mało wartym. Założyły cywilizację, a nawet kilka cywilizacji, które rosły w potęgę, biły się między sobą, rozkwitały, tworzyły wspaniałe technologie i dzieła sztuki, a potem zaczynały podupadać – wszystkie, bez wyjątku – i w końcu przemijały. Mijały kolejne lata, dekady, stulecia i tysiąclecia mierzonego przez te bystre istoty czasu. Raz wiodło im się lepiej, raz gorzej. Popełniały straszliwe, kosztowne błędy i akty niewyobrażalnego, nawet dla nich samych, okrucieństwa. A jednocześnie bywały zdolne do ogromnego wysiłku i poświęcenia. Do współczucia i miłości. Bo te zwierzęta, podobnie jak wszystkie inne, miały to do siebie, że różniły się między sobą. Nie wszystkie były takie same. Właściwie to każde było inne. Zupełnie pojedyncze. Podobnie jak nie było na ich błękitnej planecie dwóch identycznych płatków śniegu.

Miały jednak zbiorową obsesję na punkcie najgenialniejszego i najbardziej niebezpiecznego ze swoich wynalazków – języka. W odróżnieniu od języków kamieni i drzew ich język składał się ze słów z pozoru ulotnych, w istocie ciężkich jak ołów, twardych jak stal i groźnych jak subtelna broń, której można użyć na różne sposoby. Tylko niektóre bestie rozumiały, z jakim potężnym narzędziem mają do czynienia i z jaką odpowiedzialnością to się wiąże. Więc wymyślały słowa, żeby nazywać, klasyfikować i dzielić – na swoich i obcych, białych, czarnych, żółtych, fioletowych i czerwonych, mądrych i głupich, wygadanych i niemych – i strasznie się do tych podziałów przywiązywały, zapominając, że wszystko zaczęło się właściwie od niczego, i tracąc z pola widzenia swoją piękną pojedynczość. Właściwie to był chyba główny problem z nimi – były za sprytne. I za mało, przy tym wielkim sprycie, mądre.

Pewnego razu przyszedł w ich historii taki czas, że zamajaczyła nadzieja na połączenie sił wszystkich stworzonych przez nie cywilizacji, na zaniechanie wojen i wspólną dalszą drogę do celu, którego one same co prawda nie widziały zbyt klarownie, ale miały pewność, że jakiś cel trzeba mieć. W tym osobliwym czasie wydawało się, że nic już nie może pójść naprawdę źle, ale jednocześnie – ich los obfitował w paradoksy – w bestiach zaczęła rozwijać się choroba. Szybko się rozprzestrzeniała i wkrótce zajęła wszystkie kontynenty (choć centra pandemii były prawdopodobnie dwa – Erob i Żółwia Wyspa). Trudno powiedzieć, od jak dawna bestie nosiły w sobie zarazę, może od samego początku, a może od momentu, kiedy wymyśliły pieniądze (te jeszcze bardziej niebezpieczne krewniaczki słów). W każdym razie właśnie w tym czasie, kiedy wielu bestiom żyło się lepiej niż kiedykolwiek w całej historii ich istnienia na niebieskiej planecie, objawy ich choroby pokazały całe swoje absurdalne spektrum.

Mówię „choroba”, zapożyczając to określenie ze słownika bestii, ale jak inaczej nazwać stan, w którym organizm, lub cała grupa organizmów, konsekwentnie działa na własną szkodę, w dodatku wiedząc, co robi, nie zaprzestaje szkodliwego działania? Otóż bestie, w swojej niezachwianej wierze w możliwość nieograniczonego rozwoju i prawo do szczęścia (rozumianego u nich dziwacznie jako władza nad światem albo kawałkiem świata), doprowadziły do wyniszczenia swojej planety. Katastrofę można było zobaczyć gołym okiem. Więcej, nie dało się jej nie widzieć. Ich naukowcy wyrażali się jasno, z szacunkiem dla słów: „Planeta umiera. My umieramy. W naszym sposobie życia potrzebne są zmiany. Zmiany są możliwe. Jeśli je przeprowadzimy, przetrwamy, zmniejszając jednocześnie cierpienie zadawane przez naszą cywilizację innym zwierzętom”. Jasne? Jasne.

I co? I nic. „Black Friday”. Bestie pobiegły na zakupy. „Black Weekend”. „Cyber Monday”. Wiem, że trudno wam w to uwierzyć, ale tak naprawdę było. 

Wyobraźcie sobie istotę piłującą gałąź, na której siedzi. Ktoś podchodzi i mówi:

– Piłujesz gałąź, na której siedzisz…

– Wiem – odpowiada istota. – Lubię piłować gałęzie.

– Ale ona zaraz się złamie.

– Wiem. Lubię łamać gałęzie.

– Pod tobą jest przepaść.

– Wiem. Lubię przepaście.

– Zginiesz.

– Co??? Nie wyjeżdżaj mi tu z apokalipsą!

Bestie nie wiedziały, że są chore. To znaczy niektóre wiedziały, ale pozostałe nie wierzyły. Dziwne? Dziwne. To się jednak zdarza. Wcześniej dość długo nie wierzyły, że ich planeta jest okrągła. Nie wierzyły w istnienie bakterii. Uważały, że kobiety są z natury gorsze od mężczyzn. I tak dalej, i tak dalej.

A teraz wyobraźcie sobie, że ta istota siedząca na gałęzi, która za moment złamie się i poleci w przepaść, gromadzi wokół siebie coraz więcej rzeczy: butów, samochodów, telefonów, mat do jogi, suplementów diety, żywności bio w plastikowych opakowaniach. I mówi ci, że „dba o zdrowie” (bestie właśnie tak dziwacznie rozumiały zdrowie – wydawało im się, że organizm może być zdrowy w oddzieleniu od drzewa, na którym siedzi, w oddzieleniu od innych bestii – i od przepaści). A co, jeśli wam powiem, że kiedy jedna czy druga istota nazbierała tego wszystkiego nawet jak na własny bestialski gust za dużo, wynajmowała specjalistkę od wyrzucania (na tym etapie bestie produkowały określenia typu: „trenerka osobista”) i płaciła jej za zrobienie porządku z tymi wszystkimi gratami, za które zapłaciła? Owszem bestie dziwacznie rozumiały porządek – wydawało im się, że jeśli coś znika z ich pola widzenia, problem jest rozwiązany. Właśnie dlatego twierdzę, że były raczej sprytne niż mądre.

Przysięgam, że nie zmyślam. Ale wiem, że to wszystko po prostu w głowie się nie mieści, zwłaszcza wam, nostalgicznym podróżnikom po minionych światach. Dlatego opowieść o najdziwniejszych symptomach zarazy – a te dotykały słów – zostawię na następny raz.

*Fryderyk Nietzsche, O prawdzie i kłamstwie w sensie pozamoralnym (tłum. Krzysztof Wolicki).

 

Czytaj również:

W poszukiwaniu ciszy – część pierwsza
i
Portret Jeanne Hébuterne, Amedeo Modigliani (domena publiczna)
Marzenia o lepszym świecie, Złap oddech

W poszukiwaniu ciszy – część pierwsza

Julia Fiedorczuk

Pisać o ciszy – paradoksalne zajęcie. „Kiedy wymawiam słowo Cisza / niszczę ją” – pisała Szymborska w wierszu Trzy słowa najdziwniejsze.

Cóż można powiedzieć o ciszy oprócz tego, że mamy jej coraz mniej, podobnie jak nocy (nadmierne oświetlenie nocne, utrzymujące się przez liczne sztuczne źródła światła, jest przyczyną „zanieczyszczenia świetlnego” utrudniającego nie tylko astronomiczną obserwację nieba, ale też życie zwierząt i roślin przystosowanych do życia w ciemności w czasie nocy)? W cywilizowanym świecie prawie nigdy nie bywa ciemno – i nigdy naprawdę cicho. Jak wszystko, co naturalne oraz rzadkie, cisza staje się ekskluzywnym towarem – wyjeżdżamy z miasta, żeby znaleźć się z dala od zgiełku, „wyciszyć się” i odpocząć. Cisza to luksus – bycie „poza zasięgiem” (Internetu, telefonu) to już po prostu zbytek, mało kto może sobie na niego pozwolić, i coraz mniej takich miejsc, gdzie „odcięcie się” bywa możliwe.

Czytaj dalej