Przykłady torreadora, który porzucił corridę, i myśliwego, który przestał zabijać, pokazują, że człowiek może przeżyć wewnętrzne trzęsienie ziemi, z którego wyjdzie zupełnie odmieniony. Co podczas takiego kataklizmu dzieje się w mózgu?
Na arenie siedzi matador. Prawą ręką zakrywa twarz, z lewej zwisa mu płachta. Byk stoi spokojnie obok i z wyrzutem patrzy na swojego oprawcę. Z karku sterczą mu lance, po ciele spływa krew. Fotografii, która jakiś czas temu obiegła Internet, towarzyszy komentarz: oto moment zwrotny w życiu kolumbijskiego torreadora Álvaro Múnery. „Nagle spojrzałem na byka. W oczach miał niewinność, tak jak wszystkie zwierzęta, i patrzył na mnie błagalnie. W głębi poczułem wołanie o sprawiedliwość”.
To piękna historia, ale nieprawdziwa – zdradza Alexander Fiske-Harrison w książce Into The Arena: The World of the Spanish Bullfight. Torreador na zdjęciu to nie Múnera, lecz Francisco Javier Sánchez Vara. Siedząc obok byka, nie przeżywa moralnych rozterek, ale popisuje się odwagą. Prawdziwe jednak jest to, że torreador Álvaro Múnera rzeczywiście przeżył kryzys i skończył z corridą – choć w znacznie dramatyczniejszych okolicznościach.
22 września 1984 r. w hiszpańskim miasteczku Murena Álvaro Múnera walczył z bykiem o imieniu Terciopelo. Byk zdołał zaczepić rogiem o nogę torreadora i podrzucić go – w wyniku upadku Álvaro złamał piąty kręg szyjny. Przerwany został rdzeń kręgowy. Múnera był całkowicie sparaliżowany.
Miał wtedy 18 lat. Poleciał na rehabilitację do Miami. Tam przeżył kolejny szok. Po raz pierwszy znalazł się w otoczeniu, które nie akceptowało corridy. Wszyscy w szpitalu traktowali Múnerę z pogardą. Na domiar złego w tym czasie inny byk zabił jego przyjaciela, a ich wspólny trener popełnił samobójstwo. „Całe to doświadczenie uczyniło mnie lepszym człowiekiem” – opowiadał magazynowi „Vice”.
Dzięki rehabilitacji Múnera odzyskał władzę w rękach, więc może poruszać się na wózku inwalidzkim. Powrócił do rodzinnego Medellín w Kolumbii. Zaangażował się w pomoc niepełnosprawnym, został wojującym antitaurino, czyli przeciwnikiem corridy. Wybrano go do rady miasta. Ma nadzieję, że swoją działalnością odkupi winy i Bóg mu przebaczy.
Sześć ciosów szpadą
„Z dostępnej mi wiedzy wynika, że nie ma czegoś takiego, jak nagła przemiana – mówi Daniel Jerzy Żyżniewski, psycholog, neuropsycholog kliniczny i terapeuta. – To jest proces, który z początku może zachodzić w sposób utajony, zdarza się, że pierwsze objawy przechodzą niezauważone lub są bagatelizowane. Nagły może być bodziec, np. jakieś wydarzenie, które wyzwala silne emocje, poczucie przerażenia, zagrożenia i bezsilności. Wtedy może dojść do wewnętrznej dezorganizacji, przerwania spójności obrazu samego siebie”.
Ten wewnętrzny obraz siebie to psychiczny dorobek dotychczasowego życia. „Ważnym składnikiem tego obrazu jest umiejętność radzenia sobie w sytuacjach zagrożenia” – mówi Żyżniewski.
Niespójność pojawia się nie tylko wtedy, gdy nie możemy zaradzić zagrożeniu, lecz także wówczas, jeśli nasze role życiowe nie współgrają z naszymi przekonaniami, np. pracujemy w nielubianym zawodzie, jesteśmy w niewłaściwym związku, nie realizujemy marzeń, ukrywamy orientację seksualną itp. Wtedy gromadzą się frustracje, pojawia się lęk. Nasilenie tych emocji nie jest przyjemne, więc uczymy się ich unikać, nie dopuszczać do siebie. Na krótką metę to działa (chociaż ceną może być depresja). „Problem zaczyna się, gdy wydarzy się coś, co poważnie naruszy naszą organizację wewnętrzną: wypadek, kalectwo, śmierć bliskiej osoby, napad, gwałt, aresztowanie, wojna, kataklizm – wylicza Żyżniewski. – Może to być również suma zdarzeń, która przekracza indywidualny punkt krytyczny. W bilansie życia straty zaczynają dominować nad zyskami”.
Czara goryczy Múnery przelała się po wypadku, ale napełniała się latami. W świat corridy wprowadził go ojciec. Chłopak miał cztery lata, gdy po raz pierwszy zobaczył śmierć byka, 12 – gdy zaczął trenować walki. Pewnego razu zabił ciężarną jałówkę. „Zwymiotowałem, zacząłem płakać. Trener poklepał mnie po ramieniu. Powiedział, żebym się nie przejmował. Kiedyś będę ważnym torreadorem, a takie rzeczy są normalne w tym zawodzie”. Dziś żałuje, że wtedy się nie wycofał, ale miał 14 lat i bardziej ufał dorosłym niż sobie.
Drugi kryzys nastąpił, gdy młody torreador musiał sześć razy wbić szpadę w byka, by go dobić. Zwierzę nie chciało umrzeć, choć było już potwornie pokiereszowane. Młodzieniec przeżył to bardzo, znów zapragnął zrezygnować, ale nie mógł – czekał na niego kontrakt w Hiszpanii, więc poleciał. Lekcji, którą tam dostał, już nie zignorował.
Krwawa spowiedź
Podobna i nie mniej dramatyczna historia wydarzyła się w Polsce. Zenon Kruczyński od ósmego roku życia towarzyszył ojcu w polowaniach. Do niego należało m.in. ukręcanie łebków rannym ptakom. Gdy stał się dorosły, sam zaczął strzelać. Wątpliwości towarzyszyły mu przez wiele lat, ale tłumił je pokrętną myśliwską logiką, że przyroda nie poradzi sobie bez ludzi, bo w lasach brak drapieżników, które regulowałyby liczebność zwierzyny. „Gdy zaczynałem polować, używałem tych argumentów jak najęty. Uwodziłem nimi ludzi i siebie i jakoś udawało mi się wierzyć w to, co mówię, choć czaiła się jakaś cicha, ukryta niepewność. Bardzo potrzebowałem tej wiary, ponieważ za wszelką cenę chciałem polować. Ale tymi racjonalnymi argumentami przekonywałem przecież głównie siebie, bo zabijanie bez jakiejś ideologii byłoby czystym, wypreparowanym złem – zabijaniem dla zabijania” – napisał w książce Farba znaczy krew.
Z czasem coraz bardziej wątpił w słuszność myśliwskiej argumentacji – np. w kwestii zimowego dokarmiania. Myśliwi twierdzą, że bez tej pomocy zwierzęta nie przetrwałyby zimy. Ekolodzy są jednak innego zdania: wysypując w lasach tony ziemniaków czy buraków, zaburza się naturalne procesy regulacji, przez co mrozy mogą przetrwać także osobniki chore i słabe. Czy dokarmianie rzeczywiście ma na celu dobro zwierząt? A może myśliwi po to tylko tuczą zwierzynę, żeby potem móc ją masowo zabijać, bo naturalna śmierć to dla nich marnotrawstwo? Takie wątpliwości coraz częściej pojawiały się w głowie Kruczyńskiego, ale je tłumił.
Kryzysy nasiliły się, gdy zabrał na polowanie swojego dziewięcioletniego synka i zobaczył jego rozpacz. Ostateczne opamiętanie przyszło, gdy przez pomyłkę zastrzelił psa. Czuł się podle, długo nie mógł się ruszyć. Poprosił kolegę, by odwiózł go do domu, i oświadczył, że kończy z polowaniem, już nie może zabijać. „To jest stan szoku, unieruchomienia – tłumaczy Daniel Jerzy Żyżniewski. – Może pojawić się nawet wrażenie, jakby na całą sytuację spoglądało się z boku lub z góry. Tak może przejawić się wewnętrzna dezorganizacja, która może być efektem gwałtownego przeciążenia emocjonalnego. Szukamy wtedy sposobu, by przetrwać ból, który jest w takiej sytuacji silniejszy niż nasza dotychczasowa wydolność poznawcza. Musimy jakoś na nowo zbudować wewnętrzny obraz siebie”.
Po reorganizacji życie Zenona Kruczyńskiego wygląda bardzo spójnie. Niezgoda na niszczenie przyrody (nie tylko na zabijanie leśnych zwierząt) spowodowała, że przestał jeść mięso. Zaczął medytować, przeprowadził się do Białowieży.
Fizjologia przerażenia
Co mogło się dziać w mózgu i organizmie Zenona Kruczyńskiego, kiedy podejmował decyzję o zaprzestaniu zabijania? Współczesna psychologia, neurobiologia i fizjologia pozwalają na naszkicowanie mechanizmu przełomu wewnętrznego od strony naukowej.
Proces zaczyna się od nasilenia aktywacji niektórych partii układu nerwowego. Pobudzenie ogarnia części mózgu – podwzgórze oraz przysadkę mózgową. Ta ostatnia stymuluje nadnercza do produkcji hormonów steroidowych, potocznie nazywanych hormonami stresu (a przez naukowców – glikokortykosteroidami).
Krążąc po organizmie wraz z krwią, hormony docierają m.in. do mózgu, atakując niektóre jego rejony, np. hipokamp, którego komórki biorą udział w uczeniu się i zapamiętywaniu nowych treści, ale również w wydobywaniu tych już utrwalonych. Hipokamp sąsiaduje z ciałem migdałowatym, aktywującym się silnie w sytuacjach nagłego pobudzenia emocjonalnego, a zwłaszcza zagrożenia. Im silniejsze poczucie zagrożenia, tym większa aktywność ciała migdałowatego i gotowość całego organizmu do ucieczki lub walki. W sytuacji, w której nie są możliwe ani jedna, ani druga, cała nasza gotowość psychofizjologiczna do radzenia sobie z zagrożeniem zostaje niejako uwięziona w organizmie. Jedyne, czym wtedy dysponujemy, to własne wewnętrzne treści. Naturalny dla każdego z nas mechanizm tzw. oszczędności poznawczej sprzyja wtedy myśleniu na skróty. Im silniejsze pobudzenie emocjonalne, tym większa oszczędność poznawcza. W takich sytuacjach możemy np. modlić się – nawet jeśli od dzieciństwa nie byliśmy w kościele. Możemy też podjąć postanowienie, że nie będziemy polować – choć od najmłodszych lat braliśmy udział w łowach. Sam fakt wykonania jakiegoś gestu – choćby tylko wewnętrznego – mającego pomóc przetrwać zagrożenie i pokonać uczucie przerażenia i bezsilności wpływa na sytuację psychofizjologiczną w organizmie. Mózg zwiększa produkcję opioidów, np. dopaminy, aby osłabić ból oraz zmniejszyć napięcie psychiczne i fizyczne. W tym wewnętrznym geście powstaje psychofizjologiczna przeciwwaga dla silnego stresu. Im większe nasze pobudzenia emocjonalne, tym większe znaczenie przypiszemy temu gestowi, gdy zagrożenie minie. W ten sposób w skrajnej sytuacji możemy znaleźć zupełnie nowy fundament naszego życia.
Jedni ku Bogu, inni od Boga
Najdobitniejszym przykładem przemiany moralnej są nawrócenia i porzucenia wiary. „Takie transformacje mogą zachodzić u osób, których życie zostało zagrożone i towarzyszyły temu jednocześnie silne uczucia przerażenia i bezradności (to ważna konfiguracja). Bodźcem może być również przytłaczająca, rosnąca z wiekiem świadomość nieuniknionej śmierci” – mówi Daniel Jerzy Żyżniewski.
Gdy minie zagrożenie i związany z nim szok, trzeba wrócić do życia, odbudować wewnętrzną spójność. „Stanu sprzed rozpadu naszego obrazu siebie już nie osiągniemy, ponieważ przez »dziury« i »szczeliny« przeniknęła ta siła, np. Bóg, do której odwołaliśmy się, by przetrwać w sytuacji przeciążenia psychofizjologicznego” – komentuje Żyżniewski.
Przykładów tego rodzaju nawróceń znajdziemy wiele. Aktor Radosław Pazura zyskał głęboką wiarę po ciężkim wypadku samochodowym. Filozof Jean-Paul Sartre pojednał się z Bogiem na łożu śmierci. Peter Steele, lider metalowego zespołu Type O Negative, nawrócił się po śmierci matki. Pod koniec życia chrzest przyjęła Julia Brystygier, jedna z największych zbrodniarek w stalinowskiej Polsce.
Zdarzają się też sytuacje odwrotne – jak w przypadku Karola Darwina, który jeszcze podczas słynnego rejsu statkiem HMS „Beagle” cytował Biblię jako autorytet moralny, a w odległych krainach poszukiwał „centrów stworzenia”. Po wyprawie jego wiara osłabła, ale na dobre oderwał się od Kościoła, gdy zmarła jego córka Anna.
Leśnik, który zrozumiał drzewa
Zdarzają się także przemiany wewnętrzne, które obywają się bez wielkich tragedii. Przebiegają powoli, łagodnie, ale ich skutek jest podobny.
Niemiec Peter Wohlleben kochał las od dzieciństwa – dlatego został leśniczym. Jednak gdy zaczynał swoją karierę zawodową, o drzewach wiedział tyle, ile rzeźnik o zwierzętach. „Nowoczesna gospodarka leśna zajmuje się produkcją drewna, czytaj – wycinaniem drzew, a potem sadzeniem nowych – pisze w książce Sekretne życie drzew. – Podczas lektury czasopism fachowych można odnieść wrażenie, że dobro lasu jest o tyle godne uwagi, o ile jest konieczne z punktu widzenia jego optymalnej eksploatacji. To zresztą aż nadto wystarcza, by wypełnić leśnikowi zwykły dzień pracy, i tak stopniowo dochodzi do wykoślawienia perspektywy. A ponieważ codziennie musiałem taksować setki świerków, buków, dębów czy sosen pod kątem ich przydatności w tartaku i wartości rynkowej, mój horyzont coraz bardziej się zawężał”.
Zwrot nastąpił 20 lat temu, gdy Wohlleben zaczął prowadzić treningi survivalu i spotykać ludzi, których las po prostu zachwycał. „Powykręcane, pokryte guzowatymi naroślami drzewa, które wówczas zaliczałem jeszcze do kategorii małowartościowych, budziły zachwyt w wędrowcach. Miłość do natury, która napędzała mnie już jako sześciolatka, wybuchła z nową siłą. Życie leśnika znów stało się interesujące, a każdy dzień w lesie zmieniał się w odkrywczą wyprawę” – pisze w książce. Dzięki rozmowom z gośćmi jego spojrzenie na las wróciło do normalności, zaczął inaczej w nim gospodarzyć. „Ciężkie maszyny od dwóch dekad nie mają wstępu do mojego rewiru, a jeśli nawet czasem usuwa się pojedyncze pnie, to pracę tę wykonują z całą ostrożnością robotnicy leśni wraz z końmi”.
Jaki był mechanizm wewnętrznej przemiany, którą przeszedł Wohlleben? Trudno tu podejrzewać nagłe przeciążenie układu nerwowego i spowodowany nim atak hormonów. Jak więc tę transformację wytłumaczyć?
Współczesna psychologia – jak wspomniał Żyżniewski – podkreśla znaczenie procesu, a nie nagłej przemiany. U Zenona Kruczyńskiego i Álvaro Múnery wewnętrzna transformacja również była długotrwałym procesem, tyle że mającym dramatyczny finał. Takie spektakularne zakończenie nie jest jednak konieczne. Ważne, że w końcu zostaje przekroczona indywidualna granica, za którą rozpada się wewnętrzna spójność, co każe nam wypracować nowy światopogląd.
Wohlleben wybrał swój zawód ze względu na miłość do przyrody. Potem przeciwko tej przyrodzie występował – bezrefleksyjnie przestrzegał procedur, które podporządkowywały las potrzebom przemysłu. Robił to, czego oczekiwali jego przełożeni, ale deptał swoje ideały. W końcu pojawił się bodziec – ludzie kochający przyrodę, dzięki którym Wohlleben przypomniał sobie, dlaczego chciał być leśniczym.
Nagłe, gwałtowne transformacje wewnętrzne są lepszym materiałem na książki, anegdoty lub internetowe memy, ale łagodne przemiany też się zdarzają. Nieoczekiwana tragedia może dopełnić dzieła, czasem jednak wystarcza zwykła rozmowa.