Pod koniec wojny Wolin, Uznam i cały archipelag wysp u ujścia Odry został odebrany Niemcom i włączony do Polski. Jedni mieszkańcy zostali wysiedleni. Inni – wygnani skądinąd – zasiedlali nowe, obce ziemie. O tym, jak dziś tam wygląda życie, z Piotrem Oleksym, autorem Wysp odzyskanych rozmawia Stasia Budzisz.
Stasia Budzisz: Kim są polscy wyspiarze?
Piotr Oleksy: Powiedziałbym, że to ci, którzy mieszkają na Wolinie, Uznamie i Karsiborze miedzy październikiem a majem – i od maja starają się zarobić na tych, którzy tutaj przyjeżdżają. Z kolei kiedyś wyspiarzami byli ci, którzy przynajmniej częściowo byli zawodowo związani z wodą. Struktura społeczna na wyspach jest dynamiczna, wielu wyjeżdża, wielu przyjeżdża. To atrakcyjny teren, więc ciągle napływają nowi mieszkańcy. Ten napływ powoduje, że warstwa lokalnej społeczności jest mało widoczna, zwłaszcza od maja do końca września. Ale kiedy sezon się kończy zostają ludzie, którzy się znają. Choćby z widzenia. I to jest rdzeń lokalnej społeczności. Potomkowie tych, którzy przyjechali w latach 40. i 50.
Ty też wróciłeś na wyspy po latach.
Tak, choć przez bardzo długi czas razem żoną, która też jest wyspiarką, w ogóle o tym nie myśleliśmy. Gadaliśmy, że chcielibyśmy wrócić, ale zawsze dochodziliśmy do wniosku, że to się nie da, bo praca. Wyjeżdżaliśmy z wysp, mając po dziewiętnaście lat. Niedawno zdaliśmy sobie sprawę, że jeszcze trochę i wyjdzie na to, że w Poznaniu mieszkamy tak samo długo jak na wyspach. I ta myśl zaczęła być przytłaczająca, przede wszystkim dlatego, że baliśmy się zgubić to, skąd naprawdę jesteśmy. Przełomowym momentem było pójście do szkoły naszej starszej córki. Zdaliśmy sobie sprawę, że jak się teraz nie przeniesiemy, to nie zrobimy tego przez najbliższe 10–15 lat.
Nie chciałeś się odciąć od korzeni, jak robi to wielu dziewiętnastolatków.
Nigdy się nie odciąłem i nie chciałem. Na studiach spędzałem tu każde lato, bo pracowałem w sezonie. Cały czas miałem grono znajomych, równoległe do tych z Poznania. Oczywiście, chciałem poznać wielki świat, fascynowało mnie, że w Poznaniu są np. koncerty, bo u nas to była taka okazja raz w roku, mówię o koncertach rockowych albo jazzowych, na które chciałem chodzić. Że są teatry, czytelnia, możliwość dalszych wyjazdów gdzieś w świat, ale jednak wyspy były miejscem, do którego wracałem kiedy tylko mogłem. Cały czas byłem jedną nogą tu, a drugą tam.
Nie miałeś żadnych traum związanych z prowincją?
Nie, ale to nie znaczy, że nie chciałem stąd wyjechać. Mieszkałem w sześciotysięcznej gminie, w wiosce, która liczy trzystu mieszkańców. Do liceum jeździłem do czterdziestotysięcznego Świnoujścia. To są małe miejscowości, ale jakoś nigdy nie miałem przekonania, że żyję na prowincji. Przeciwnie. Czasem, jak jeździłem do rodziny do Wielkopolski, miałem wrażenie, że to właśnie tam jest prawdziwa prowincja. Wyspy na cztery miesiące w roku, razem z Zakopanem i Sopotem, zmieniały się w centrum życia w Polsce. To po pierwsze, a po drugie – wielu ojców moich znajomych pływało w rejsy dalekomorskie, co powodowało, że pewne mody docierały do nas szybciej. Byliśmy do przodu w stosunku do reszty Polski co najmniej o rok. Pamiętam czasy, gdy pojawił się boom na anteny satelitarne. U nas miał je już w zasadzie każdy, a w Polsce nadal to była rzadkość. Oczywiście miałem poczucie pewnej prowincjonalności, ale jednocześnie czułem, że jesteśmy bardziej europejscy niż reszta kraju.
Piszesz w Wyspach odzyskanych o doświadczeniu pracy sezonowej. Mam z Tobą wspólne doświadczenie, bo na Kaszubach nad Bałtykiem, skąd pochodzę, w zasadzie od nastoletnich lat zaczynaliśmy pracować. Były to różne zajęcia: pieczenie gofrów, sprzedaż lodów, zmywak, kelnerowanie czy smażenie ryb. Jak oceniasz to doświadczenie?
To jedno z ważniejszych doświadczeń życiowych, w ogóle coś, co ustawia ci całe życie. Takie przygotowanie do zderzenia z życiem poza bezpiecznym kokonem, który ma się w domu. Dla mnie szokiem poznawczym byli ludzie ze studiów, którzy nigdy nigdzie nie pracowali. Sam wykonywałem różne prace sezonowe: sprzedawałem naleśniki na plaży, krzyczałem: „Pyszne domowe naleśniki!”, nosiłem kije za graczami na polu golfowym, byłem ochroniarzem w hotelu AmberBaltic.
Starasz się w Wyspach… złapać i opisać tożsamość wyspiarzy, coś, co zaczyna się w 1945 r. Czy od tamtego czasu polskość już zdążyła okrzepnąć na wyspach?
To w sumie paradoks, że staram się nagle konstruować jakąś tożsamość, bo dotąd cała moja praca naukowa polegała na dekonstruowaniu różnych tożsamości. Co do polskości, to moim zdaniem z perspektywy lokalnej pytanie o polskość nie jest w ogóle zasadne. Na wyspach nikt się nie zastanawia, czy to jest Polska, czy nie. W 1948 r. zostało tutaj 2% Niemców, więc stworzono Polskę na micie piastowskim, który z czasem oczywiście przeminął. Tu nie ma miejsca na takie pytania jak na przykład na Śląsku, na którym można się zastanawiać kim jesteś: Polakiem, Ślązakiem czy może Niemcem. Na wyspy wszyscy skądś przyjechali, więc takich pytań nikt sobie nie zadaje. Są Polakami i koniec. Więc, odpowiadając na twoje pytanie, polskość okrzepła tu w 110%.
Wyspy to jednak teren pogranicza, miejsce od zawsze kosmopolityczne.
Tak, ale jednocześnie polskość wrosła w to miejsce do takiego stopnia, że nie trzeba jej bronić. Mam taką idée fixe, że to miejsce, w którym przeplatały się różne światy: germański, słowiański i skandynawski. Wolin z VIII czy IX w. czerpał z tych kultur, to samo dotyczy Księstwa Gryfitów. Problem regionu narodził się po 1945 r., kiedy ten stał się bastionem i wszystkim zaczęła rządzić racja stanu – najpierw radziecka, potem polska. Trzeba pamiętać, że wyspy zostały przyłączone do Polski przede wszystkim ze względu na to, by obóz radziecki mógł kontrolować ujście Odry. Świnoujście i Wolin były więc strategiczne. To pierwsze, jako miasto częściowo zamknięte, dusiło się pod naporem armii radzieckiej. Nie miało szans na rozwój gospodarczy aż do 1956 r., kiedy Rosjanie wycofali się do strefy przygranicznej, zaczęło się rozwijać jako miasto przemysłu morskiego. Była stocznia, zakład połowów dalekomorskich „Odra”, trochę ruszyła turystyka, choć kurortem w PRL-u nie było. Świnoujście odetchnęło pełną piersią, kiedy weszliśmy do strefy Schengen i otworzyła się granica z Niemcami. Zbudowano hotele, pojawiły się inwestycje, otwarto McDonald`s – nagle stało się integralną częścią tej części Europy. W zasadzie niedawno uświadomiłem sobie, że zapomniałem, jak wyglądało to miasto z granicą.
A gdybyśmy spojrzeli na ten region z perspektywy Polski kontynentalnej, żeby użyć języka kolonialnego, bo jakoś sam przychodzi po lekturze Twojego reportażu, to co byśmy zobaczyli?
Patrząc z perspektywy ogólnopolskiej, mam wrażenie, że ten region jeszcze do Polski „nie wrócił”. Polska już w niego wrosła, ale on jeszcze w mentalności i świadomości mieszkańców Polski centralnej nie został tak całkiem przyłączony. Mam takie wrażenie, że jak Polacy do nas przyjeżdżają, to przyjeżdżają to swego rodzaju „niemiejsca”: gdzieś na plażę, promenadę, odpocząć, popić, pobawić się, ale w ogóle nie zastanawiają się, co to jest za miejsce. Oni są na plaży, a sama specyfika tego regionu ich nie interesuje. Z drugiej strony całe tzw. Ziemie Odzyskane, poza Wrocławiem, który wybił się jako miasto samodzielne, wrastają w polskość dość wolno.
Dlaczego?
Sama historia o zasiedlaniu tych ziem jest niezwykła w skali całej Europy. To fenomen, bo przecież niemal 100% ludności w tym regionie się wymieniło. Cała ta opowieść jest w popkulturze polskiej prawie w ogóle nieobecna i w ogóle nie jest częścią naszej pamięci zbiorowej. Oczywiście znamy film Sami swoi, ale ludzie nie śmieją się z żartów, które dotyczą sytuacji przesiedlania, nie myślimy o tym, jako o epopei osadniczej. Gdybyśmy w ten sposób odczytywali Samych swoich, to dopiero dotarłoby do nas, jak wiele zjawisk, które wtedy miały miejsce, oddają. Całe tzw. Ziemie Odzyskane są mało obecne w polskiej tożsamości kulturowej, co wynika też z tego, że nasze polskie wyobrażenie o przeszłości i nasza pamięć zbiorowa jest oparta na kulcie heroicznej walki. A Ziemie Odzyskane się w ten etos nie wpisują. Tu był heroizm, ale związany z przetrwaniem w codziennym życiu. W radzeniu sobie z szabrownikami, z radzieckim wojskiem, a przede wszystkim z brakiem żywności i zwyczajnej stabilności. Ludzie chcieli zacząć po prostu normalnie żyć po wojnie, ale taki heroizm dnia codziennego nie wpisuje się w polską martyrologię. I jeszcze: Szczecin i Świnoujście nie do końca wpisują się w nasze wyobrażenie o terytorium narodowym. To było widać kilka lat temu, kiedy Ministerstwo Spraw Wewnętrznych ogłosiło konkurs na paszportową ikonografię. W jednej z nich znalazły się Wilno i Lwów, a nie było Szczecina, a nawet Wrocławia. To więc jest nadal taka „nie do Polska”.
Polskość w ostatnim czasie mocno utożsamiana jest z religią katolicką. Jak to jest z tym na wyspach?
Generalnie wśród księży, którzy przyjeżdżają do zachodniopomorskiego na parafie, panuje przekonanie, że to zesłanie, albo kara, albo, że ktoś jest tak ambitny, że wysyłają go „na misję”. Nie mogę powiedzieć, że ludzie nie chodzą do kościoła: owszem, chodzą, ale nie da się powiedzieć, by religia jakoś mocno dopiekała. To wynika z kilku rzeczy. Po pierwsze dlatego, że przyjechali tu ludzie z różnych stron Polski, którzy z jednej strony patrzyli na siebie nawzajem z dystansem, ale z drugiej musieli się ze sobą ułożyć. Aby żyć z innymi, musisz więc zrobić krok w tył i zacząć od nowa budować jakąś część wspólną. Mogę powiedzieć, że rządzą u nas dwa przysłowia. Pierwsze to: wolnoć Tomku w swoim domku. Tutaj mieszczańska mentalność, która każe zaglądać innym za firanki, jest dużo mniejsza niż w innych regionach Polski. Oczywiście, są plotki, wszyscy wszystko o sobie wiedzą, ale raczej nikt nikogo nie osądza, bo właśnie – każdy sobie rzepkę skrobie. I to jest to drugie przysłowie. Przez to z kolei trudniej jest zbudować coś dla wspólnego dobra, bo ważniejszy jestem „ja”, a nie „my”. To ma podłoże historyczne. Kiedy przyszli tutaj osadnicy w 1945 r. to przecież każdy był nowy, a jedyne struktury, które zaczynały istnieć, określała polska władza ludowa, która też tutaj dość wolno krzepła. Partia definiowała siatkę pojęć i Kościół nie był dla niej w zasadzie żadną alternatywą. Tutaj nikt nikomu nie odbierał ziemi, nie było przymusowej kolektywizacji. Co więcej, nie istniała wcześniejsza, przedwojenna struktura kościelna, a ta, która się kształtowała, była wtórna wobec państwowej.
Jest dziś coś takiego, czego na wyspach robić nie wypada?
Tak jak mówiłem, nie wypada się wtrącać w nieswoje sprawy. To jest bardzo źle widziane. Poza tym trzeba przyznać, że panuje u nas kult pieniądza, więc nie powinno się robić niczego, co mogłoby zostać odebrane jako zamach na cudze pieniądze czy na czyjś zarobek w sezonie. Gdybym na przykład napisał źle o Międzyzdrojach, to mogłoby być nieciekawie. I jeszcze, jeśli chodzi o to, czego nie wypada, to kiedy byłem w liceum, to po gębie można było dostać za odpalanie papierosa od świeczki. Mówiło się, że wtedy ginie marynarz.
Ostatnio pojawia się wiele książek, które sięgają w głąb własnych, lokalnych tożsamości. Co było dla Ciebie motorem?
To nie była jakaś iskra czy olśnienie. Gdzieś w 2015 r. pracowałem przy projekcie, w którym chcieliśmy opowiedzieć powojenną historię tego regionu i szukałem pierwszych osadników. Powstała nawet strona internatowa tego projektu: archipelag.edu.pl. Okazało się też, że nie ma literatury na ten temat, a chciałem taką książkę przeczytać. W zasadzie, dlatego ją napisałem.
Piotr Oleksy – historyk i publicysta, pracuje na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym” i „Nową Europą Wschodnią”, współautor platformy Archipelag Pamięci (archipelag.edu.pl) i autor książki Naddniestrze. Terror tożsamości (wyd. Czarne 2018) oraz nowo wydanej Wyspy odzyskane. Wolin i nieznany archipelag (wyd. Czarne 2021).