
Robienie niczego jest bardzo trudne i – paradoksalnie – niezwykle męczące. Odwrócenie się od świata, by mieć w końcu taką możliwość, nie od dziś jest marzeniem ludzkości.
Skoro robienie niczego wymaga znalezienia przestrzeni i czasu z dala od krajobrazu bezlitosnej produktywności, moglibyśmy stwierdzić, że rozwiązaniem jest odwrócenie się od świata – na jakiś czas lub na dobre. Jednak taka reakcja byłaby krótkowzroczna. Aż nazbyt często wyjazdy na cyfrowy detoks są reklamowane jako swego rodzaju „życiowy trik” prowadzący do zwiększenia produktywności po powrocie do pracy. Natomiast chęć, żeby pożegnać się ze wszystkim na stałe, nie tylko mogłaby spowodować zaniedbanie naszej odpowiedzialności względem świata, w którym żyjemy, ale jest też zasadniczo niemożliwa do zrealizowania – i to nie bez powodu.
Marzenie o całkowitym wycofaniu się jest wyrazem doskonale nam znanej, a do tego starej jak świat reakcji na sytuację niemożliwą do zniesienia – wyjechać i znaleźć miejsce, gdzie można zacząć wszystko od nowa.
Jednym z bardzo wczesnych przykładów takiego podejścia była szkoła ogrodowa Epikura z IV wieku przed naszą erą. Epikur, syn nauczyciela, był filozofem, który za najwyższy cel w życiu uznawał szczęście i spokojną kontemplację. Nie znosił miasta, ponieważ dostrzegał w nim tylko oportunizm, korupcję, machinacje polityczne i wojskową brawurę – miejsce, w którym ateński wódz Demetriusz Poliorketes mógł ostentacyjnie ściągać od obywateli podatki o równowartości setek tysięcy dolarów tylko dlatego, że jego kochanka potrzebowała mydła. Epikur zauważył, że we współczesnych mu społeczeństwach ludzie kręcą się w kółko, nieświadomi źródła własnego nieszczęścia.
Wszędzie można spotkać ludzi, którzy podążają za pustymi pragnieniami, i nie zajmuje ich wcale to, jak żyć dobrze. Głupcami są ci, których nigdy nie zadowala to, co posiadają, a którzy lamentują tylko, jak wiele nie mają.
Epikur postanowił kupić ogród na wsi pod Atenami i założyć w nim szkołę. [C]hciał stworzyć przestrzeń, która pozwalałaby gościom zarówno na ucieczkę, jak i na powrót do zdrowia, choć w przypadku Epikura gośćmi byli uczniowie, którzy mieszkali w szkole na stałe. Epikur wyróżnił rodzaj szczęścia zwany ataraksją (co oznacza mniej więcej „brak trosk”) i stwierdził, że „troski” niespokojnego umysłu biorą się z niepotrzebnego bagażu psychicznego, przybierającego formę niekontrolowanych pragnień, ambicji, ego i lęku. Proponował proste rozwiązanie: spokojną kontemplację we wspólnocie odwróconej od szeroko pojętego miasta. „Żyj w ukryciu”, zalecał swoim uczniom, którzy zamiast angażować się w sprawy społeczeństwa, uprawiali dla siebie warzywa w ogrodzie, gawędząc i filozofując między grządkami sałaty. Sam Epikur tak mocno trzymał się własnych nauk, że przez większą część jego życia zarówno on, jak i cała szkoła pozostawali stosunkowo nieznani wśród Ateńczyków. Ale nie przeszkadzało mu to, ponieważ wierzył, że „najpewniejsze bezpieczeństwo gwarantuje życie spokojne, z dala od pospólstwa”.
W przeciwieństwie do współczesnego znaczenia słowa „epikurejski” – które często kojarzy się z nieskrępowanym korzystaniem z życia – w szkole Epikura uczono, że człowiek tak naprawdę niewiele potrzebuje do szczęścia, jeśli potrafi kierować się rozsądkiem i ograniczać swoje pragnienia. Podobieństwo do idei nieprzywiązywania się, występującej w filozofiach Wschodu, nie jest tu przypadkowe. Przed założeniem swojej szkoły Epikur poznał poglądy Demokryta i Pyrrona, o których wiadomo, że zetknęli się z gymnosofistami czy też „nagimi mędrcami” z Indii. W epikurejskich zaleceniach dla duszy można bardzo wyraźnie usłyszeć echa buddyzmu: „Oswobodzenie z zamieszania duchowego i godna pożądania radość nie są efektem ani wielkich bogactw, poważania i szacunku ludzi, ani w ogóle niczego innego, co nie jest adekwatne do celu naturalnego”.
Szkoła epikurejska dążyła do wyzwolenia uczniów nie tylko od ich własnych pragnień, ale również od lęku związanego z przesądami i mitami. Do programu kształcenia włączono nauki empiryczne, a ich zgłębianie miało rozproszyć lęk przed mitycznymi bóstwami i stworami, którym przypisywano kontrolę nad takimi zjawiskami, jak pogoda czy, dajmy na to, ludzki los. W tym sensie cel, do którego dążono w szkole epikurejskiej, upodabnia ją do każdego ośrodka terapii uzależnień. Epikur starał się „wyleczyć” swoich uczniów z niekontrolowanych pragnień, niepotrzebnych zmartwień i irracjonalnych przekonań.
Ogród epikurejski różnił się znacząco od innych szkół filozoficznych. Ponieważ tylko uczeń mógł określić, czy został „wyleczony”, panowała tam atmosfera pozbawiona rywalizacji, a każdy oceniał sam siebie. I choć adepci trzymali się z dala od jednego typu społeczeństwa, w aktywny sposób budowali inne – Ogród był jedyną szkołą, do której przyjmowano nie-Greków, niewolników oraz kobiety (w tym hetery, czyli zawodowe kurtyzany). Za przyjęcie nic się nie płaciło. Richard W. Hibler, który zauważa, że w historii człowieka nauczanie było najczęściej przywilejem klasowym, pisze:
W porównaniu z większością ówczesnych szkół Ogród nie był w najmniejszym stopniu tradycyjny. Przyjmowano tam każdego, kto tylko chciał się nauczyć, jak prowadzić życie w udoskonalonej przyjemności. Bractwo pozostawało otwarte na osoby każdej płci, narodowości i rasy. Biedni i bogaci siadali ramię w ramię z „barbarzyńcami”, takimi jak niewolnicy czy nie-Grecy. Kobiety, które otwarcie przyznawały się do tego, że kiedyś były prostytutkami, gromadziły się tam i przyłączały do mężczyzn w każdym wieku w ich dążeniu do osiągnięcia epikurejskiego szczęścia.
Ma to tym większe znaczenie, że adepci tej szkoły nie zgłębiali wiedzy w równoległym odosobnieniu. Choć uciekli z miasta, nie stronili od ludzi – przyjaźń sama w sobie stanowiła przedmiot nauki, a także warunek do osiągnięcia takiego szczęścia, jakie głoszono w Ogrodzie.
Epikur nie był ani pierwszym, ani ostatnim człowiekiem, który szukał schronienia dla wspólnoty na wsi. Choć podobne eksperymenty powtarzano wielokrotnie w naszych dziejach, szkoła ogrodowa przypomina mi najbardziej ruch zakładania komun z lat 60. XX wieku, kiedy to tysiące ludzi postanawiało wycofać się ze świata i spróbować wyzwolonego życia na wsi. Oczywiście płomień tego ruchu palił się jaśniej i krócej niż w przypadku szkoły Epikura. Jednak w czasach, gdy raz po raz ogarnia mnie chęć przeniesienia się w góry Santa Cruz i ciśnięcia telefonu w ocean z klifu w San Gregorio – bez dokładnego przemyślenia tego wcześniej – różnorodne losy komun z lat 60. wydają mi się szczególnie pouczające.
Po pierwsze, jako stosunkowo niedawne realizacje tego eksperymentu, komuny mogą nam pokazać problemy, jakie pociąga za sobą taka wymarzona ucieczka od mediów, a także skutki kapitalistycznego funkcjonowania społeczeństwa, w tym rolę, jaką odgrywa uprzywilejowanie. Po drugie, pokazują, jak łatwo ta wyśniona apolityczna „czysta karta” może prowadzić do technokratycznych rozwiązań, w których projekt zastępuje politykę, i przewrotnie przepowiadają libertariańskie marzenia potentatów technologicznych z Doliny Krzemowej. Aż wreszcie sama chęć zerwania ze społeczeństwem i z mediami – wypływająca z uczuć, które doskonale rozumiem – przypomina mi nie tylko o niemożności takiego zerwania, ale też o mojej odpowiedzialności wobec społeczeństwa. To przypomnienie zaś toruje mi drogę do takiej formy sprzeciwu politycznego, która nie zakłada wycofywania się w przestrzeni, ale w umyśle.
Fragment książki Jenny Odell Jak robić nic. Manifest przeciw kultowi produktywności, Wydawnictwo Kobiece, Białystok 2020. Skróty oraz lead pochodzą od redakcji „Przekroju”.