O „rasach” i rasizmie O „rasach” i rasizmie
i
Aboriginal art, Adelaide Museum South Australia, Domena publiczna
Wiedza i niewiedza

O „rasach” i rasizmie

Tomasz Wiśniewski
Czyta się 20 minut

Niewiele istnieje tak nadużywanych i błędnie rozumianych pojęć jak „rasa”; niewiele wyrządziło tyle zła i doprowadziło do tylu aktów ludobójstwa.

Twórcą idei zachodniego „uczonego rasizmu” jest XIX-wieczny francuski dyplomata Arthur de Gobineau, który w swojej filozofii dziejów zakładał ścisły związek pomiędzy ludzkimi cechami cielesnymi a psychicznymi. Wedle tej koncepcji rasa biała – wraz z rzekomo charakterystycznymi dla niej cechami, takimi jak wysoka inteligencja, odwaga czy zmysł estetyczny – odpowiada za wszelki postęp cywilizacyjny. Z tego podejścia wynika określone rozumienie historii: jeśli biały człowiek zostaje odizolowany od innych ras, kultura się rozwija; tam, gdzie nie ma białego człowieka, nie można mówić o jej rozwoju, a jeśli dochodzi do krzyżówek między rasami – następują czasy dekadencji.

Choć podobnych idei od dawna nie sposób traktować poważnie, wciąż pozostają one żywe. Jeszcze względnie niedawno niektóre kraje – m.in. Stany Zjednoczone i Republika Południowej Afryki – regulowały prawnie kwestię małżeństw mieszanych; współczesna polityczna propaganda nadal chętnie odwołuje się do rzekomych różnic w populacjach. Odmienności rasowe w dalszym ciągu odgrywają też znaczną rolę w stosunkach między narodami, podobnie jak w codziennych kontaktach międzyludzkich.

Unieważnienie problematyki wyższości rasowej w zachodniej nauce nie sprowadza się jednak wyłącznie do motywowanej etycznie rezygnacji z podejmowania tego tematu jako zbyt ryzykownego i obciążonego historycznie. Wraz z rozwojem nauk humanistycznych okazało się bowiem, że kategoria „rasy” nie ma żadnego znaczenia w analizach historycznych czy kulturoznawczych: wewnętrzne zróżnicowanie biologiczne człowieka zwyczajnie nie wyjaśnia żadnych zjawisk.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W klasycznych dziełach XX-wiecznej antropologii kulturowej – w tekstach Franza Boasa, Ruth Benedict czy Claude’a Lévi-Straussa – sformułowano niezliczone miażdżące argumenty przeciwko rasizmowi. Warto je przypomnieć – nie tylko dlatego, że przesądy te nie umierają, ale również dlatego, że czasem spotyka się głosy, iż współczesny postęp w dziedzinie badań genetycznych sprawił, że rzekomo uzyskały one nowe, „naukowe” potwierdzenie.

Sztuczny model

Antropolożka Ruth Benedict we Wzorach kultury zauważyła, że nie sposób zaprzeczyć biologicznym podstawom kultury – podobnie jak nie da się zaprzeczyć chemicznemu podłożu zjawisk biologicznych. Ale tak jak chemia nie nadaje się do wyjaśniania procesów biologicznych, tak biologia nie wyjaśnia kwestii społecznych. Dynamika mechanizmów historycznych i kulturowych nie koresponduje wyraźnie z biologią.

Określane przez antropologię fizyczną różnice między tzw. rasami – takie jak kolor skóry, kształt czaszki, barwa i rodzaj włosów – nie korelują ze zjawiskami w dziedzinie kultury. Jeśli w książce etnograficznej znajdują się wiadomości dotyczące rasowej charakterystyki danej grupy osób, to są to jedynie informacje wprowadzające, nietłumaczące jej zwyczajów, specyfiki języka czy przekonań religijnych.

W języku potocznym klasyfikacji rasowych używamy dość beztrosko, w rzeczywistości jednak są one nieostre i niezbyt ścisłe. W populacji nie brakuje bowiem „form pośrednich”, które sprawiają, że taka precyzyjna klasyfikacja jest niemożliwa i każda kategoria rasowa jawi się wyłącznie jako sztuczny model. Przykładowo: przyjmuje się, że przedstawiciel rasy białej ma jaśniejszą skórę, mniejsze wargi i węższy nos od przedstawicieli rasy czarnej. Tymczasem wśród rasy czarnej istnieją jednostki, które mają skórę jaśniejszą niż najciemniejszy przedstawiciel rasy białej, mniejsze wargi i węższy nos niż te przeciętnie spotykane u europeidów. Zakłada się, że przedstawiciele ludu San są niscy, ale wśród nich znajdą się osobnicy wyżsi od najniższych białych. Krótko mówiąc, rasa określana fizycznie jest pewną abstrakcyjną średnią.

Różnic w populacjach poszukuje się dziś w genetyce. Skoro długotrwała izolacja danej społeczności może prowadzić do znaczących zmian w dziedziczonym genotypie, jedną z takich cech mogą być określone zdolności intelektualne, czyli to, co tak bardzo interesuje teoretyków rasizmu. Specyficzne warunki środowiskowe – w wyniku działania selekcji naturalnej – mogły wymóc na danej grupie wytworzenie „genów inteligencji”. Tym samym „inteligencja” byłaby czymś, co w historii człowieka uległo ewolucji rozbieżnej: niektóre populacje posiadałyby ją w wyższym stopniu, bo tego wymagało przystosowanie się do odmiennych warunków życia ‒ dlatego można by mówić o różnicach w ewolucyjnych dziejach rozmaitych populacji. W teorii to możliwe, jednak ani nie zostało dowiedzione, ani tym bardziej nie wydaje się prawdopodobne. Istnieją cechy dziedziczne, które ulegają zróżnicowaniom rasowym, ale istnieją też cechy, które im nie ulegają – np. chwytność rąk czy dwunożny chód. Nie ma żadnych powodów, aby sądzić, że zdolności umysłowe nie należą do cech tego drugiego typu.

Przyjmuje się, że podstawowe różnice fizyczne między ludźmi wynikają ze środowiska, w którym mieszkają: ciemna pigmentacja chroni skórę przed słońcem, tzw. fałda mongolska osłania oczy przed chłodem i wiatrem itd. Fizyczne odmienności nie przeczą jednak w żaden sposób fundamentalnym podobieństwom. Specyficznie ludzki sposób życia, obejmujący powszechne posługiwanie się językiem i narzędziami, wymaga tych samych kompetencji umysłowych. Nie ma ludzi pozbawionych pamięci, umiejętności wnioskowania czy wyobraźni (ktoś mógłby powiedzieć, że w tych umiejętnościach istnieje różnica stopnia – do tej kwestii powrócę za chwilę).

Rasa a kultura

Nie tylko wszyscy współcześni przedstawiciele homo sapiens są do siebie podobni pod względem umysłowym: prawda ta dotyczy także tych żyjących dziesiątki tysięcy lat temu, którzy nie dotrwali do naszych czasów w swojej „czystej” postaci. Gdyby różnice rasowe były decydujące dla danego sposobu życia i pojmowania świata, nie moglibyśmy zrozumieć wytworów kultur – zarówno tych nam obcych, jak i prehistorycznych. Tymczasem gdy obserwujemy sztukę paleolityczną, to nawet jeśli nie potrafimy odszyfrować jej sensu, nie mamy wątpliwości, że jest właśnie sztuką: kulturą symboliczną, którą doskonale znamy, bo sami w niej uczestniczymy.

Najpopularniejszy podział mówi o trzech rasach: białej (europeidalnej), czarnej (negroidalnej) i żółtej (mongoidalnej). Ale już od początku wysiłków taksonomicznych, mających na celu opisanie wszystkich możliwych populacji, nie było zgody wśród klasyfikujących. Tylko w obrębie samej Europy wymieniano takie populacje, jak nordycka, śródziemnomorska czy laponoidalna.

Niezależnie jednak od trafności i ścisłości tych podziałów nasuwa się uwaga, która stanowi podstawowy argument logiczny przeciwko istotności wewnętrznego zróżnicowania biologicznego w historii ludzkości. Otóż nawet przy najbardziej drobiazgowych klasyfikacjach dysponujemy kilkudziesięcioma typami rasowymi, kultury natomiast liczone są w tysiącach. Gdyby dana kultura była ściśle uzależniona od rasy, powinniśmy mieć tyle kultur, ile ras. Ale tak przecież nie jest: pojęcia kultury i rasy nie łączą się ze sobą w żadnym nierozerwalnym związku.

W teoretycznych ramach rasizmu osoba identyfikującą się etnicznie z daną grupą nigdy nie mogłaby stać się uczestnikiem „obcej rasowo kultury”. Tymczasem jest to twierdzenie, którego fałszywość można wykazywać bez końca. Podróżowanie i czerpanie z dorobku innych kultur jest zjawiskiem oczywistym oraz powszechnym. Wytwory danej kultury odrywają się od niej i wędrują przez inne społeczności. Japońscy studenci i studentki mogą badać mezoamerykańską filozofię, francuscy etnografowie ‒ studiować astronomię Dogonów. I tak dalej.

Co więcej, kultury w oczywisty sposób mogą znacząco różnić się w ramach tej samej grupy osób. Badane przez Ruth Benedict społeczności amerykańskie – choć spokrewnione ze sobą genetycznie i językowo – miały inne zwyczaje, wierzenia czy wartości. Z kolei plemiona żyjące na równinach zachodnich, Algonkini czy Siuksowie, w których próżno szukać biologicznej jedności, wykazywały zaskakujące zbieżności na poziomie kultury.

W perspektywie historycznej też nie dostrzegamy korelacji między rasą a kulturą. Fantazje rasistowskie często mówią o pewnej jednorodności i niezmienności kultury rzekomo towarzyszącej całym dziejom danej rasy. Nie ma jednak na to dowodów. Przedstawiciele danej grupy etnicznej na różnych etapach historii potrafią przejawiać radykalnie odmienne typy kultur. Największe zmiany, jakie mogliśmy zaobserwować w trakcie procesu historycznego, odbywały się w ramach tej samej populacji: cywilizacja europejska w średniowieczu ze swoim mistycyzmem i wysokim wartościowaniem stanów ekstatycznych to ta sama populacja, która stworzyła XIX-wieczny materializm i racjonalizm. Ogromne zmiany kulturowe, do jakich doszło w dziejach Europy – obalenie monarchii, sekularyzacja, rewolucja industrialna – nie wiązały się z żadną modyfikacją w strukturze rasowej.  

Czysta krew

Nazistowskie teorie rasistowskie były w rażący sposób niespójne i niekonsekwentne. Do rasy „Aryjczyków” (dziś nazywanych Indoeuropejczykami) należą w końcu również ­– pogardzani przez nazistów – Słowianie czy osoby narodowości romskiej.

Nazistowska propaganda lansowała także określony typ fizyczny: „aryjski”, „nordycki”, „germański” (terminologia zupełnie mętna), podczas gdy już w XIX w. tego rodzaju propozycje uważano za nonsensowne. W latach 1897–1898 wzięto pod lupę 45 tys. szwedzkich żołnierzy poborowych. Okazało się, że 11% badanych charakteryzowały niebieskie oczy, jasne włosy i wysoki wzrost. Eksperyment powtórzono pod koniec lat 20. XX stulecia: 87% badanych miało jasne oczy, ale tylko 7% włosy koloru lnu; wyniki nie wykazały jednorodności w kwestii kształtu czaszki (tego rodzaju pomiarami nauka nazistowska też bardzo się interesowała). Zauważmy przy okazji, że choć sam nazizm identyfikował się z typem nordyckim, należącym rzekomo do „rasy panów”, to w Niemczech spotyka się dużą różnorodność fizyczną: choćby typ alpejski, charakteryzujący się ciemnymi oczami i włosami oraz niskim wzrostem.

Koncepcja „czystych ras” od dawna jawiła się badaczom jako mało prawdopodobna, a współczesne badania nad kopalnym DNA ostatecznie ją obaliły. Genetyk David Reich stwierdził, że krzyżowanie się różnych grup to wręcz ludzka specjalizacja, do której dochodziło nieustannie przez dziesiątki tysięcy lat. To prawda – przyznaje Reich – że jeśli społeczeństwo trwa we względnej izolacji przez określony czas, pojawia się możliwość wyodrębnienia pewnych cech szczególnych. Jednak w nauce długo błędnie pojmowano takie izolacje. Jeszcze do niedawna pochodzenie różnych grup etnicznych wyobrażano sobie w następujący sposób: homo sapiens rozpoczyna swoją ekspansję od Afryki i Bliskiego Wschodu; rozmaite grupy zajmują wybrane obszary i tam już pozostają; tak tworzą się społeczności dziś spotykane na danym terytorium. Badania DNA kopalnego dowiodły, że to zupełnie fałszywe wyobrażenie. Istniejące dziś populacje powstały wskutek krzyżowania się przedstawicieli wielu grup – nawet takich, które nie istnieją już w swojej „czystej” postaci. W książce Kim jesteśmy, skąd przyszliśmy… Reich wymienia 30 podstawowych „populacyjnych mikstur” określających historię człowieka. Aby uzmysłowić sobie przewrotność tych krzyżowań, wspomnijmy za Reichem o populacji Starożytnych Północnych Euroazjatów (ANE), która w dużym stopniu wpłynęła genetycznie zarówno na współczesnych Europejczyków, jak i rdzennych Amerykanów.

Z badań nad DNA kopalnym wynika ważny wniosek: sam stereotypowy podział na rasy budowany na bazie pewnych istniejących dzisiaj typów jest rzutowaniem w przeszłość rozumienia historii opartym na wątłych podstawach, jakimi są zewnętrzne cechy fizyczne.

Nad rozważaniami Reicha warto się zatrzymać, ponieważ to badacz, który buntuje się wprost przeciwko niepodejmowaniu przez genetyków tematu zróżnicowania rasowego. Istnieje zrozumiałe tabu związane z przeprowadzaniem podobnych analiz. Reich słusznie jednak stwierdził, że powołaniem nauki powinna być prawda ‒ niezależnie od tego, jak kłopotliwa politycznie by się okazała. Jeśli bowiem poważni naukowcy nie będą jej dociekać, zajmą się tym amatorzy. Istniejące do tej pory badania wykazały pewne zauważalne różnice między przedstawicielami danej grupy etnicznej w zapadalności na poszczególne choroby. Niektóre populacje mają też większą lub mniejszą zdolność do trawienia skrobi czy laktozy, lepiej lub gorzej oddychają na określonych wysokościach. Są to jednak wciąż tylko średnie. Bez wątpienia nadal ważna jest formuła biologa Richarda Lewontina, zgodnie z którą różnice między populacjami są statystycznie mniej istotne niż wewnątrzpopulacyjne odmienności między jednostkami.

Chociaż wspomniane odkrycia mają pewne znaczenie medyczne, Reich podkreśla, że stereotypowe, standardowe podziały rasowe są zbyt ogólnikowe i nieprecyzyjne, aby zagwarantować skuteczne metody leczenia. Z tych powodów genetycy odcinają się od dawnej terminologii i wolą mówić o „dziedzictwie genetycznym”, które nie jest eufemistycznym określeniem „rasy”, bo ma inne znaczenie. Przykładowo, Afroamerykanie żyjący w USA pochodzą głównie z zachodnich wybrzeży Afryki; pod względem genetycznym różnią się zasadniczo od reszty mieszkańców Afryki, których stereotypowo także nazwalibyśmy zbiorczo „ludami negroidalnymi” czy „rasą czarną”.

W rzeczywistości współczesne badania nad genetyką wskazują nie na przesadnie wyolbrzymiane różnice między rasami, lecz skomplikowaną sieć pokrewieństwa. Odkrycia te otwierają perspektywę dla nowych podstaw tożsamości i głębokich związków między ludźmi, koncepcję historii jako procesu, w trakcie którego przez dziesiątki tysięcy lat społeczności naszych przodków łączyły się ze sobą i mieszały – czego efektem końcowym jesteśmy my sami.

Inteligencja ras

Rozważmy teraz kluczowy dla rasizmu problem: czy rasa określa zakres kompetencji intelektualnych i zdolności poznawczych? Badacz Daniel Benjamin zastanawiał się nad możliwością wyodrębnienia czynnika genetycznego odpowiedzialnego za osiągnięty stopień edukacji. Jego stwierdzenie pozwalało przewidywać z 96-procentowym prawdopodobieństwem, kto miał za sobą przynajmniej 12 lat nauki. Czy jednak te badania przeprowadzone na 100 tys. mieszkańców i mieszkanek Islandii wiązały się z odkryciem „genu inteligencji”? Tylko pozornie. Okazało się bowiem, że ta sama sekwencja, którą łączono z długą edukacją, miała być też skorelowana z tym, kiedy kobieta decyduje się zajść w ciążę. Późniejsze macierzyństwo w oczywisty sposób pozwala na dłuższe kształcenie się. Mielibyśmy więc tutaj do czynienia z interesującym przykładem możliwego biologicznego uwarunkowania pewnych zachowań, ale widzimy, jak łatwo błędnie można je zinterpretować.

Tego rodzaju badania budzą jednak sceptycyzm. O ile wiązanie pewnych genów z określonymi fizycznymi właściwościami czy podatnością na choroby nie wywołuje większych zastrzeżeń, o tyle łączenie ich z takimi wrodzonymi cechami i dyspozycjami, jak „inteligencja” bądź „edukacja” wydaje się przykładem klasycznego filozoficznego błędu reifikacji, czyli pomieszania wymyślonych kategorii z realnie istniejącymi przedmiotami.

Wszelkie opisy pojęć (np. „inteligencja”), zachowań (np. „uczenie się”) czy instytucji (np. „szkoła”) są uwarunkowane historycznie. To, co określone kulturowo i społecznie, w oczywisty sposób nie istnieje poza kulturą i społeczeństwem.

Nawet jeśli udałoby się zdefiniować inteligencję jako „kategorię naturalną”, uniwersalną cechę wszelkich żywych organizmów (do tego za chwilę powrócę), to trudno nie postrzegać jako jawnego nonsensu poszukiwania genów odpowiedzialnych za „edukację”, „przedsiębiorczość”, „cierpliwość”, „chęć do pracy”, „przestępczość” czy nawet „kapitalizm” (!). Każde z tych pojęć odnosi się do specyficznego świata ludzkich znaczeń, który nie jest tożsamy z „naturą”. Mamy tu do czynienia z zupełnym pomieszaniem ewentualnych wrodzonych dyspozycji z faktami społecznymi.

Aby uświadomić sobie jałowość tego rodzaju twierdzeń czy ewentualnych badań, rozważmy przykład wrodzonej „przestępczości” ‒ tak chętnie przez niektórych przypisywanej „obcym rasom”. „Przestępczość” to termin prawny; przestępcą jest ktoś, kto łamie określony zespół norm i reguł mających charakter specyficznie ludzki i sytuacyjny, zmienny i diametralnie różny historycznie. W pewnych kontekstach kradzież będzie przestępstwem, w innych – czynem bohaterskim, ratującym biednych i słabych, jak np. w opowieści o Robin Hoodzie. Z perspektywy prawa rzymskiego Jezus z Nazaretu był przestępcą. Czy zatem genetycznie Jezus mógł być spokrewniony z Kubą Rozpruwaczem? „Przestępczość” nie należy do porządku natury, lecz kultury, a między tymi dwoma porządkami istnieje przepaść, która – przynajmniej na tę chwilę – wydaje się nie do pokonania.                                                                                      

Dobrze jest podejść z podejrzliwością do takich twierdzeń także z innych powodów. Po pierwsze, samo tłumaczenie ludzkich zachowań genetyką jest powracającym w nowym przebraniu determinizmem biologicznym, który był już wielokrotnie i celnie krytykowany. Jego zwolennicy ignorują fakt, że relacja między ewolucją organiczną a kulturą nigdy w dziejach człowieka nie polegała na jednostronnym wpływie. Kultura też na liczne sposoby oddziałuje na porządek biologiczny: poprzez reguły zawierania małżeństw czy rozrodczości i płodności, uzależnionych od pozycji i funkcji w społeczeństwie. Co więcej, wpływ ten może być również pośredni ‒ poprzez zasady higieny czy rozwój medycyny, od której zależy przetrwanie poszczególnych jednostek oraz ich potomstwa. Zanim człowiek się urodzi, poprzedza go świat znaczeń, który następnie określi jego „naturalne” dyspozycje.

Po drugie, krytycy tego rodzaju teorii deterministycznych zawsze zauważali, że zaskakująco często rodzą się one w środowiskach, w których interesie jest utrzymanie status quo i aktualnych przywilejów danych grup. Przykładowo: osławiona socjobiologia, postrzegająca niewolnictwo jako rzekomo ludzkie przedłużenie zjawisk istniejących już w królestwie zwierząt i tym samym naukowo je legitymizująca, była teorią wymyśloną w USA w latach 70. XX w. przez białego amerykańskiego profesora, a nie – powiedzmy – przez czarnoskórego niewolnika w XIX stuleciu.

To banał, jednak ciągle wart przypomnienia, że przekonania rasistowskie często wiążą się z maskowaniem określonych interesów politycznych, a także z chęcią utrzymywania taniej siły roboczej.

Zdradliwe testy IQ

Niezależnie od badań genetycznych starano się porównywać inteligencję różnych populacji za pomocą innej metody ‒ testów IQ. Bez względu na to, czy stosowano testy z wykorzystaniem słów czy bez nich ‒ tak by wykluczyć wpływ środowiska społecznego i kulturowego ‒ nieustannie zwycięzcą okazywał się człowiek biały, choć w każdej z badanych populacji znajdowały się też jednostki, które znacznie przewyższały inteligencją średnią wyników uzyskiwanych przez europeida.

Aby zrozumieć złudność tego rodzaju badań, wspomnijmy jedynie o tych mających być podobno obiektywnymi w najwyższym stopniu, czyli o testach, w których mogły wziąć udział dzieci przedstawicieli zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepiśmiennych ludów Afryki. Owe testy polegały na dopasowywaniu klocków o różnych kształtach, wykreślaniu na kartce drogi przez labirynt czy nadawaniu obrazkom odpowiednich numerów – bez użycia słów.

Próby takich badań skazane są na niepowodzenie, faworyzują bowiem dzieci, które miały okazję bawić się klockami, dysponowały książkami z obrazkami czy ołówkiem. Krótko mówiąc: te białe. Dzieci Bantu czy Nawajo nie znały podobnych przedmiotów, a zatem nawet ich wyobraźnia nie operowała tego typu obrazami. Różnice kulturowe mogą sięgać bardzo głęboko i nie wyznacza ich tylko język, np. pojęcie „praca na czas” nie jest uniwersalnie zrozumiałe, a test na inteligencję ją zakłada. Gdyby przedstawiciele społeczeństw Bantu czy Nawajo zorganizowali coś w rodzaju własnych testów IQ polegających na szybkim odnajdywaniu szczegółów nie w figurach geometrycznych, ale ‒ powiedzmy ‒ w strukturach botanicznych, dzieci pochodzące z amerykańskich miast wypadłyby znacznie gorzej w porównaniu z potomstwem autorów takich testów.

Pojęcia inteligencji nie da się zdefiniować w oderwaniu od kultury definiujących. Nie można stworzyć testu na inteligencję, który uwzględniałby różnice międzykulturowe badanych. Obiektywny test musiałby eliminować wszelki wpływ wychowania i uwarunkowań społeczno-kulturowych, a to jest niemożliwe dla człowieka; mogłyby stworzyć go wyłącznie istoty pozaludzkie. Sformułowany test zawsze będzie wykorzystywał zapośredniczone przez daną kulturę sposoby myślenia.

Łatwo wykazać trudności z zadowalającym zdefiniowaniem inteligencji. Współcześnie często proponuje się definicje szerokie mające niwelować wpływ edukacji czy społeczeństwa. Można spotkać się choćby z podejściem mówiącym, że inteligencja to zdolność postrzegania i adaptacji do otaczających, zmiennych warunków. Ale w ramach takiej definicji to człowiek żyjący w najsurowszych warunkach staje się tym najinteligentniejszym: Maria Skłodowska-Curie czy Kurt Gödel jawią się jako ludzie mniej inteligentni niż przeciętny Inuita (co być może jest prawdą, ale kłóci się z naszym intuicyjnym pojmowaniem inteligencji).

Pochodzenie kultur

Zachodni rasizm był więc błędnym wyjaśnieniem zjawiska ogromnej niejednolitości ludzkich społeczeństw. W obronie Arthura de Gobineau można powiedzieć, że jego teorie jedynie postulowały nieobserwowalne różnice biologiczne i psychiczne właśnie po to, aby wytłumaczyć tak wielkie odmienności między kulturami, które bez założenia różnic rasowych pozostawałyby niewytłumaczalne.

Najczęściej jednak – początkowo w nauce, a do dziś w myśleniu potocznym – przyjmuje się, że kultury nie tylko się od siebie różnią, ale istnieją też takie, które są bardziej „zaawansowane”, i te, które są bardziej „prymitywne”. Teoria ewolucji stała się jedną z inspiracji dla ewolucyjno-postępowego wyobrażania dziejów człowieka. Podobnie jak organizmy żywe, tak samo społeczeństwa miałyby ewoluować od form „prostszych” do tych bardziej złożonych. Jeszcze w latach 20. czy 30. XX stulecia naukowcy postrzegali grupy etniczne w ten sposób; porównywano np. Tasmańczyków czy rdzennych mieszkańców Australii z człowiekiem neandertalskim. Wnioskowano, że im „prymitywniejsza” jest kultura, tym lepiej oddaje prawdę o kulturach prehistorycznych. Ewolucjonizm społeczny jest jednak starszy niż darwinizm. Już w XVIII i XIX w. badacze groteskowo wyolbrzymiali rzekome podobieństwa między „niższymi” rasami a małpami człekokształtnymi.

Bezdyskusyjnie przyjmowaną przesłanką wszystkich tych teorii było to, że cywilizacja białego człowieka jest najbardziej zaawansowana. Antropologia kulturowa pokazywała na nieskończenie liczne sposoby, jak uniwersalnym zjawiskiem dla ludzi jest etnocentryzm i trudno oprzeć się wrażeniu, że megalomańskie samopostrzeganie Zachodu również z niego wynika. Zachodni naukowcy zakładają, że to właśnie Europejczyk osiągnął najwięcej w dziedzinie intelektu, wiedzy technologicznej, wzbił się na wyżyny myśli etycznej czy ekspresji artystycznej. Na przykład na uniwersytetach wciąż uczymy się, że filozofia narodziła się w Grecji, ignorując – mniej lub bardziej świadomie – tradycje dalekowschodnie czy mezoamerykańskie, a nawet wszelkich „sceptyków” i „racjonalistów” spotykanych w rdzennych społecznościach.

Jednakże rdzenni mieszkańcy Australii i Haiti też uważają swoje ziemie za centrum świata. Wielokrotnie zauważano, że przedstawiciele tzw. społeczności pierwotnych postrzegali się jako jedynych „prawdziwych” ludzi. Zdarzało się, że jeśli jakiemuś etnografowi udało się zaprzyjaźnić z plemionami brazylijskimi, te popadały w rozpacz, gdy badacz wracał do „swoich” – w ich przekonaniu bowiem tylko ich wieś była przestrzenią realnych i znaczących wydarzeń. Zgrabna formuła Lévi-Straussa podsumowuje tę uniwersalną skłonność: barbarzyńca to przede wszystkim człowiek wierzący w barbarzyństwo.

Zasadniczy problem polega na tym, że istnieją poważne wątpliwości, czy w ogóle ktokolwiek jest w stanie obiektywnie oceniać kultury. Obserwowanie i rozumienie „obcych kultur” jest możliwe o tyle, o ile przypominają one naszą własną. To zapewne nie przypadek, że nasze podręczniki historii wskazują na początki cywilizacji wyłącznie tam, gdzie widzimy zjawiska przypominające nasze współczesne społeczeństwo: ośrodki miejskie Bliskiego i Dalekiego Wschodu czy średniowiecznej Mezoameryki; wszelkie opisy dawnych społeczności podkreślają i wysoko waloryzują „odkrycie” rolnictwa czy posługiwanie się pismem. Początki cywilizacji pozycjonowane są w czasie tam, gdzie powstają dziedziny kultury, dzięki którym sami funkcjonujemy. Nie jesteśmy w stanie dostrzegać i doceniać procesów czy zjawisk niebędących analogiami do świata takiego, jakim my go znamy. Znów sięgnijmy do Lévi-Straussa posługującego się trafną metaforyką: kultury przypominają pędzące różnymi torami pociągi – te, które suną torem najbardziej równoległym do naszego, jesteśmy w stanie uważnie obserwować, tym lepiej, im bardziej zbliżają się do nas; gdzieś w oddali mogą nam mijać lokomotywy obcych kultur; te jednak, które pędzą w zupełnie innym kierunku, mijają nas w ułamku sekundy, tak że ledwie jesteśmy w stanie je dostrzec.

Pozorne przełomy

Współczesna humanistyka nauczyła nas również, że postępowo-triumfalny obraz naszych dziejów jest nieco naiwny i że z historycznego punktu widzenia sprawy wydają się znacznie bardziej skomplikowane. Od czasów Stone Age Economics Marshalla Sahlinsa nikt już nie myśli, że rolnictwo było „odkryciem”. Prace etnografów wykazały, że każdy nomadyczny myśliwy raczej wie, że ziarno kiełkuje w ziemi. Do dziś jednak istnieją społeczności, które świadomie rezygnują z uprawy roślin: w wyniku zupełnie racjonalnej i trzeźwej oceny jawi im się ona jako nieopłacalna. Do tej pory badacze i badaczki próbują rozwikłać historyczną zagadkę przejścia na rolnictwo – wiążące się z gorszą dietą, chorobami oraz większymi nakładami pracy niż gospodarka oparta na zbieractwie i myślistwie (spektakularne nadwyżki żywności umożliwiające skok demograficzny i większą ilość czasu wolnego pojawiły się dopiero po całych stuleciach egzystencji w ciężkich warunkach).

Rozważając różnice między kulturami, należy także pamiętać, że ilekroć dochodzi do kontaktu między społecznościami, te nie zawsze się ujednolicają, ale też utrzymują i podkreślają odmienności. Dlaczego „Aryjczycy” mówią tyloma rozmaitymi językami?

Przyjmijmy jednak staroświecką hipotezę, że istnieje coś takiego jak rozwój cywilizacji, a różnice między kulturami są statyczne i każda z nich rozwija się (lub nie) w izolacji od pozostałych. Cywilizacja zachodnia białego człowieka ze swoją zaawansowaną technologią, medycyną, przemysłem i wojskiem miałaby stworzyć największą ilość energii przypadającej na jednostkę, a energia jest właśnie kryterium, którym możemy mierzyć rozmaite cywilizacje.

W ramach perspektywy rasistowskiej biały człowiek ma nieustannie się rozwijać w toku procesu historycznego, przynajmniej w tych dziedzinach, w których dziś przoduje. Nie jest to przekonujący pogląd. Choć nasze podręczniki historii powtarzają, że tylko Europejczyk był aktywnym podmiotem dziejów, powinien nas zastanawiać zaskakujący brak wizyt na tzw. Starym Kontynencie (!) ze strony eksploratorów perskich, indyjskich czy chińskich. W XIII w. Chiny dysponowały już możliwościami technologicznymi pozwalającymi na podróżowanie do Europy, ale zrezygnowały z nich, uznając, że obszary te nie są cywilizacyjnie atrakcyjne: stwierdzono, że ani nie ma tam z kim handlować, ani tereny nie są warte podboju. Dopiero dziś uświadamiamy sobie, że właściwie przez większość historii Europa nie odgrywała w niej żadnej znaczącej roli. Czy nie oburzałoby nas jednak, gdyby ktoś zaczął argumentować, że widocznie „biały człowiek” dysponuje wrodzonymi, niskimi kompetencjami intelektualnymi?

To oczywiste, że przedstawiciele rozmaitych grup etnicznych wznoszą się na różne stadia rozwoju cywilizacyjnego niezależnie od umiejętności wrodzonych, ale w zależności od czynników historycznych. Ewentualne nierównomierności między cywilizacjami są nowym zjawiskiem, nie starszym niż neolit, co jest już samo w sobie dowodem na ich niezależność od identyfikacji rasowej: gdyby od niej zależały, musiałyby występować od razu wraz z pojawieniem się danej „rasy”. Postęp w dziejach odbywa się skokowo i podlega przypadkowym czynnikom.

Pułapki geografii

Załóżmy na starą modłę, że rewolucja neolityczna – będąca warunkiem wzrostu demograficznego, rozwoju miast, specjalizacji pracy, początku państwowości, słowem: wszystkiego, co kojarzymy cywilizacją ­– była związana z „odkryciem” rolnictwa (tym samym największe odkrycie w dziejach ludzkości stałoby się udziałem prehistorycznych ludów „prymitywnych”). Od razu jednak rzuca się w oczy, że ta rewolucja wybuchała w miejscach o szczególnych właściwościach: nad brzegami wielkich rzek Tygrysu, Eufratu, Nilu czy Indusu. To truizm, o którym łatwo zapominamy: nie wszędzie można uprawiać ziemię. Rolnictwo nie mogło zostać „odkryte” w tundrze syberyjskiej czy w lasach środkowej Afryki. Co więcej, tak jak pod wpływem konkretnych wydarzeń historycznych pewne cywilizacje się rodzą, tak niektórym narodom z powodu określonych warunków zewnętrznych odebrano możliwość rozwoju.

Rozważmy pokrótce przypadek społeczności afrykańskich. Średniowieczne państwa z Afryki Zachodniej przypominały europejskie państwa feudalne, jednak Sahara skutecznie uniemożliwiała handel z krajami śródziemnomorskimi czy np. import muzułmańskiej literatury filozoficznej i naukowej, który okazał się ożywczy dla nowożytnej Europy. Rozwój blokowało również pojawienie się w XV stuleciu portugalskich okrętów i przejęcie kontroli nad wszelkimi portami oraz drogami morskimi na 500 lat. Kolejnymi czynnikami hamującymi były niewolnictwo i kolonializm, które doprowadziły do upadku dawnej państwowości, a także do ciągłych wojen plemiennych, rebelii i niepokojów społecznych na ogromnych obszarach kontynentu.

Całe stulecia Afryki określone są przez brutalny wyzysk lokalnych społeczności i okradanie jej z zasobów naturalnych. Antropolog Marvin Harris celnie zauważył, że w takim razie człowiek „negroidalny” powinien jawić się nam jako „wyższy rasowo”, skoro w takich warunkach udało mu się przetrwać, zachować tradycje i zbudować na nowo własną państwowość. Jeśli niektórzy nie wierzą w negatywne oddziaływanie zachodniego kolonializmu, porównajmy za Harrisem Japonię z Indonezją. Obie te cywilizacje wyspiarskie do XVI w. łączyło wiele podobieństw. Niemniej Indonezja była holenderską kolonią, podczas gdy Japonia nieufnie zamknęła się na zachodnich „podróżników” i misjonarzy, a jeśli interesowała się czymś, co europejskie, to wyłącznie rozwiązaniami technologicznymi i militarnymi. Zdaniem Harrisa można argumentować, że obecność kolonialistów wyraźnie osłabiła rozwój Indonezji, za to Japonia jest dziś jedną ze światowych potęg.

Szacunek dla wszystkiego

Lévi-Strauss uważał, że konflikty na tle rasowym są konsekwencją napięć wynikających z nierówności społecznych i przeludnienia. Względna równość i odległość fizyczna oddzielające rozmaite populacje przez tysiąclecia były naturalnym zabezpieczeniem przed aktami nietolerancji. Biorąc pod uwagę współczesne tendencje, można by zatem pesymistycznie spodziewać się, że nienawiść rasowa będzie narastać.

Można się jednak zastanawiać, czy ta teoria przekonuje. Znamy bowiem miejsca, w których doszło do niezwykłego pomieszania różnych narodów, co wcale nie doprowadziło do jawnych konfliktów na tle rasowym. Dobrym przykładem są Hawaje, w których losy lokalnych społeczności splotły się z losami m.in. Amerykanów, Portugalczyków, Japończyków, Chińczyków i Filipińczyków. Oczywiście odnotowywano tam pewne konflikty etniczne czy niechęć wobec mieszanych małżeństw, lecz zjawiska te – według antropologa Raymonda Firtha – nie uzyskały nigdy charakteru ogólnego. Krótko mówiąc, istnieją oczywiste przykłady na to, że współżycie odmiennych grup ludzi nie musi prowadzić do antagonizmów i nietolerancji.

Bardziej przekonująca wydaje się inna myśl wielkiego francuskiego antropologa: uprzedzenia rasistowskie (przynajmniej te, które przejawia człowiek Zachodu) można wyprowadzić z renesansowego humanizmu ‒ nowożytnej idei „godności” człowieka, pana i władcy stworzenia, radykalnie oddzielonego od wszelkich innych istot. Ta idea ma swoją odwrotną stronę: człowiek, który nie jest panem i władcą świata, nie ma prawa do żadnej godności. Rozwiązaniem problemu nie jest uznawanie określonych wartości czy zachowań ludzkich, ale przywrócenie bezwarunkowego szacunku dla wszystkiego, co żywe.

Czytaj również:

Pisać albo nie pisać? Pisać albo nie pisać?
i
Leonid Pasternak, „The Passion of Creation”, XIX w., Wikimedia Commons (domena publiczna)
Wiedza i niewiedza

Pisać albo nie pisać?

Tomasz Wiśniewski

Umiejętność czytania i pisania zmienia ludzki umysł oraz przekształca życie całych społeczeństw. Pytanie: czy zawsze na lepsze?

W eseju O kulcie książek Jorge L. Borges przypomniał, że ani Pitagoras, ani Platon, ani Jezus nie byli orędownikami pisma. Zdecydowanie preferowali słowo mówione. Jeśli chodzi o elity duchowe i intelektualne, przewrót nastąpił mniej więcej w IV w. – pióro zwyciężyło. To w tym czasie młody św. Augustyn opisywał w Wyznaniach tajemniczą postać swojego nauczyciela, św. Ambrożego, który w milczeniu, z zastygłą twarzą śledził wzrokiem ciągi znaków, „dając pokarm umysłowi”. Nam ten obraz może wydawać się banalny, ale cudowność pisma podziwiano i wychwalano jeszcze w czasach nowożytnych. Przykładem niech będzie Friedrich Schlegel, według którego „prawdziwa litera była wszechmocną i rzeczywistą różdżką czarodziejską”.

Czytaj dalej