
Praca ze zwierzętami sprawia, że człowiek – chcąc nie chcąc – nabiera swego rodzaju pokory. Jest lekcją niezwykłej cierpliwości, dbania o siebie, ale przede wszystkim nauką, jak być tu i teraz, w danym momencie, w chwili, która właśnie się wydarza.
Pobyt na ranczo miał być terapeutycznym połączeniem z naturą, hipoterapią leczącą emocjonalne zawirowania i przynoszącą balans. Okazał się czymś więcej niż tym wszystkim.
Już nazwa drogi powinna mi coś powiedzieć. Camino Diablo w miejscowości Byron ‒ choć tak blisko zielonego i zadrzewionego San Francisco ‒ była co prawda z asfaltu, ale tak połatanego, że duży pick-up o ogromnych kołach gimnastykował się, jakby ktoś poddawał go grawitacyjnym naciskom z każdej strony. Kiedy podjechałam pod bramę rancza, szosa zmieniła się na nieutwardzaną, taką w kolorze przygaszonej cegły. Za mną, głęboko w tle majaczącego od upału powietrza jawiła się majestatyczna Mount Diablo. Oddalona jednak na tyle, żeby swoją sylwetką nie zasłaniać horyzontu i nieba. Po drodze nic nie było – ani domów, ani drzew, nie wspominając o krzewach, które mogłyby choć trochę złagodzić jednostajność pustynnego krajobrazu.
Wysiadłam z samochodu prosto w kłęby pyłu niesione spod końskich kopyt z odległych o jakieś 200 m padoków. Zmrużyłam oczy, bo wydawało mi się, że w oddali widzę setki koni. Fatamorganiczne powietrze ukazało mi nierealny obraz – kiedy zbliżyłam się do ogrodzenia, naliczyłam zaledwie 12 sztuk. Pozostałe sześć, w tym jedna klacz w ciąży oraz pięć już nieco starszych koni, spędzało upał w zadaszonych boksach. Wszystkie były albo kare, albo czarne, albo w kolorze gorzkiej czekolady. Tylko on jeden był biały jak śnieg. Zobaczyłam go z oddali od razu, tak bardzo wyróżniał się na tle ciemnego boksu i ceglastej ziemi.
Suzanne, która wspólnie z mężem już od kilkunastu lat prowadził