
Praca ze zwierzętami sprawia, że człowiek – chcąc nie chcąc – nabiera swego rodzaju pokory. Jest lekcją niezwykłej cierpliwości, dbania o siebie, ale przede wszystkim nauką, jak być tu i teraz, w danym momencie, w chwili, która właśnie się wydarza. Pobyt na ranczo miał być terapeutycznym połączeniem z naturą, hipoterapią leczącą emocjonalne zawirowania i przynoszącą balans. Okazał się czymś więcej niż tym wszystkim.
Już nazwa drogi powinna mi coś powiedzieć. Camino Diablo w miejscowości Byron ‒ choć tak blisko zielonego i zadrzewionego San Francisco ‒ była co prawda z asfaltu, ale tak połatanego, że duży pick-up o ogromnych kołach gimnastykował się, jakby ktoś poddawał go grawitacyjnym naciskom z każdej strony. Kiedy podjechałam pod bramę rancza, szosa zmieniła się na nieutwardzaną, taką w kolorze przygaszonej cegły. Za mną, głęboko w tle majaczącego od upału powietrza jawiła się majestatyczna Mount Diablo. Oddalona jednak na tyle, żeby swoją sylwetką nie zasłaniać horyzontu i nieba. Po drodze nic nie było – ani domów, ani drzew, nie wspominając o krzewach, które mogłyby choć trochę złagodzić jednostajność pustynnego krajobrazu.
Wysiadłam z samochodu prosto w kłęby pyłu niesione spod końskich kopyt z odległych o jakieś 200 m padoków. Zmrużyłam oczy, bo wydawało mi się, że w oddali widzę setki koni. Fatamorganiczne powietrze ukazało mi nierealny obraz – kiedy zbliżyłam się do ogrodzenia, naliczyłam zaledwie 12 sztuk. Pozostałe sześć, w tym jedna klacz w ciąży oraz pięć już nieco starszych koni, spędzało upał w zadaszonych boksach. Wszystkie były albo kare, albo czarne, albo w kolorze gorzkiej czekolady. Tylko on jeden był biały jak śnieg. Zobaczyłam go z oddali od razu, tak bardzo wyróżniał się na tle ciemnego boksu i ceglastej ziemi.
Suzanne, która wspólnie z mężem już od kilkunastu lat prowadziła w tym miejscu ranczo, zaprowadziła mnie do przyczepy. Nowoczesnej, z łazienką, kuchnią i co najważniejsze –klimatyzacją. O godzinie 14.00 termometr wskazywał 43°C na zewnątrz, w środku było 26 stopni. Tuż za nią stał mały pojazd, do złudzenia przypominający golfowy wózek, a na jego krótkiej pace leżały poukładane w stosy kostki siana.
„To twoje narzędzie pracy” – Suzanne zaśmiała się, wskazując najpierw pojazd, a później taczkę i szuflę z szerokim różowym grzebieniem.
Kiedy zostawiła mnie, żebym się rozpakowała, poszłam od razu obejrzeć całe ranczo. Wolałam przywitać się z końmi po swojemu i sama zobaczyć, co gdzie się znajduje. Boksy ciągnęły się przez 150 m, ale tylko w sześciu z nich znajdowały się konie. Przestronne pomieszczenia, które na dobrą sprawę mogłyby dla nich być mikropadokami, wypełnione były słomą. Na drzwiach sięgających do końskich klatek piersiowych wisiały zbiorniki z paszą i wodą. Konie podchodziły do mojej wyciągniętej dłoni bez żadnych obaw, zaciekawione wdychały nozdrzami zapach rozpalonej słońcem ludzkiej skóry. Te łagodne muśnięcia wilgotnych chrap były jak leniwy strumyk. Chłodziły. Przy każdym z koni stałam dłuższą chwilę, tak aby obie strony poczuły się bezpiecznie. Chciałam wzbudzić zaufanie i nawiązać nić sympatii. Ze zraszacza umieszczonego pod sufitem co chwila rozpylał się płyn odstraszający muchy, na co konie reagowały dźwięcznymi kichnięciami. Tuż za boksami znajdowało się małe pomieszczenie gospodarcze, a w nim mnóstwo szufli z kolorowym wykończeniem, taczki i wiadra. Oraz lodówka w całości wypełniona butelkami Gatorade, płynu izotonicznego o przeróżnych smakach. Moja nieodwzajemniona miłość do cukru kazała mi odwrócić od nich wzrok, ale w tym momencie nie sądziłam, że można coś takiego pić. Dziesięć dni później nie wyobrażałam już sobie pracy bez co najmniej dwóch napojów dziennie ‒ tak bardzo potrzebowałam mikroelementów i nawodnienia. Na razie wzdrygnęłam się i pomaszerowałam do oddalonej o mniej więcej 300 m ogromnej szopy, w której znajdowały się wysokobiałkowe siano oraz pasza dla koni. Stał tam również traktor z dołączonym grzebieniem, którym Suzanne „czesała” piasek w padoku używanym do ćwiczeń. To tutaj szkoliła konie, jakby miały wystartować w zawodach jeździeckich albo prezentacyjnych. Urodzona w Wielkiej Brytanii Suzanne przed laty zdobywała medale na podobnych konkursach. Choć nie miała zamiaru więcej startować, miłość do szkolenia koni pozostała.
W rogu szopy znajdował się jeszcze jeden boks, wielkości boiska do siatkówki. Koń, którego zobaczyłam zaraz po przyjeździe ‒ wyróżniający się bielą na tle pozostałych ‒ patrzył na mnie bokiem, jednym okiem, które zdawało się w ogóle nie mrugać. Dopiero później dowiedziałam się, że Spencer stracił w tej części ciała unerwienie, należy więc zwracać się do jego lewego boku, inaczej nie usłyszy. To dlatego ‒ a także dla jego spokoju ‒ Suzanne umieściła go osobno, w oddaleniu od innych koni. Staruszek miał już 22 lata i słabo radził sobie w kontaktach z innymi zwierzętami. Kiedy zbliżyłam się do ogrodzenia, Spencer też podszedł, wciąż patrząc na mnie bokiem. Co kilka kroków stawał i zamierał, nie wydobywając z siebie nawet lekkiego chrapnięcia. Jakby był figurą z wosku przesuwaną w moim kierunku w bardzo zwolnionym tempie. Nie ruszałam się z miejsca; czekałam, trzymając dłonie na drewnianej bramie. Kilka kroków, przystanięcie. Jego wzrok spotykał mój wzrok z miękkością i uważnością. Kilka kroków, przystanięcie. Nozdrza zaczynały już wyczuwać mój zapach. Znowu parę kroków, przystanięcie. Mięśnie prawej łopatki lekko drgały, poruszając tym samym prawą przednią nogę. Kolejne kroki i chwilę później głowa Spencera była już nad moimi dłońmi. Patrzył tak intensywnie, że tkwiłam nieruchomo; nie mogłam nawet mrugnąć ani odwrócić wzroku, bo wtedy całe zdobyte już zaufanie byłoby stracone. Staliśmy w tym znieruchomieniu długą chwilę; po moich plecach drobnymi strużkami ściekał pot. Upał wchodził w ciało drobnymi podmuchami wypełnionymi ceglanym pyłem, łaskocząc przy tym tak, jakby gilgotało mnie małe dziecko. Nie mogłam się ruszyć. Spencer w końcu położył głowę na moich dłoniach i mocno westchnął. I to był początek czegoś, czego w tamtym momencie nie umiałam jeszcze nazwać.
Świty na pustyni są niemal przezroczyste. Powietrze w kolorach pomarańczu i różu przenika przez każdą szparę w drewnianych ogrodzeniach padoków, tworząc sieć nikłych promieni słonecznych. O 6.00 rano wciąż jest czym oddychać, dlatego przez następne sześć tygodni będzie to dla mnie najlepsza pora dnia. Nie słychać jeszcze strzałów z oddalonego o pół kilometra innego rancza. Mimo starań sąsiadów nornice i króliki pustynne przedostają się na ranczo Suzanne. Nie zawsze jednak zdążają, więc często kończą wieczorem na rożnie, pieczone przez sąsiadów. Woń drażni nie tylko końskie nozdrza, ale także nasze, ludzkie. Niekoniecznie w dobrym tego słowa znaczeniu.
Kiedy rano rozwoziłam do kolejnych padoków kostki siana, musiałam czasami uprawiać slalom gigant, żeby nie najechać na pędzące w różne strony króliki. Małe, puszyste, z poruszającymi się nieznacznie uszami niekiedy przystawały przy padokach i obserwowały, jak uprawiam kolejny poranny sport, czyli rzut sianem przez ogrodzenie. Ich obecność wprawiała konie w niezwykły spokój. Nie podbiegały do siana, tylko podchodziły, jakby nie chciały spłoszyć małych zwierzątek. Przyglądały im się, zamiast jeść. To z kolei powodowało, że króliki zastygały jak pluszaki na wystawie sklepowej i błyszczącymi oczami wpatrywały się w ogromne dla nich stworzenia. Poruszały im się jedynie nozdrza. Obserwowałam zawsze ten spektakl bezruchu z wielkim podziwem dla natury. Kiedy króliki uciekały przede mną i nie zatrzymywały się przy padokach, konie nie powstrzymywały swoich naturalnych odruchów i podbiegały na śniadanie, żwawo rżąc i prychając. Klacze zawsze wypychały przed sobą swoje dzieci, żeby jadły pierwsze. Celebracja śniadania trwała przeważnie pół godziny. Czasem miałam wrażenie, że zwierzęta delektują się kolejnymi porcjami, wyciągając siano delikatnie, pasmo za pasmem. Konie w boksach zachowywały się inaczej. Najpierw podchodziły do mnie, zaglądając w oczy, jakby chciały sprawdzić, jakie mam intencje. Dopiero potem zawracały, żeby zabrać się do jedzenia. Odchodząc od kolejnych drzwi, zawsze słyszałam lekkie rżenie; wydawało mi się, że to podziękowanie, ale równie dobrze mógł to być odgłos zadowolenia wypełnionego żołądka.

A później był czas dla Spencera, który potrzebował dłuższej chwili, żeby zorientować się, po co przyszłam. Codziennie ten sam rytuał: kilka kroków i przystanek, kilka kroków i przystanek i znowu kilka kroków, po których w końcu kładł łeb na moich dłoniach. Kostka siana zdawała się zupełnie go nie obchodzić, wolał towarzystwo spokojnego człowieka. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu przez co najmniej kwadrans. Miałam wtedy wrażenie, że mięśnie jego karku miękły. Moje palce zapadały się łatwo w jego ciele, gdy masowałam go, co przyjmował z przyjemnością, mrużąc swoje wielkie, niesparaliżowane oko. To był nasz codzienny rytuał. Zostawiałam go na godzinę, żeby w spokoju zjadł. Po śniadaniu wydobywał z siebie dziwny dźwięk, całkowicie niepodobny do odgłosów pozostałych koni – ni to rżenie, ni to krzyk. To nawoływanie słyszałam nawet z najodleglejszej części rancza i wiedziałam, że muszę przyjść do Spencera. Z racji wieku miał swoje prawa.
„To on tu rządzi, on jest tu panem, któremu się służy” – powiedziała Suzanne już drugiego dnia. Jednak Spencer nigdy nie robił z tego użytku. W stosunku do ludzi, nie tylko do mnie, był bardzo pokorny i sprawiał wrażenie wdzięcznego. Kiedy prowadziłam go do najbliższego padoku, który znajdował się 200 m od jego boksu, musieliśmy co kilkanaście kroków przystawać, bo jego pęcherz moczowy nie wytrzymywał wysiłku. Spencer patrzył wtedy na mnie zdrowym okiem i przytulał głowę, jakby chciał przeprosić za swój stan. Nasza dwustumetrowa trasa zajmowała dobre 40 minut. Mocny wiatr zacinał drobinkami piasku, które sprawiały, że moje nogi, mimo długich spodni, już po kilku dniach zaczęły pokrywać się czerwonymi kropkami. Jednak relacja, która nawiązywała się między Spencerem a mną, była warta bólu, jaki sprawiał nagrzany piasek. Szliśmy tak, zatrzymując się co chwila, w pełni akceptując sytuację, prażące słońce i niemoc starszego wieku. Kiedy dochodziliśmy w końcu do padoku i zamykałam za Spencerem bramę, obracał się do mnie, kiwając łbem. W ten sposób umawialiśmy się na późne popołudnie i drogę powrotną do boksu. Inny koń, Zefir, który towarzyszył mu na wspólnym dla nich placu, starał się go nie niepokoić; zbliżał się do niego powoli i dopiero po jakimś czasie, jakby dając Spencerowi czas na oswojenie się ze znanym mu już co prawda miejscem. Ale nawet Suzanne nie była pewna, czy Spencer nie cierpi już przypadkiem na końską amnezję. Zefir był od niego kilka lat młodszy, ale niezbyt już skory do wspólnego biegania, więc każdy z nich chodził swoją drogą, co jakiś czas zerkając na drugiego.
Sprzątając boksy i padoki przez resztę dnia, wywożąc taczkami kilogramy końskiego łajna i usypując z nich dużą górę, z której miał później powstać swego rodzaju kompostownik, patrzyłam, jak Suzanne trenuje młodsze konie. Trucht, stęp, amble, dwutaktowy inochód nie zawsze wychodziły tak, jak chciała tego trenerka. Widać było, że zmęczone treningiem konie nie reagowały na jej polecenia. Nie było to w zgodzie z ich naturą, dawał im się we znaki upał. Prowadzone później z powrotem do padoków odreagowywały dzikim wprost galopem lub wierzganiem, jakby chciały strząsnąć z siebie narzucaną im dyscyplinę.
„Uparte stworzenia” – komentowała ich zachowanie Suzanne, a mnie wydawało się, że pozbawia konie ich naturalności, że chce je zmusić do uległości. „Niewytrenowanych nie uda mi się sprzedać” – podsumowała pewnego dnia. Nie mogłam pozbyć się wewnętrznego sprzeciwu wobec takiego podporządkowania zwierząt potrzebom i zyskom człowieka.
„Ludzie robili to od wieków” – tłumaczyła Suzanne, wyczuwając chyba mój opór wobec jej metod. Jakby było to wystarczające wytłumaczenie wyższości jednego gatunku nad drugim.
Oczywiście Suzanne bardzo kochała konie i dbała o nie. Nie tylko o te, które miały pójść na sprzedaż, ale także o starsze, Zefira i Spencera. „Dawni właściciele przestali je kochać, kiedy już nie mogły jeździć na wystawy ani zawody. Nie były już im potrzebne. Nie mogłam odmówić ich przyjęcia. Patrzyły na mnie z przyczep takim wzrokiem, że największemu twardzielowi zmiękłoby serce”.
Wszystkie boksy były obszerne, czyste i wyposażone w najlepsze odstraszacze natrętnych komarów i much. Konie dostawały najwyższej jakości paszę, codziennie je szczotkowano i czyszczono im kopyta. Codziennie też sprawiałam im długi, chłodny prysznic. Mogły biegać do woli. A jednak te idealne warunki nie pozwalały mi zapomnieć o chęci zarobku na koniach. O tym, że są jak rzeczy na sprzedaż.
We wzroku Spencera widziałam smutek, który czasem znajdowałam w oczach osób starszych, których starość miała dogasać w domach opieki. Odwiedzani raz w tygodniu, raz w miesiącu albo jeszcze rzadziej zapadali się w fotelach i powoli stawali ich częścią. Podobne wrażenie miałam, patrząc na Spencera, który pomimo białej maści powoli zlewał się w jedno z własnym boksem. Stawał się niewidzialny. I dlatego z tygodnia na tydzień był mi coraz bliższy.
Przyjechałam na ranczo, żeby o czymś zapomnieć. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że praca fizyczna jest dobra na problemy psychiczne ‒ podobnie jak kontakt ze zwierzętami, głównie końmi. Ranczo zapewniało mi i jedno, i drugie. Miałam nadzieję, że te sześć tygodni pomoże mi uporać się z pewnym emocjonalnym problemem. Rzeczywiście, z dnia na dzień mój umysł się uspokajał: dzięki pobudce o 5.30 i szybkiej kawie z widokiem na majaczące pomarańczową poświatą wschodzące słońce; dzięki ciszy przerywanej jedynie leniwym pomrukiem zwierząt budzących się powoli w boksach. Później ciało zajęte było przez pięć godzin przerzucaniem łajna na taczkę, a z niej na coraz wyższą górę, co uwalniało głowę od kołowrotka myśli. Wieczorem zmęczona zasypiałam w ciągu pół minuty i spałam do rana. Kiedy widziałam względnie czyste padoki, zaczynałam się niepokoić, czy nie będę miała zbyt wiele czasu na myślenie. Wtedy konie nadrabiały, co trzeba. Śmieszyło mnie to aż do bólu mięśni. W głowie pojawiła mi się myśl: gówno nigdy się nie kończy. Dzień przed wyjazdem, kiedy ledwo udało mi się wtoczyć taczkę na usypaną przez siebie stertę łajna, myślałam tylko o tym, że nie zdołam ‒ i nikt nie zdoła ‒ sprzątnąć gówna z całego świata. Poczułam absolutną wdzięczność za tę lekcję.
Prawie cały ostatni dzień spędziłam ze Spencerem. Począwszy od śniadania, próbowałam odejść od niego kilkakrotnie, jednak za każdym razem prychał i wzdychał, przywołując mnie dodatkowo ruchem głowy. Wracałam, głaskałam jego łeb i chrapy, obiecywałam, że jeszcze wrócę, ale nie chciał słuchać. Kiedy w końcu zdecydowałam się odejść do innych obowiązków, kopnął w bramę. Wcześniej nigdy tego nie robił. Musiała przyjść Suzanne i trochę z nim pobyć, żebym zrobiła, co miałam do zrobienia przy innych koniach. Po dwóch godzinach wróciłam, by zaprowadzić Spencera do padoku. Momentalnie położył głowę na moich dłoniach, jakby chciał mnie przytrzymać. Łagodnie sięgnęłam po lejce i zrozumiał, że będę go prowadzić. Tym razem nasza droga trwała ponad godzinę. Przystawał co kilka kroków, kładąc łeb na moim ramieniu. Postanowiłam pochodzić z nim trochę po padoku, na skos i wzdłuż, jakbyśmy w bardzo zwolnionym tempie pokonywali trasę, na której Suzanne szkoliła pozostałe konie. Widziałam, jak wiele siły kosztuje to Spencera, ale też jak wiele radości mu to sprawia. Jego zdrowe oko błyszczało. Nasz spacer przyciągnął do nas Zefira, który towarzyszył Spencerowi z drugiej, prawej strony. Miałam wrażenie, że odbywamy ostatni spacer w jego życiu. Nasze zachowanie tak odbiegało od codziennego, że inne konie przyglądały nam się ze swoich padoków. Panowała cisza kompletna, ale wibrująca swego rodzaju radością. W pewnym momencie przerwał ją wzmagający się tętent kopyt. Najpierw zobaczyliśmy tumany ceglanego kurzu, a później tuż przed nami przebiegło stado dzikich mustangów. Zdumienia we wzroku koni w padokach nie zapomnę nigdy.