Ciemna, gęsta maź nazywana olejem skalnym znana była od starożytności, ale dopiero 170 lat temu pokazała, co potrafi. Zadebiutowała jako nafta do lamp oświetlających salę operacyjną we lwowskim szpitalu. Wkrótce rozpaliła serca oraz umysły przedsiębiorców, napędziła silniki globalnych przemysłów i wielkie bogactwo. Związek ludzkości z ropą to historia uzależnienia i bycia na haju. Czy się z niego otrząśniemy?
Informacje są sprzeczne. Trudno z nich wnioskować, czy jej epoka niedługo się skończy, czy dopiero wchodzi na najwyższe obroty. A może jedno i drugie? Jedno jest pewne: ropa naftowa wciąż pozostaje w centrum wydarzeń.
Wiosną 2022 r. Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu (IPCC) ogłosił raport wskazujący, że przy utrzymaniu się obecnych tendencji emisji gazów cieplarnianych temperatura globalna podniesie się w niedługim czasie nie o 1,5°C – do progu uważanego przez naukowców za barierę, po której przekroczeniu nastąpią najstraszliwsze konsekwencje globalnego ocieplenia – ale aż o 3°C. Pędzimy więc w przepaść z prędkością odrzutowca napędzanego ropą. Sekretarz generalny ONZ António Guterres tak skomentował powyższe doniesienia: „Inwestowanie w produkcję paliw kopalnych oraz wykorzystujące je elektrownie to moralne i ekonomiczne szaleństwo”.
Od dekad wiemy, że na rosnącą emisję gazów cieplarnianych i wzrost globalnej temperatury kluczowy wpływ mają kopalne surowce energetyczne, takie jak węgiel kamienny, ropa naftowa czy gaz ziemny. Od lat 70. XX w. i słynnego raportu Klubu Rzymskiego trwają międzynarodowe prace nad zmniejszeniem tej emisji i przejściem na odnawialne źródła energii. Światowi decydenci wiedzą, że konieczna jest szybka redukcja wydobycia ropy, gazu i węgla, a także zablokowanie nowych inwestycji w kopalnie i szyby. Niestety kolejne porozumienia pełne są ogólników. Jak choćby to z lipca 2023 r., w którym kluczowi uczestnicy transportu morskiego (odpowiada za 3% globalnych emisji gazów cieplarnianych) zapowiedzieli, że około 2050 r. postarają się osiągnąć zerową emisję CO2 netto – czyli będą w stanie wychwycić go tyle, ile wyemitują. „Postarają się” i „około” – takich mglistych sformułowań w dokumentach klimatycznych jest wiele. Mnożą się deklaracje, powtarzane nawet w obecności prezydentów tych państw (np. wyspiarskiego Tuvalu), których zniknięcie na skutek topnienia lodowców i wzrostu poziomu oceanów ma nastąpić jeszcze przed końcem stulecia. Żadna dramatyczna informacja nie wystarcza, by przykręcić kurek z ropą. Przeciwnie, naftowa autostrada cały czas się poszerza.
Co za piękne deklaracje!
Nawet uznawany za jednego z największych orędowników przejścia na zieloną energię amerykański prezydent Joe Biden i jego administracja zatwierdzili w tym roku kosztujący 8 mld dolarów projekt wydobywczy „Willow” realizowany przez korporację ConocoPhillips. Jego celem są nowe odwierty ropy i gazu na północnym zboczu Alaski. Będzie to jedno z największych przedsięwzięć kopalnianych w całych Stanach Zjednoczonych. Protestują rdzenni mieszkańcy i obrońcy środowiska. Nazywają projekt „karbonową bombą”, która wybuchnie w Arktyce. I pytają, co ta decyzja ma wspólnego z ambitnymi celami obniżenia emisji, jakie prezydent forsuje w Kongresie.
Tymczasem krytycy z całego świata zastanawiają się, jak to możliwe, że planowana na grudzień 2023 r. konferencja klimatyczna COP28 ma się odbyć w Zjednoczonych Emiratach Arabskich – kraju napędzanym petrodolarami. Co więcej, na przewodniczącego tego szczytu został powołany Sultan Al Jaber, dyrektor zarządzający państwowym holdingiem paliwowym ADNOC. Koncern ten jest pod względem wielkości 11. firmą wydobywczą na świecie – i ma plany intensywnego rozwoju. W ciągu najbliższych pięciu lat wyda na inwestycje 150 mld dolarów mimo wezwań ONZ do wstrzymania nowych licencji na odwierty w ZEA.
To, że konferencji mającej zatrzymać zmiany klimatyczne przewodzi jeden z winowajców globalnego ocieplenia, zakrawa na szyderstwo i pokazuje, jak dalece skorumpowane więzi połączyły świat biznesu, polityki i organizacji odpowiedzialnych za ochronę środowiska – ludzi, w rękach których leży przyszłość świata.
Naprzeciw tych mocarzy stają pojedynczy buntownicy. Tegoroczne mecze na trawiastym Wimbledonie zakłóciło trzech aktywistów z Just Stop Oil – organizacji wywierającej presję na rząd Wielkiej Brytanii, by zaprzestał nowych odwiertów i wydobycia. Protest był symboliczny, polegał na rozrzuceniu na korcie lśniącego konfetti. Mecze przerwano, konfetti zmieciono, winnych aresztowano. Wcześniej ta sama organizacja przerwała mecze rugby i krykieta. Reakcje za każdym razem były podobne: gracze, widzowie i organizatorzy turniejów wyrażali niesmak oraz niezadowolenie, że protestujący zepsuli im rozrywkę. A więc wciąż niezakłócona przyjemność jest ważniejsza niż realne widmo śmierci ludzi, a także innych gatunków. Wygrywa zaspokajanie potrzeb. Apel o powstrzymywanie lub wyrzeczenie się ich pozostaje dziwacznym incydentem. Tymczasem premier Wielkiej Brytanii Rishi Sunak zdecydował o wydaniu ponad 100 nowych licencji na odwierty ropy na Morzu Północnym, a ogłaszając ten plan, twierdził jednocześnie, że pozostaje on w zgodzie z obietnicą osiągnięcia przez kraj zerowej emisji CO2 netto do połowy stulecia.
Powszednieją również doniesienia o działalności szwedzkiej aktywistki Grety Thunberg – teraz już 20-letniej – która konsekwentnie protestuje w obronie klimatu. Latem tego roku trafiła ona przed sąd za uczestnictwo w blokadzie tankowców w porcie w Malmö. „Zmiany klimatyczne to kwestia życia i śmierci dla niezliczonych osób na świecie” – pisała w czasie demonstracji w czerwcu 2023 r. Wspólnie z członkami grupy Ta Tillbaka Framtiden (Odzyskać przyszłość) blokowała wyjście statków z portu, część jej kolegów weszła na pokłady tankowców i odmówiła ich opuszczenia. Zaledwie parę tygodni później, 3 lipca, odnotowano najgorętszy od rozpoczęcia pomiarów dzień na kuli ziemskiej. Średnia temperatura na planecie osiągnęła 17,1°C. Według naukowców z amerykańskiego National Centers for Environmental Prediction (Narodowe Centra Prognoz Klimatycznych) najbardziej upalny lipiec w historii pomiarów to skutek połączenia efektu El Niño z konsekwencjami emisji CO2.
W tym roku padł także zupełnie inny rekord. Koncern naftowy Saudi Aramco ogłosił najwyższy roczny zysk w historii – 161 mld dolarów. Nigdy wcześniej żadna firma paliwowa nie wzbogaciła się tak bardzo. Saudyjczykom, którzy ów koncern znacjonalizowali w latach 80. XX w. – kończąc tym samym erę amerykańskiej dominacji nad złożami znajdującymi się na Półwyspie Arabskim, największymi na świecie i bardzo dogodnie, bo płytko położonymi – w osiągnięciu niebotycznych przychodów pomogły dwa nieszczęścia. Wojna w Ukrainie i rosnące potrzeby energetyczne świata. Wskutek tego w ciągu zaledwie roku wzrosły wydobycie i ceny ropy, przychody przedsiębiorstwa zaś podskoczyły o 46%. Fortuna tej jednej państwowej firmy powiększyła się bardziej niż dochody innych gigantów naftowych: BP, Shella, Exxona i Chevrona razem wziętych. Saudyjski koncern jest obecnie drugim, po Apple, najwięcej wartym przedsiębiorstwem na świecie. Inwestuje też w Polsce.
Koniec już blisko?
Wael Sawan, dyrektor innego giganta paliwowego, Shella, stwierdził w niedawnym wywiadzie dla BBC coś zupełnie przeciwnego niż sekretarz generalny ONZ. Powiedział: „Ograniczenie wydobycia ropy i gazu byłoby niebezpieczne i nieodpowiedzialne. Świat desperacko potrzebuje energii, a spadek jej podaży spowoduje kolejny wzrost cen”. Według niego przeciętni odbiorcy energii nie mają alternatywy. Jeśli wydobycie się zmniejszy, Chiny będą tak żarłoczne energetycznie jak w ostatnich latach, a nadchodząca zima okaże się mroźna, to wielu ludzi zostanie bez prądu albo pogrąży się w długach. Bo przejście na zieloną energię dokonuje się zbyt wolno – powtarzają petrobaronowie. O tym, jak same koncerny paliwowe skutecznie hamują ten transfer, dobitnie pisała już w 2015 r. kanadyjska dziennikarka i badaczka Naomi Klein w książce To zmienia wszystko. Kapitalizm kontra klimat. Wykazała w niej m.in., jak działa tzw. greenwashing, czyli zdejmowanie z koncernów paliwowych odpowiedzialności za dewastację klimatu i tworzenie nierównowagi energetycznej. Udowodniła, że pseudoekologiczne organizacje są sponsorowane przez firmy paliwowe, by mydlić oczy krytykom, korumpować polityków i umarzać niewygodne śledztwa.
Nawet jeśli wypowiedź Sawana uznać za skrajnie cyniczną, jej trafność potwierdza Międzynarodowa Agencja Energetyczna. Szacuje ona, że światowe zapotrzebowanie na wydobycie ropy w tym roku sięgnie aż 2,4 mln baryłek dziennie. Gwałtownie rosną potrzeby zakładów produkcyjnych, a także miliardów mieszkańców globu – od ładowania smartfonów przez paliwo do samochodów i prąd do klimatyzatorów po energochłonne wytwarzanie towarów i usług. Rozwijający się świat wymaga coraz więcej energii.
Jednocześnie eksperci agencji zapowiadają, że naftowe szaleństwo jest już bliskie apogeum. Prognozują, że światowe zapotrzebowanie na ropę osiągnie szczyt przed końcem tej dekady i potem będzie się tylko zmniejszać. Już w przyszłym roku wydobycie ropy, choć jeszcze napędzane nadrabianiem pandemicznych zastojów i trwającą w Ukrainie wojną, ma zacząć maleć. Tymczasem tempa nabierają inwestycje w energię odnawialną i to one w najbliższych latach mają nadać nowy ton globalnej energetyce. Wskazuje się, że o definitywnym odwrocie od wydobycia ropy w 2028 r. zadecydują: rosnąca popularność samochodów elektrycznych, nasilający się trend inwestowania w energię odnawialną oraz jądrową, moda na oszczędzanie i przechowywanie energii, zakładanie prywatnych sieci energetycznych, a także rozmaite technologie energooszczędne. Rok 2028 może więc być początkiem końca trwającego prawie dwa stulecia boomu naftowego. Czy ta prognoza okaże się trafna? Stoją za nią racjonalne przesłanki, takie jak już wdrażane międzynarodowe inwestycje w energię odnawialną na łączną kwotę dwóch trylionów dolarów. Jednak naftowy detoks – jak każde inne leczenie z uzależnienia – będzie wymagał czasu. A tego mamy mało. Czy da się ten proces przyśpieszyć? Pomocna może być wiedza i świadomość tego, w jaki sposób i na ile powiązaliśmy swoje życie z ropą. Na co dzień bowiem korzystamy z produktów, które są przetworzonymi frakcjami oleju skalnego. Używamy go nawet wtedy, gdy o tym nie wiemy.
Ropa jak krew
Frakcje ropy służą do produkowania paliwa lotniczego, nafty, benzyny, a także smarów, olejów czy asfaltu. To jasne. Ale powstaje z niej także wiele tworzyw i substancji stosowanych do wytwarzania komputerów, smartfonów, aparatów fotograficznych, telewizorów – znakomitej większości urządzeń elektronicznych. W ropę też się ubieramy. Akryl, poliester, nylon – materiały i ubrania, które są lekkie, trwałe, wiatrochronne i wodoodporne, zwykle mają składniki ropopochodne. Piłki do gry w koszykówkę czy futbol, torby podróżne, wędki, rakiety tenisowe czy deski surfingowe – również. Gdyby nie ropa, nie znalibyśmy szkieł kontaktowych oraz wielu kosmetyków: szamponów do włosów, cieni do powiek czy szminek. Dzięki przemysłowi paliwowemu rozwijają się medycyna i farmacja – produkty z ropy są w urządzeniach medycznych, np. strzykawkach, aparatach do rezonansu magnetycznego, sztucznych zastawkach serca, protezach ortopedycznych; poza tym w rękawiczkach jednorazowych i maseczkach chirurgicznych. Komponenty chemiczne czy mineralne wyłuskiwane z ropy znajdują się ponadto w samych lekach, najbardziej znane z nich to aspiryna i stosowane w zaburzeniach lękowych benzodiazepiny. Z pochodnych ropy powstają też dachy, meble, rury kanalizacyjne czy linolea pokrywające podłogi. Ponadto zasłony, poduszki, naczynia oraz środki czyszczące. Guma do żucia, pasta do zębów i – żeby zamknąć pętlę zależności od ropy – panele fotowoltaiczne.
Ropa trafiła do krwiobiegu naszej cywilizacji, dając bezprecedensowe szanse rozwoju i pomnażania bogactwa, podnosząc jakość oraz długość życia, a zarazem wpływając na nie – i na los planety – destrukcyjnie. Jesteśmy z nią związani na dobre i na złe, bo stała się narkotykiem umożliwiającym pokonywanie niewyobrażalnych niegdyś odległości czy śmiertelnych chorób. Pozwoliła zyskać czas, produkować masowo; sfinansowała budowę metropolii na pustyni i napędziła podróże w kosmos. Bez ropy nie ma nas – ludzi – takich, jakimi dziś siebie znamy. Nic dziwnego, że nawet alarmujące raporty nie potrafią nas przekonać, aby z niej zrezygnować.
A przecież historia naszego trwania w uścisku z ropą jest naprawdę krótka. Do triumfu oleju skalnego doprowadził splot okoliczności. A te mają to do siebie, że się zmieniają.
Nafta pod złotą gwiazdą
Nazywana czarnym złotem ludzkości ropa towarzyszy nam od tysiącleci. Prawdopodobnie formowała się z martwych szczątków organizmów nawet 400 mln lat temu. Połowa znanych złóż pochodzi z mezozoiku i trzeciorzędu, ale powstawały one we wszystkich epokach geologicznych. Choć badacze wciąż spierają się o datę jej odkrycia, to wiemy, że była znana już w starożytnej Asyrii czy Babilonie. Wspomina o niej Biblia – Noe miał wykorzystywać smolistą substancję do uszczelniania swojej arki; smoła pojawia się też w opisach budowy wieży Babel. Próbowano stosować ją w medycynie, a około roku 1000 Arabowie potrafili ją już destylować i używali jej w budownictwie. Ale ta wiedza została zapomniana w średniowieczu, a ropa kolejne stulecia przeleżała między skałami prawie nieużywana.
Zdaniem większości naukowców ropa powstaje z materii organicznej, głównie fitoplanktonu i zooplanktonu, osadzonej w tzw. basenach sedymentacyjnych w skałach, utrwalonej tam przez sole mineralne, która pod wpływem temperatury zmienia się w bituminy będące mieszaniną węglowodorów z dodatkiem tlenu, azotu i siarki. Ciśnienie wypiera bituminy ze skał, ich złoża powstają w pułapkach, z których ropa nie ma dokąd wyciec, np. w skałach ilastych lub solach kamiennych.
W połowie XVIII w. rosyjscy badacze sformułowali odmienną tezę, według której ropa ma pochodzenie nieorganiczne i powstaje nieustannie jako produkt reakcji chemicznych we wnętrzu planety. Teoria ta, porzucona na wiele lat, powróciła u progu XXI w. i obecnie jest uwzględniana przez naukowców.
W połowie XIX stulecia wydobyciem i przetwarzaniem ropy zajęli się niemal równocześnie Amerykanie, Kanadyjczycy i Polak – Ignacy Łukasiewicz. Urodzony w 1822 r. w ubogiej galicyjskiej wsi, w młodości dorabiał w aptece, angażował się w działalność konspiracyjną i marzył o zrywie niepodległościowym. W fabryce ałunu nad Przemszą zaczął zarabiać solidne pieniądze, dzięki którym stać go było na studia. Gdy miał 30 lat i dyplom magistra farmacji Uniwersytetu Wiedeńskiego, zatrudnił się w największej we Lwowie aptece Pod Złotą Gwiazdą. Któregoś dnia zajrzał do niej Abraham Schreiner, właściciel karczmy i ziemi w Borysławiu pod Drohobyczem. Ziemi, spod której wytryskiwała ciemna, oleista maź. Szukał kogoś, kto wydestyluje z niej wódkę. Łukasiewicz z kolegą Janem Zehem podjęli wyzwanie. Po dodaniu do podgrzewanej ropy kwasu siarkowego i roztworu sodu dostrzegli, że płyn dzieli się na frakcje – od ciężkiego, opadającego na dno asfaltu po unoszącą się na powierzchni benzynę. Wódki nie było, ale po raz pierwszy w tej części Europy pojawiła się nafta. Tylko że nikt jej nie chciał kupować. Nie wiedziano, do czego mogłaby się przydać. (Pierwszym naukowcem, który już w 1840 r. wydestylował naftę, był Filip Neriusz Walter, pracujący wówczas w Paryżu). Łukasiewicz wymyślił więc rynek zbytu – zastosował naftę do oświetlania wnętrz. Znajomy blacharz pomógł mu skonstruować wytrzymałą lampę z lustrem. W 1853 r. rozjaśniła ona najpierw witrynę lwowskiej apteki, a potem salę operacyjną – pierwszym zabiegiem, któremu towarzyszyło naftowe światło, było wycięcie wyrostka robaczkowego. W następnych latach Łukasiewicz zawiąże spółkę, zbuduje rafinerię i zacznie dostarczać naftę do austriackich kolei państwowych, lampy naftowe zaś znajdą nabywców w wielu krajach. Później polski farmaceuta udoskonali też rafinację kwasowo-ługową, dzięki której żadne składniki ropy nie będą się marnować.
Łukasiewicz osiągnął w Galicji status naftowego monopolisty i został prezesem Krajowego Towarzystwa Naftowego. Ale że był nie tyle biznesmenem, ile działaczem oraz idealistą, to zarobione pieniądze inwestował w działalność społeczną; stworzył dla swoich pracowników Kasę Bracką, czyli wczesną formę ubezpieczeń społecznych i emerytalnych. Dużą część zarobków rozdał, czym zasłużył sobie na przydomek „Ojciec Ignacy”. Zmarł w 1882 r. na nagłe zapalenie płuc. Przed śmiercią zdołał jeszcze umorzyć ostatnie długi, pozostawił po sobie niewielki majątek.
Zaledwie rok po Łukasiewiczu proces rafinacji ropy opracowali Amerykanie – Benjamin i Benjamin jr Stillmanowie, ojciec i syn. Olej do lamp zaczęto produkować w Pittsburghu pod marką Rock Oil. W miejscowości Titusville ropa sama wyciekała spod ziemi, ale nie wiedziano, jak zbudować szyby, wydobywać ją i magazynować. Edwin Drake, emerytowany konduktor kolei, ściągnął silnik parowy – taki, jakim napędzano lokomotywy – i za jego pomocą do ziemi wprowadzono wiertło. W 1859 r. z pierwszego szybu naftowego w dziejach trysnęła ropa. Chociaż w biznesie naftowym wcześniej i później ważnych nazwisk było wiele, to właśnie technologie rafinacji i odwiertu opracowane przez Łukasiewicza i Drake’a stosowane są z niewielkimi modyfikacjami do dziś. Zaledwie trzy lata po uruchomieniu pierwszego szybu w Pensylwanii wydobywano w USA już tak dużo ropy, że kosztowała mniej niż woda mineralna. Można było rozpocząć eksport do Europy i zacząć zarabiać wielkie pieniądze. I tu na scenę historii gospodarczej wkracza John D. Rockefeller, najbogatszy Amerykanin w dziejach.
Paliwo wojny i władzy
Sprawy toczą się błyskawicznie. Zawierając tajne porozumienia i nieuczciwie eliminując konkurencję, utworzona przez Rockefellera w 1870 r. firma Standard Oil już w 1904 r. staje się monopolistą wydobycia (86%) i sprzedaży produktów ropopochodnych (95%) w Stanach Zjednoczonych. Oferuje wydobycie, rafinację, transport i sprzedaż paliwa. W 1911 r. na mocy ustawy antytrustowej Shermana sąd federalny nakazuje podział molocha na spółki. Skutek? Rockefeller zachowuje udziały w nich wszystkich i bogaci się jeszcze bardziej, na co Wall Street reaguje hossą. Przedsiębiorca przez większość swojej aktywności biznesowej imał się nieuczciwych praktyk i wykluczał konkurentów, także w Europie i Rosji. Inne sekretne sojusze naftowe mające charakter typowy dla karteli zawierano również później, i to na skalę światową. Najsłynniejsze było tzw. porozumienie czerwonej linii z 1928 r., w którym – niczego nie zapisując – największe koncerny amerykańskie, brytyjskie i francuskie podzieliły między sobą złoża ropy rozsiane na Bliskim Wschodzie. Miną długie dekady, zanim takie państwa, jak Iran, Irak czy Arabia Saudyjska wyzwolą się z tych niewidocznych więzów i odzyskają kontrolę nad położonymi na swoich terenach szybami.
Postępowania wszczynane przez rząd amerykański przeciwko Rockefellerowi przyrównywały struktury jego firm do choroby, która zagraża całej gospodarce kraju. Szybko też prawnie zdefiniowano Rockefellera – naftowego monopolistę, który wkroczył do innych sektorów ekonomii, m.in. zakładając banki – jako twórcę pierwszego koncernu międzynarodowego zdolnego działać ponad rządowymi regulacjami i na szkodę świata. Tak opowieść o nowym surowcu połączyła się z żądzą pieniądza. Odtąd pozostawały w nierozerwalnym uścisku.
Na początku XX w. znaczenie ropy jeszcze wzrosło. Pojawił się silnik spalinowy – urządzenie, które wkrótce miało odmienić losy Ziemi. Na przełomie stuleci nad rozmaitymi jego modelami pracowali inżynierowie niemieccy, francuscy, amerykańscy, konkurując ze sobą i podpatrując rozwiązania rywali dotyczące rodzaju paliwa, liczby tłoków czy budowy zapłonu. Wreszcie udało się opracować wersję silnika (przyczynili się do tego głównie Maybach, Daimler i Bosch) na tyle skuteczną i bezawaryjną, że z wyścigu odpadły testowane i rozwijane równolegle silniki parowe oraz elektryczne (do tych ostatnich jeszcze wrócimy).
Chociaż silniki spalinowe na początku swojej historii napotkały silny opór (krytykowano je za wydzielanie cuchnących spalin i potworny hałas), okazały się rozwiązaniem najwygodniejszym. Komfort napędzał wiele decyzji w dziejach – wciąż pozostaje lejtmotywem rozwoju usług oraz produktów gospodarki kapitalistycznej zasilanej przetwórstwem oleju skalnego. Szukamy wygody, wybieramy rzeczy, które ułatwią życie – większość z nich napędzamy zaś ropą. Na początku XX w. samochody, a także wszelkie inne maszyny przyśpieszające produkcję i transport znalazły się w centrum światowej gospodarki. A paliwo do nich stało się najcenniejszym zasobem na planecie.
Silniki trafiały do samochodów, a te były coraz popularniejsze dzięki masowej produkcji zapoczątkowanej przez Henry’ego Forda. Niedrogi, szybko składany przy taśmie produkcyjnej Model T stał się w 1908 r. pierwszym powszechnie dostępnym dobrem luksusowym. Dzięki regulacji czasu pracy w fabryce, wyższym wynagrodzeniom oraz rosnącej zamożności – robotnicy aspirowali do klasy średniej. Wskutek mechanizacji napędzanej ropą mieli więcej pieniędzy i czasu. Tak rodził się nowy model ekonomii, jak również styl życia. Im więcej pieniędzy, tym intensywniejsza stawała się produkcja dóbr i usług, które można było za nie kupić. Świat otrzymał paliwo pozwalające na nieograniczone – jak się wówczas zdawało – przyśpieszenie.
Ropa w znacznym stopniu umożliwiła szaleństwo pierwszej i drugiej wojny światowej, wprowadzając na pola bitew pojazdy opancerzone, czołgi, samoloty oraz łodzie podwodne – wszystkie te machiny wojenne działały na paliwie z oleju skalnego. Zafascynowany nowinkami technicznymi Winston Churchill – długo przed tym, zanim został premierem Wielkiej Brytanii – uważał, że o losach świata decydować będą rozgrywki z udziałem samolotów, a władzę zdobędzie ten, kto przejmie kontrolę nad ropą. Zadbał o brytyjski monopol naftowy w Persji, a historia przyznała mu rację: niedobory paliwa stały się jedną z głównych przyczyn niewydolności i porażki wojsk niemieckich w drugiej wojnie światowej.
Wojna unaoczniła potęgę ropy, nadwyrężyła też kolonialny podział świata – wkrótce Churchill miał oglądać stopniowy rozpad swojego imperium, a kontrola złóż ropy, m.in. w państwach arabskich, była konkretnym przedmiotem sporu, szło bowiem nie tylko o niepodległość narodów, lecz także o długo odbierane im surowce, które miały finansować ich przyszłość.
Cadillaki na pustyni
Najjaskrawszym przykładem emancypacji z nierówności ekonomicznych jest historia Zjednoczonych Emiratów Arabskich, w tym najzasobniejszego w ropę Abu Zabi i najbardziej reprezentacyjnego – finansowanego dochodami naftowymi – Dubaju. A także historia Arabii Saudyjskiej, współczesnego synonimu nagłego i ekstremalnego bogactwa prowadzącego do patologii w strukturach państwa, a nawet perwersyjnych nadużyć władzy, która oparta jest na dawnych strukturach klanowych i mimo liberalnych pozorów popiera karę śmierci.
Państwa włączone dziś do wspólnoty emiratów oraz królestwa Saudów zamieszkiwali Beduini, ludzie niezwykle honorowi i ubodzy – w ich strojach nie było nawet kieszeni, ponieważ nie posiadali przedmiotów, które mogliby w nich nosić. Podróżując przez pustynię, za posiłek mieli daktyle i wielbłądzie mleko, za majątek – wielbłądy, ich skóry, z czasem nieco pereł poławianych przy wybrzeżu Zatoki Perskiej. Ich kultura była oralna, nie materialna. Na półwyspie aż do XX w. wzniesiono zaledwie kilka murowanych budowli obronnych. Skromni pasterze żyli w tymczasowych osadach, a najczęściej w drodze. Pojawienie się ropy i nieograniczonych nagle dochodów postawiło ich świat na głowie. Zanim zbudowali porty i drogi, sprowadzali z Ameryki cadillaki, które grzęzły w piachu i psuły się już po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów. Książęta rozdawali przychody ze znacjonalizowanej ropy w gotówce (spakowanej w kartony), bo nie było jeszcze banków – ani szpitali, szkół czy innych usług publicznych. Niewykształceni Arabowie jednak szybko się uczyli, a światli przywódcy, tacy jak szejk Zajid z Abu Zabi, wyznaczyli drogę rozwoju dla całych społeczności: zagraniczni eksperci przywozili wiedzę. Dzięki niej szybko rozwijały się gospodarki – obecnie najzamożniejsze na świecie, przyciągające inwestorów z wielu zakątków globu. Gospodarki młode, ambitne i buńczuczne, bo pieniądz wypływał tutaj dosłownie spod ziemi i nie wymagał starań. Z nagłą zamożnością nie wiązały się więc etos pracy ani poczucie granic w inwestycjach czy wydatkach. Podczas gdy wiadomo, że należy oszczędzać wodę nawet przy myciu zębów, wielu zamożnych Saudyjczyków i Emiratczyków wciąż wyjeżdża na wakacje, nie wyłączając w żadnym ze swoich domów klimatyzacji. Kiedy na półwyspie tysiące imigrantów budują potęgę nowej infrastruktury za niskie wynagrodzenia i w urągających godności warunkach, potomkowie lokalnych rodów mają nadal zagwarantowane bogactwo.
To, że zasoby ropy pewnego dnia się wyczerpią, jest dla szejków jasne. Od początku wieku ekonomie regionu napędzane petrodolarami stopniowo przestawiają się na inne branże, np. rozwijają usługi finansowe, handel nieruchomościami, turystykę, energię odnawialną. Saudowie chcą być liderami innowacji technologicznych, a nowy książę Muhammad ibn Salman, drugi najważniejszy człowiek po królu, de facto rządzący Arabią Saudyjską, zapragnął wybudować Neom – futurystyczne megalopolis, wizytówkę państwa jako producenta wszelkich innowacji. Neom miałoby pomieścić 9 mln ludzi, którzy nie potrzebowaliby samochodów, wszystkie usługi byłyby bowiem dostępne w promieniu kilku minut drogi piechotą, a dane o mieszkańcach – gromadzone przez miasto – miały być wykorzystywane do usprawniania życia (krytycy jednak zaraz dodali, że służyłyby także pełnej inwigilacji).
Marzenia o miastach przyszłości na pustyni należy traktować z ostrożnością: nie powiodły się już szumne zapowiedzi miasta o zerowej produkcji CO2 (zbudowany pod Abu Zabi Masdar nie wyszedł pod tym względem z fazy eksperymentalnej), nie stanęło też Vertical City pod Basrą – wertykalna metropolia zapowiadana przez Irakijczyków, którzy również mieli ją finansować pieniędzmi zarobionymi na ropie. Udał się natomiast Dubaj – synonim całodobowej ekonomii, luksusowych usług oraz ulubiony przez światowych inwestorów raj podatkowy. Końca trwającej tam zabawy w pomnażanie zysków nie widać, bo oderwała się już od swoich naftowych fundamentów, przypominając wir unoszący się wysoko ponad przyziemną racjonalnością.
Cztery koła, nowy napęd
Tym, co pomimo radykalnych zmian międzynarodowych i gospodarczych nie straciło na swojej ważności, pozostał samochód. Dla najzamożniejszych mieszkańców Półwyspu Arabskiego wciąż jest kluczowym synonimem statusu. Po Corniche – nadmorskiej promenadzie w Abu Zabi – o zachodzie słońca suną najnowsze modele o najdroższych tablicach rejestracyjnych na świecie; nieraz kosztujących więcej niż sam pojazd (kupuje się je, podobnie jak numery telefonów, na aukcjach charytatywnych; w 2023 r. tablica o numerze P7 została wylicytowana za 15 mln dolarów). Co ciekawe, w tej paradzie próżności gwałtownie przybywa aut elektrycznych. Historia, jak powiadają, kołem się toczy. I właśnie wraca na dawno porzucony tor.
Gdy Henry Ford odniósł wielki sukces komercyjny, masowo produkując samochody o napędzie spalinowym, auta elektryczne utraciły wsparcie inwestorów. Wcześniej jednak ich produkcja rozwijała się dobrze. W latach 80. XIX w. Francję ogarnął szał wyścigów nowych pojazdów mechanicznych – po znakomitych drogach ścigały się auta o napędzie spalinowym, parowym i elektrycznym. Te ostatnie były faworytami rywalizacji, sławę zdobył np. elektromobil projektu Charles’a Jeantauda, rozpędzający się do bezkonkurencyjnej prędkości 100 km/h. Ale słabością aut elektrycznych pozostawało zasilanie czerpane np. z ważących tonę akumulatorów ołowiowych, które szybko się wyładowywały. Z tego samego powodu kariery nie zrobił elektryczny szynobus opracowany w Nowym Jorku. Na dłuższych dystansach lepiej od maszyn napędzanych prądem radziły sobie nawet auta na parę, opalane węglem przez dorzucającego do pieca szofera.
Jeszcze w roku 1919 po amerykańskich drogach jeździło ponad 40 tys. samochodów elektrycznych. Elon Musk miał poprzednika – Walter C. Baker u schyłku XIX stulecia zaczął produkować ekskluzywne elektryczne maszyny dla ówczesnych milionerów. Jedną z nich jeździł prezydent Roosevelt, a model Torpedo osiągał prędkość 120 km/h. Nawet żona Henry’ego Forda korzystała z łatwego w obsłudze elektryka produkowanego przez firmę Detroit Electric. Niklowo-żelazowy akumulator do niego opracował Thomas Edison. Auto wymagało doładowania dopiero po przejechaniu 320 km. Mimo tych inżynieryjnych sukcesów firma zakończyła produkcję w 1939 r., bo gdy udało się udoskonalić silnik spalinowy zasilany tanią ropą, los elektryków został przesądzony na całe stulecie.
Mody samochodowe ciągle pozostają barometrem trendów i nastrojów elit. Co z nich obecnie można wyczytać? To, że samochody elektryczne z niepraktycznej fantazji i luksusowej fanaberii właśnie przechodzą na pozycję czegoś, co warto i należy mieć. W ich produkcję są zaangażowane najważniejsze marki motoryzacyjne, również legislacje w wielu krajach wyznaczają kres używania silników spalinowych i dozwolonych emisji spalin. Gorączkowa moda na elektryki powoduje, że nad arabską zatoką nawet używane egzemplarze sprzedaje się powyżej ich ceny pierwotnej.
To wskazuje, że wyjście z naftowego uzależnienia może dokonać się nie przez radykalną zmianę systemu wartości czy rezygnację z wystawnego stylu życia napędzanego szkodliwym paliwem, tylko poprzez połączenie pragmatyki z cynizmem. Dzięki wykreowaniu takich fascynacji i snobizmu, których efektem ubocznym stanie się korzystanie z energii odnawialnej albo urządzeń mniej szkodliwych dla klimatu.
Rewolucja świadomości dokonuje się równolegle z kalkulacją zysków i kosztów. W związek z ropą weszliśmy, nie znając konsekwencji, kierowani poszukiwaniem komfortu. Niewykluczone więc, że wkrótce o kresie dominacji ropy nad światem zadecyduje nie tyle nowa etyka, ile znane nam dobrze pragnienie wygody i możliwości kontynuowania przyjemnego życia bez zakłóceń. Bez psującego nastrój widma płonącej Australii i tonącego Tuvalu. Tym, kto ostatecznie pchnie świat na nieco zdrowsze tory, może okazać się zamożny szejk, a nie szwedzka aktywistka klimatyczna.
W tym scenariuszu trzeba będzie postawić pytania o to, czy samo odstawienie ropy bez ograniczenia rozbuchanych potrzeb materialnych okaże się wystarczające. I o to, ile warta jest zmiana, jeśli nie towarzyszy jej głębsza refleksja nad rolą człowieka. W końcu sam detoks to dopiero początek leczenia z uzależnienia. Jednak dzieje ludzkości i przyrody – o czym donoszą współcześni badacze – częściej były sprawą przypadków i niekontrolowanych splotów zdarzeń niż „oświeconych” decyzji.
Narodzinom silnika spalinowego pomógł zbieg ambicji i technologicznych osiągnięć. Podobny klimat formuje się teraz wokół silników elektrycznych, a te mogą być kostką uruchamiającą domino zmian. Jeśli czegoś uczy nas krótka historia ropy, to tego, że żadna ścieżka rozwoju nie jest wytyczona raz na zawsze. A zatem – mamy szansę.
W pracy nad tekstem korzystałam m.in. z książek: Krew cywilizacji. Biografia ropy naftowej Andrzeja Krajewskiego (2018); Ropa i krew Bradleya Hope’a i Justina Schecka (tłum. Grzegorz Gajek, 2021); The History of the Standard Oil Company (1904, wersja audio dostępna w Wikimedia); Arabian Sands Wilfreda Thesigera (1959); From Rags to Riches: A story of Abu Dhabi Mohammeda Al Fahima (1963).