Ona, pies i las Ona, pies i las
i
Aby ochronić jezioro Twitchell (i siebie!) przed turystami, Anne LaBastille opisywała je jako Black Bear Lake (Jezioro Czarnego Niedźwiedzia); zdjęcie: Courtesy of the Adirondack Experience
Marzenia o lepszym świecie

Ona, pies i las

Ewa Pluta
Czyta się 11 minut

Większość dorosłego życia Anne LaBastille spędziła w leśnej chatce, z dala od ludzkich siedlisk. Spełniając swoje młodzieńcze marzenie, udowodniła, że można współistnieć z dziką przyrodą, nie próbując za wszelką cenę jej oswajać.

Oglądam zdjęcia: na pierwszym planie widać kobietę i psa. Kobieta stoi w wodzie, przy pomoście, myje jasne włosy, piana spływa jej na twarz, oczy ma zamknięte. Pies stoi nad nią, kudłate ciało zajmuje niemal połowę kadru. Podpis pod zdjęciem brzmi: „Za każdym razem, kiedy myję włosy w jeziorze, Pitzi zlizuje szampon z mojej głowy, delektując się mydlinami”. Drugi plan wypełnia ciemna plama lasu.

Na innym zdjęciu ta sama jas­nowłosa kobieta rąbie drewno, zaciska dłonie na siekierze, dookoła pieńka roś­nie góra szczap. W tle widać dom. Kolejne czarno-białe fotografie przedstawiają tę samą postać: objuczona wielkim plecakiem podchodzi pod górę; próbuje objąć ramieniem biały pień drzewa; kąpie się w strumieniu; gotuje na otwartym ogniu; prowadzi skuter śnieżny; płynie kanoe po wzburzonym jeziorze.

Poszerzyć kanon

Miło patrzy się na te zdjęcia, gdy wokół panuje temperatura pokojowa, można opatulić się ciepłym kocem, ogrzać dłonie kubkiem gorącej herbaty. I westchnąć przy tym: też bym tak chciał/chciała – żyć w lesie, z dala od ludzi i ich natrętnej obecności, rano nie słyszeć budzika, w południe utyskiwań przełożonych, wieczorem narzekań wiecznie niezadowolonej rodziny.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ucieczka od cywilizacji i powrót do natury to motyw często pojawiający się w literaturze oraz sztuce. Wiele osób o tym marzy, ale nielicznym udaje się ten scenariusz zrealizować. W tej drugiej grupie przeważają mężczyźni, raczej biali i raczej reprezentujący kulturę zachodnią, jak Henry David Thoreau, autor słynnej książki Walden, czyli życie w lesie, czy bardziej nam współczesny Chris­topher McCandless, którego samotną, wielomiesięczną, tragicznie zakończoną węd­rówkę po Stanach Zjednoczonych opisał Jon Krakauer w książce Wszystko za życie, a nakręcony na jej podstawie film pod tym samym tytułem szybko zyskał miano kultowego.

Kobieta ze zdjęć – ta, która rąbie drewno, kąpie się w strumieniu i prowadzi skuter śnieżny – to Anne LaBastille. Przez ponad 30 lat (z przerwami na badania naukowe i prowadzenie wycieczek) mieszkała w głuszy, w drewnianej chatce w górach Adirondack w stanie Nowy Jork, bez elektryczności i bieżącej wody oraz, co najważniejsze, bez wsparcia rodziny. Thoreau spędził w lesie dwa lata, przyjaciele pomagali mu finansowo, matka robiła pranie i gotowała.

Utarło się myśleć, że pisarz mieszkał samotnie w dziczy, zanurzony w przyrodzie i włas­nych myślach. Tymczasem – jak podkreś­la dziennikarka Kathryn Schulz w artykule The Moral Judgments of Henry David Thoreau (Ocena moralna Henry’ego Davida Thoreau), opublikowanym na łamach magazynu „The New Yorker” – gdy w 1845 r. pisarz zamieszkał w chatce nad stawem Walden, ten teren był już popularnym miejscem piknikowym latem, a zimą chętnie odwiedzali go amatorzy łyżwiarstwa. W odległości około 500 m od chatki biegły tory kolejki podmiejskiej do Bostonu, Thoreau słyszał gwizd lokomotywy i stukot kół pociągu. Ucieczka od cywilizacji? Raczej egzystowanie na jej obrzeżach, w dość wygodnej pozycji krytyka postępu technicznego i XIX-wiecznego ładu społecznego, który na tle malowniczego pejzażu przeżywa osobiste wglądy w świeżo wypranej przez mamę koszuli.

Być może Thoreau popadłby w zapomnienie, gdyby nie rozkwit kontrkultury w latach 60. XX w. Dla amerykańskich młodych ludzi 100 lat później stał się on postacią wręcz ikoniczną, symbolem bezkompromisowego indywidualizmu. Chcieli żyć jak on: prosto, blisko przyrody. Niewiele osób jeszcze wtedy brało pod uwagę, że Thoreau mógł sobie pozwolić na taki styl życia, bo wspierali go inni, o których rzadko wspominał na kartach swoich książek – albo nie pisał o nich w ogóle.

Oczywiście Thoreau żył w innych czasach niż LaBastille i bezzasadne byłoby porównywanie, czyje bytowanie w dziczy było bardziej dzikie, które z nich tak naprawdę zbliżyło się do natury. Nie jest to przecież dyscyplina sportowa: kto dalej wejdzie w las, szybciej przystosuje się do spartańskich warunków, więcej o tym napisze.

Idąc za głosem Megan Mayhew Bergman, dziennikarki i pisarki zajmującej się ochroną środowiska, należałoby poszerzyć kanon literatury ekologicznej o prace kobiet czy osób o innym kolorze skóry. Nie potrzebujemy już opowieści o podboju świata i ujarzmianiu natury – tłumaczy Bergman – wiemy, do czego to prowadzi. Przykładem jest chociażby Mount Everest: przy drodze na szczyt leżą sterty śmieci i ciała wspinaczy. „Potrzebujemy nowych narracji. Potrzebujemy nowego bohatera” – pisała w artykule Adventuring While Female: Why the Relationship Women Have with Nature Matters (Poszukiwaczki przygód. Dlaczego relacje kobiet z przyrodą mają znaczenie) opublikowanym na łamach „Guardiana”. Czy Anne LaBastille może stać się postulowaną przez nią „nową bohaterką”?

Anne LaBastille wśród ukochanej natury, zdjęcie: Courtesy of the Adirondack Experience
Anne LaBastille wśród ukochanej natury, zdjęcie: Courtesy of the Adirondack Experience

Święto Niepodległości

„Musisz wyjechać przed czwartym lipca” – takie ultimatum postawił jej mąż. Ich kilkuletnie małżeństwo właśnie dobiegało końca. W górach Adirondack wynajmowali turystom kwatery i organizowali wycieczki dla miłośników przyrody. To było spełnienie jej nastoletnich marzeń, które rodzice (matka – zawodowa pianistka, ojciec – profesor językoznawstwa) starali się wybić jej z głowy. Odkąd pamięta, chciała mieszkać w lesie, najlepiej w takiej chacie, jaką miał Thoreau. Marzyła o biwakach w dziczy i górskich wędrówkach. Pragnęła zająć się ochroną przyrody i obserwacją zwierząt.

Z pozoru miała to wszystko. Jednak czuła, że rzeczywistość uwiera ją jak niewygodne buty; można iść do przodu, ale to żadna przyjemność. W tamtym czasie starała się zadowolić innych. Prowadziła turystów w góry i robiła wszystko, by ich czas w naturze był niezapomniany. Potem sprzątała pokoje, rąbała drewno, czyściła toalety, gotowała, doglądała pracowników. Życie prywatne i praca zlały się w jedno, a to nie pomog­ło jej małżeństwu.

Anne w ciągu niespełna dwóch miesięcy musiała znaleźć nowy dom i nową pracę. „Nie miałam dokąd pójść” – wspomina w opublikowanej w 1976 r. książce Woodswoman (Kobieta lasu), otwierającej czteroczęściowy cykl o jej życiu w lesie, niestety nieprzetłumaczony dotąd na język polski. Członkowie rodziny albo nie żyli, albo byli rozproszeni po Stanach, nie mogła więc liczyć na bliskich. Bała się bezdomności. Jednocześnie pragnęła mieć swój dom, ale na własnych zasadach. Chciała ciszy i spokoju. Marzyła o tym, żeby ludzie byli jak najdalej, a zwierzęta jak najbliżej. Intuicja podpowiadała jej, że powinna zbudować dom z bali w najdzikszym zakątku gór Adirondack. Powrót do natury – tak czuła – może pomóc jej uporać się z rozpaczą, która ogarnęła ją, gdy poprzednie życie zaczęło się rozpadać. Kupiła więc działkę nad Black Bear Lake (tak nazywała je w książce, naprawdę było to Twitchell Lake).

To tam wybudowała dom, co szczegółowo opisuje w Woodswoman. Działka Anne liczyła 9 ha, w miejscowym tartaku kupiła 45 bali (nie chciała ściąć ani jednego drzewa na swojej ziemi), za które wraz z transportem na miejsce zapłaciła 600 dolarów. W pracach pomagało jej dwóch cieś­li, wiedzę teoretyczną na temat budowy domu czerpała zaś z książki The Wilderness Cabin (Chata w dziczy) Calvina Rutstruma. Te drobiazgowe opisy stanowią nie tylko kompendium praktycznej wiedzy na temat budowy domu na odludziu i życia bez dostępu do prądu czy bieżącej wody. Pod suchą sprawozdawczością kryje się jeszcze druga warstwa: proces kształ­towania własnej tożsamości.

Budując dom, który później nazwie West of Wind, Anne stwarza siebie na nowo. „W świecie, w którym miliony ludzi żyją w miastach i na przedmieściach, wynajmując niewielką przestrzeń i nie mając nic na własność, czuję, że posiadanie ziemi jest bezcennym darem” – pisze w Woodswoman. Do nowo wybudowanego domu Anne wprowadziła się 4 lipca 1964 r., w Święto Niepodleg­łości. W książce nazwie go „dniem osobistego wyzwolenia”.

„Nareszcie miałam swój dom, z drzwiami, które mogłam otworzyć lub zamknąć przed światem, i oknami z pięknym widokiem. Miałam cztery dobrze ocieplone ściany i solidny spadzisty dach. Podłoga była płaska i równa” – wspomina w Woods­woman. W środku: antresola do spania, kuchnia, łóżko, stół, biurko, kredens, biblioteczka, garderoba, krzesło, fotel na biegunach, lampa, kominek. Na ścianach wisiały ręcznie tkane dywany w etniczne wzory, nad łóżkiem – reprodukcja Gwiaździstej nocy van Gogha. To wszystko zmieściło się na niespełna 13 m². Przedłużeniem domu jest przestrzeń dookoła. Odległość do najbliższej drogi gruntowej wynosiła 2,5 km, do najbliższej stałej osady, Hawk Hill – 8 km. Co prawda nad brzegiem jeziora znajdowały się domki letniskowe, ale były zamieszkiwane tylko w wakacyjne miesiące.

Po sezonie nad jeziorem zostawało troje ludzi: Anne i starsze małżeństwo w dalekim sąsiedztwie. Gdy rankiem wychodziła na werandę, by jak co dzień wypić filiżankę mocnej kawy, dookoła niej rozpościerały się 24 000 km² dzikiej przyrody – taką powierzchnię ma utworzony w 1892 r. Park Adirondack, którego łączna powierzchnia jest większa niż parków Yosemite, Yellowstone, Glacier i Wielkiego Kanionu razem wziętych. W jego obrębie znajduje się większa część pasma górskiego Adirondack, z najwyższym szczytem Mount Marcy wznoszącym się na wysokość 1629 m n.p.m., ponad 2000 jezior i stawów oraz rozległe obszary bagienne. Na stałe mieszka tu dziś niespełna 130 tys. osób, latem – około 200 tys.

Nic dziwnego, że początkowo Anne miała obawy, czy uda się jej przetrwać najgorsze. „Najgorsze” to wcale nie brak bieżącej wody – szybko przyzwyczaiła się do zimnych kąpieli w jeziorze. Długie wieczory przy świecach też miały swój urok. Aż do listopada. Wtedy mieszkańcy Adirondack z niepokojem zerkali w niebo. Gęsi odlatywały na południe. Wielu po cichu marzyło, żeby na zimę móc odlecieć razem z nimi. Uciec przed ciemnością, chłodem i tym najgorszym – samotnością. Była to cena, jaką stali mieszkańcy parku płacili za życie w dzikiej przyrodzie. Zima oznaczała długie dni, a nawet tygodnie spędzone samotnie w drewnianych domkach, w oczekiwaniu, aż śnieżyca przejdzie, drogi zostaną odblokowane, linie telefoniczne naprawione, aż ustanie porywisty wiatr, będzie można wsiąść w samochód i bez narażania życia pojechać do najbliższej osady, w pierwszym z brzegu barze poszukać drugiego człowieka.

To, co nieoswojone

Dlatego Anne starała się być zimą ciąg­le zajęta. Dużo pisała. Opublikowała 16 książek, z których seria Woodswoman sprzedała się łącznie w ponad 100 tys. egzemplarzy (ostatnia książka z cyklu, Woodswoman IV ukazała się w 2003 r.), około 150 artykułów prasowych, m.in. dla „National Geographic”, oraz 25 artykułów naukowych. Fotografowała, była przewodniczką, a od wyjazdu do Gwatemali w latach 60. XX w. – także obrończynią przyrody na pełen etat.

Nad jeziorem Atitlán obserwowała wtedy perkozka gwatemalskiego, ptaka nielota po raz pierwszy opisanego w 1929 r. Gdy po kilku latach wróciła w to samo miejsce, z przerażeniem odkryła, że populacja tego endemicznego dla Gwatemali gatunku spadła o połowę. Problematyka jego wymierania była tematem jej pracy doktorskiej obronionej na Uniwersytecie Cornella. Niemal przez ćwierćwiecze toczyła z gwatemalskim rządem walkę, by siedlisko ptaka objąć ścisłą ochroną. Walka zakończyła się chwilowym sukcesem, a Anne LaBastille w 1974 r. otrzymała pierwsze z 14 odznaczeń za osiągnięcia w dziedzinie ochrony przyrody – Złoty Medal World Wildlife Fund. Niestety obecnie gatunek perkozka gwatemalskiego uznany jest za wymarły.

Do końca życia pozostała obrończynią rzek i jezior, rzeczniczką mchów i porostów, ambasadorką dzikiej przyrody. Jej książki są intymnym zapisem relacji, jaką przez lata budowała z naturą. Z okna chatki obserwowała jeżozwierze. Czasem ścieżkę przeciął jej zając śnieżny, a niekiedy szop pracz. Do karmnika przylatywały kowaliki, sójki oraz sikory. Do kuchni wchodziła zwabiona zapachami wiewiórka. Zdarzało się, że pręgowiec amerykański lądował na jej plecach i żebrał o orzeszki. Zimą pod podłogą gnieździły się myszy. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że zwierzęta tolerują jej obecność tylko ze względu na łatwy dostęp do jedzenia. Anne nie antropomorfizowała przyrody, nie próbowała oswajać dziko żyjących zwierząt. Pisała: „Uważam, że dzika przyroda traci swoją godność i, co ważniejsze, zdolność do przetrwania w naturalnym środowisku, kiedy zostaje na tyle oswojona, że zaczyna przyjmować jedzenie od ludzi”.

Mieszkanie w dziczy nie było jednak dla Anne sielanką. Do końca nie opuszczał jej strach. Bała się, że w razie wypadku nie będzie w stanie wezwać pomocy, że zamarznie albo jej chatka spłonie. Często znajdowała się w realnym niebezpieczeństwie, jak wtedy, gdy pod dom podszedł niedźwiedź i chciał zaatakować Pitziego, jej ukochanego owczarka niemieckiego.

Anne konsekwentnie budowała swój wizerunek hardej kobiety, traperki, która w lesie radzi sobie równie dobrze jak mężczyźni, a może nawet lepiej. Podczas warsztatów w Adirondack Center for Writing mówiła aspirującym autorom i autorkom, że nie pokazuje się publicznie bez swoich psów, zawsze w czerwono-czarnej flanelowej koszuli. Ukrywała swój wiek, nawet przyjaciele nie wiedzieli, ile dokładnie ma lat. Ukrywała też swoje miejsce zamieszkania, podając fikcyjną nazwę jeziora, nad którym stał jej dom.

Nie chciała nieproszonych gości, ale oni i tak ją znajdowali. Przedzierali się przez góry Adirondack, nawet zimą, byle zobaczyć tę słynną kobietę, która mieszka sama w lesie. Wydawnictwo regularnie przekazywało jej worki listów od fanów. Chatka, którą nazywała swoim „kokonem” albo „kocem bezpieczeństwa”, przestawała ją chronić. Hałas i zanieczyszczenie przyrody powodowane przez turystów coraz mocniej dawały jej się we znaki. Po 12 latach zdecydowała się uciec jeszcze głębiej w las. Postawiła nową chatkę, jeszcze mniejszą od poprzedniej. Nazwała ją Thoreau II na cześć swojego mistrza.

Truskawki i bazylia

Nigdy nie stało się to, czego najbardziej obawiała się Anne LaBastille: jej domu nie strawił pożar, nie zamarzła, nie zginęła zaatakowana przez duże zwierzę. Pod koniec życia zaczęła tracić pamięć. Z czasem nie była już w stanie samodzielnie funkcjonować, trafiła do ośrodka opiekuńczego w Plattsburghu, gdzie zmarła w 2011 r. Tuż przed śmiercią odwiedziła ją dawna koleżanka. Wyszły do ogrodu, jadły truskawki, sok ściekał im po brodach i palcach, zostawiał różowe plamy na białym ubraniu. Anne nie pamiętała już ludzi, zdarzeń ani miejsc. Nazwy Thoreau II i West of Wind nic jej nie mówiły. W pewnym momencie zaczęła jednak opowiadać, jak bardzo lubiła zapach bazylii z przydomowego ogródka. Na krótki moment wróciła do siebie. Znowu była kobietą z lasu – woodswoman, która powtarzała innym kobietom: „Pozostańcie silne i czupurne jak pustułka lecąca pod wiatr”.

Anne LaBastille z czworonożnym ulubieńcem, zdjęcie: Courtesy of the Adirondack Experience
Anne LaBastille z czworonożnym ulubieńcem, zdjęcie: Courtesy of the Adirondack Experience

Czytaj również:

Karnawał Karnawał
i
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 1489/1973 r.
Pogoda ducha

Karnawał

Mateusz Kołczinger

Opowiem wam, co mi się przytrafiło w czasie karnawału. Choć może to było popularne ostatnio święto Halloween? Nie dam głowy. W każdym razie po ulicach latały roje mniejszej i większej dzieciarni, a wszystko przebierańcy. Jeden z tych psotników, w stroju wróżki, podlatuje do mnie i pyta:

– Czy jest pan zwolennikiem wolności słowa?

Czytaj dalej