Żaden polski szlachcic nie zrobił na Zachodzie takiego wrażenia jak Jerzy Ossoliński swoim wjazdem do Rzymu 27 listopada 1633 r. Wywołał takie poruszenie, że utrwalono go na kilku grafikach i obrazach, a opisy do dziś robią oszałamiające wrażenie.
Ossoliński, wówczas już doświadczony dyplomata, odwiedził Stolicę Piotrową w roli posła króla Władysława IV Wazy. Jako znany szermierz kontrreformacji mógł przypaść do gustu twardogłowemu papieżowi Urbanowi VIII. Przepych zaś, jakim oczarował Rzymian, świadczył zarówno o bogactwie arystokraty, jak i jego ojczystego kraju.
Sarmacka propaganda
Ossoliński wjechał do Wiecznego Miasta niczym starożytny rzymski wódz odbywający triumf. To była istna karawana pojazdów z orszakiem pełnym szlachty i służby liczącym parę tysięcy ludzi. Najpierw jechały wozy okryte szkarłatnym suknem, ozdobione herbami magnackimi. Potem szło 10 wielbłądów w bogatych ozdobach. Grali trębacze, a w zbrojnej eskorcie nie zabrakło oczywiście husarza ze skrzydłami z piór żurawich. Byli też w wielonarodowym orszaku Rzeczypospolitej Kozacy, Tatarzy, Ormianie. Sam królewski poseł jechał w orientalnym stroju.
Największą furorę zrobiło kilka koni z pysznymi rzędami, migoczącymi od drogocennych szlachetnych kamieni. Rumakom tym celowo źle przymocowano do nóg podkowy, tak by je pogubiły na ulicach Wiecznego Miasta. A że wykonano je ze złota, gapie natychmiast rzucili się na zguby. Podobnie stało się zresztą ze złotym łańcuchem, który zerwał jeden z rumaków. Dało to znakomity efekt propagandowy, jakiego nie powstydziliby się współcześni piarowcy. Bo jakże bogatym krajem musiała się wydawać Rzeczpospolita, skoro stać ją było, by podkuwać konie poselskie złotymi podkowami i tracić je bez większego żalu! Jak relacjonował poeta Samuel Twardowski: „Z takową pompą i ozdobą, jakiej dawno, kiedy się porachuje z sobą, Rzym nie widział i noga tamtych nigdy progów polska nie przestąpiła, do książęcia bogów niegdy Kapitolina przez miasto szerokie wjeżdżał poseł”…
Poselstwo przemaszerowało przez Wieczne Miasto aż pod bazylikę św. Piotra, witane wystrzałami armatnimi z Zamku Świętego Anioła. Zachwycony papież nadał Jerzemu Ossolińskiemu tytuł „księcia na Ossolinie”. Owe rodowe gniazdo posła, Ossolin, zachwycało przepychem. Jednak z czasem znalazło się w cieniu innej rezydencji magnackiej familii: Krzyżtoporu w Ujeździe.
Milion jaj i marmurowe żłoby
Krzyżtopór otacza nie mniej legend niż wjazd Ossolińskiego do Rzymu. Do czasu wzniesienia we Francji Wersalu rezydencja ta uchodziła za największy pałac w Europie! Powstawała w latach 1627–1644. Do jej budowy zużyto 200 tys. cegieł, ponad 10 tys. ton piaskowca oraz… milion jaj, z których białka posłużyły do rozrobienia wodoodpornej zaprawy murarskiej. Pałac miał kubaturę 70 000 m3. Otaczały go mury obronne długości 600 m. Ogrody pałacowe zajmowały ponad 0,5 ha. To cudo – będące rezydencją w stylu włoskiego palazzo in fortezza, czyli pałacu pełniącego też funkcje warowne – zaprojektował prawdopodobnie szwajcarski architekt Wawrzyniec Senes (Laurentius de Sent) na zlecenie Krzysztofa Ossolińskiego, brata wspomnianego wcześniej Jerzego.
Kosztowało miliony, ale Ossolińskich było na to stać. Wywodzili się z małopolskiego rodu Toporczyków, który gromadził swoje dobra od średniowiecza. Protoplastą Ossolińskich był kasztelan wiślicki Jan z Balic, rycerz i dworzanin króla Władysława Jagiełły. Po nim przyszli kolejni wojownicy, kasztelanowie, wojewodowie. Ukoronowaniem ich wpływów był fakt, że to znany z rzymskiego poselstwa Jerzy Ossoliński jako kanclerz wielki koronny rządził de facto Rzecząpospolitą podczas bezkrólewia po śmierci Władysława IV, w latach 1648–1650.
W Krzyżtoporze Ossolińscy swoją potęgę podkreślali na każdym kroku. Nad bramą wjazdową pałacu znajdowały się dwa symbole: topór – herb rodu oraz krzyż – symbol niezłomnej wiary. Od nich wzięła się też nazwa rezydencji. Sama budowla, wzniesiona na planie pięcioramiennej gwiazdy, przypominała… kalendarz. Okien liczyła tyle, ile było dni w roku. Komnat – ile tygodni. Liczba sal odpowiadała 12 miesiącom, a baszt – czterem porom roku.
Wnętrza zdobiły alabastry, marmury, złocenia, brązy, posągi. Sufit jednej z tych wież zrobiono ze szkła, za którym znajdowało się wielkie akwarium. Podczas uczty można było przyglądać się pływającym tam rybom i morskim dziwom. Dla wygody panów i aby usprawnić pracę służby, na zamku zainstalowano specjalne wyciągi – windy do przewożenia żywności. Luksusy miały też konie w stajniach: jadły z marmurowych żłobów i mogły przeglądać się w kryształowych lustrach. Tak przynajmniej mówi legenda. Równie piękna jak ta, że z Krzyżtoporu wykopano tunel do zamku w Ossolinie, a panowie szlachta jeździli nim saniami po cukrze lub soli, wysypanych niczym śnieg.
Pozostało Ossolineum
Ta sielanka nie trwała długo. Krzysztof Ossoliński zmarł rok po ukończeniu rezydencji, w 1645 r. Jerzy przeżył go o pięć lat. Zmarł rażony atakiem apopleksji, udręczony kryzysem w kraju i niepowodzeniami podczas powstania Chmielnickiego.
Potem przyszedł szwedzki potop, który mocno nadwyrężył rezydencję i fortunę rodu. Ponad 100 lat później dzieła zniszczenia Krzyżtoporu dokończyły wojska carskie. Złote podkowy i marmurowe żłoby odeszły w przeszłość jak potęga Rzeczypospolitej szlacheckiej.
Ossolińscy na trwałe zapisali się jednak w historii polskiej kultury. Józef Maksymilian w 1817 r. założył we Lwowie Zakład Narodowy im. Ossolińskich, czyli Ossolineum. W czasie drugiej wojny światowej, po zajęciu miasta przez wojska sowieckie, instytucja została praktycznie zlikwidowana. Jednak zbiory Ossolineum nie przepadły, udało się ostatecznie je ewakuować i przetrwały. W 1947 r. na ich bazie reaktywowano zakład – z tym, że jego nową siedzibą został Wrocław. Miasto, do którego przeniosło się wielu Polaków zmuszonych opuścić Lwów. Dziś instytut ten jest fundacją narodową. Choć główna linia rodu Ossolińskich wymarła, dzięki Ossolineum ich nazwisko przetrwało.