Stary las nie potrzebuje ogrodzeń, osłonek na drzewa czy budek dla ptaków. Lepsze strategie przetrwania wypracował już miliony lat temu. Tym, którzy nauczą się patrzeć, zdradzi wiele sekretów.
Czy widzieliście naturalny las? – zadałem to pytanie parze, z którą umówiłem się o poranku w Puszczy Białowieskiej. Na twarzach moich gości dostrzegłem konsternację. Wymienili ukradkowe spojrzenia, jakby nie zrozumieli pytania lub uznali, że się wygłupiam. Nic dziwnego, profesjonale stroje i porządne lornetki świadczyły o tym, że wyprawy terenowe nie są im obce.
– No jasne, nie raz – odrzekł mężczyzna.
– Od kilku lat mieszkamy koło lasu, w centralnej Polsce. Jest naturalny, bo rośnie sam od dziesięcioleci po tym, jak go posadzono – dodała kobieta.
– Świetnie – skwitowałem i ruszyliśmy przed siebie.
Szliśmy leśną drogą przez przejrzysty grąd. Wokół rosły stare lipy, dęby i pojedyncze świerki. Była druga połowa kwietnia, moja ulubiona pora w puszczy. Wegetacja dopiero ruszała. Najpierw wybuchła na dole. Pod naszymi stopami rosły rozległe łany zawilców gajowych, tworząc zielony kobierzec upstrzony gęsto białymi plamkami, a nad naszymi głowami korony drzew szykowały się do otwarcia parasoli liści. Pączki powoli nabrzmiewały, ale żadne zewnętrzne oznaki nie zdradzały, że brązowe łuski niedługo pękną i wykluje się z nich żywa zieleń. Tam w górze panowała atmosfera ciszy przed burzą. Czuć było wiosnę, jednak chłód – zwłaszcza o poranku i przed zmierzchem – czerwienił policzki, przypominając, że w każdej chwili może powrócić zima. Rozgrzana za dnia ziemia pachniała jak nigdy później w ciągu roku. Świeżo. Mokro. Kojąco. Był to zapach nadchodzącej nieuchronnie zmiany.
We wczesnowiosennym lesie widoczności nie ograniczają liście, dzięki czemu można wiele dostrzec – nie tylko duże ssaki (np. żubry, łosie, jelenie czy wilki), lecz także niewielkie ptaki przebywające wysoko w koronach drzew. Jeszcze jeden istotny argument przemawia za obserwowaniem przyrody w tym czasie: brak komarów. Kiedy wiosna w pełni rozgości się w puszczy, potrafią być nie do zniesienia.
Kilka lat temu uczestniczyłem w badaniach, których celem było sprawdzenie, na ile warunki panujące w danym miejscu w puszczy wpływają na różnorodność gatunkową i liczebność ptaków. Porównywaliśmy dwa typy miejsc: takie, w których znajduje się wiele martwych drzew, i te, gdzie jest ich niedużo. Metoda polegała na liczeniu wszystkich dostrzeżonych lub usłyszanych ptaków. Obserwację prowadziło się z jednego punktu – należało spędzić w nim 15 minut: 5 minut liczenia, 5 minut przerwy, znów 5 minut liczenia. O ile w drugiej połowie kwietnia była to czysta przyjemność, o tyle w drugiej połowie maja, gdy powtarzałem badanie, stało się to wyzwaniem. Po pierwszym dniu myślałem, że oszaleję od wszechobecnego bzyczenia wokół głowy. Machanie rękami niewiele pomagało, poza tym co jakiś czas trzeba było chwycić podkładkę z formularzem i długopis, aby zapisać obserwację. Wtedy komary przypuszczały atak. Dobrym rozwiązaniem w czasie kolejnych dni okazała się koszula z długim rękawem i czapka z moskitierą. Co za ulga. Mimo tych niedogodności nie przeniósłbym owych badań w żadne inne miejsce.
Uwielbiam przebywać w puszczy również jesienią. Jest wtedy cicho, spokojnie. Poranny chłód bywa przenikliwy, ale w ciągu dnia temperatura staje się przyjemniejsza, zwłaszcza gdy przywoła się wspomnienia coraz większych i częstszych upałów minionego lata. Tylko strzyżaki sarnie – drobne muchówki o płaskich ciałach – potrafią porządnie dokuczyć. Lądują na żywicielu, po czym odrzucają skrzydła, by łatwiej się przemieszczać. Potrafią wejść pod ubranie, zagnieździć się we włosach. Gdy już znajdą odpowiednie miejsce, wbijają się w skórę. Czasami można je odkryć dopiero wiele godzin później, po powrocie z lasu do domu. Na szczęście poza irytującym zachowaniem są dla nas właściwie niegroźne.
Ptasia deweloperka
Wędrowaliśmy po puszczańskich szlakach, a wokół nas rozbrzmiewały ptasie trele. Słyszeliśmy drozda śpiewaka powtarzającego zwrotki, fletowy śpiew kosa, pohukującego grzywacza, którego głos brzmiał jak paniczna próba pochwycenia powietrza przez astmatyka. Zaiste, nie jestem w stanie zrozumieć, co samice tych gołębi dostrzegają w owej pieśni. W oddali ze szczytu wysokiego świerka dała o sobie znać elektronicznym krakaniem orzechówka. Weszliśmy w rewir bogatki, która terkoczącym głosem alarmowała inne ptaki w okolicy. Wiedziałem, że gdzieś niedaleko ma swoje gniazdo. Rozejrzałem się i po chwili dostrzegłem dziuplę o wydłużonym kształcie, której wlot przypominał wrzeciono. Podeszliśmy bliżej. Jaśniejsza wokół brzegów kora – za sprawą drobnych łapek, które setki razy chwytały się jej przed wejściem do środka – stanowiła niezbity dowód, że miejsce było zasiedlone. Tak w lasach naturalnych wyglądają typowe leśne dziuple ptaków innych niż dzięcioły. Gatunki, które same nie tworzą dziupli, jak sikory czy muchołówki, to dziuplaki wtórne. Najchętniej zajmują właśnie wypróchniałe komory, a nie otwory wykute przez dzięcioły. Choć właściwie powinienem dodać w tym miejscu drobne sprostowanie: niektórym sikorom – czarnogłówkom i czubatkom – zdarza się wydrążyć dziuplę w silnie spróchniałym drewnie.
Informacja na temat dzięciołów oraz ich roli jako ptasich deweloperów zaskoczyła moich towarzyszy wędrówki.
– Czyli dzięcioły nie tworzą domów dla innych ptaków? Przecież w naszym lesie w jednej z dziupli, w której gnieździł się dzięcioł, w kolejnym roku zamieszkał kowalik – przekonywała kobieta.
– Nie w naturalnym lesie – odparłem niezrażony jej niedowierzaniem. – Pewnie nieraz widzieliście budki dla ptaków rozkute przez dzięcioły. Nie robią tego, by naprawić źle wykonaną przez człowieka robotę. Chcą po prostu dostać się do wnętrza i… – na chwilę zawiesiłem głos – pożywić jajami lub pisklętami. Żaden rozsądny ptak nie zagnieździ się w dziupli po dzięciole, jeżeli nie musi. A nie musi, bo w naturalnym lesie pełno jest drzew z komorami powstałymi na skutek działania grzybów rozkładających drewno. W puszczy na jedną ptasią parę przypadają średnio cztery takie siedziby.
Najcenniejsze są graby i osiki. Rosną szybko i tak też umierają, oczywiście jak na standardy drzew. Zanim do tego dojdzie, grzyby i owady drążą w nich przestrzenie, w których zamieszkają setki organizmów. W lasach gospodarczych, w których głównym celem jest produkcja dobrej jakości drewna, osłabione drzewa są szybko usuwane jako potencjalny czynnik chorobotwórczy. Czasem jakieś pozostanie – przez nieuwagę zarządcy albo z jego przyzwolenia. Na ogół jednak w lasach gospodarczych nie ma możliwości, aby powstawały naturalne schronienia. Drobne ptaki śpiewające muszą przez to gniazdować w lokalach wydrążonych przez dzięcioły albo w wywieszonych przez ludzi budkach stanowiących namiastkę prawdziwych dziupli. Nie zrozumcie mnie źle, budki są potrzebne tam, gdzie nie zawsze można sobie pozwolić na pozostawienie zamierających drzew – w miastach albo w lasach przeznaczonych do produkcji drewna. Jednak nie zastąpią one prawdziwych dziupli, ich stabilnego klimatu (niezależnego od upałów czy chłodów panujących na zewnątrz) oraz niezwykłej zdolności do samooczyszczania. W przeciwieństwie do budek dziupli nie trzeba sprzątać przed każdym sezonem lęgowym. Są gotowe na przyjęcie nowych gospodarzy, ponieważ całą robotę wykonują mikroorganizmy.
Oprócz zwykłych wydrążonych otworów dostrzegam w niewielkim grabie wypróchniałe zagłębienie pomiędzy nisko rozgałęziającymi się konarami. To także dziupla – dendrotelma. W lasach gospodarczych prawdopodobieństwo jej napotkania jest małe, bo drzewa, które ją noszą, usuwane są jako pierwsze. Nie warto ich utrzymywać, ponieważ gromadząca się w zagłębieniach woda powoduje gnicie tkanek drzewa. Tymczasem zbiorniki te są niezwykle ważnymi miejscami występowania rzadkich bezkręgowców, a w gorące dni stanowią wodopój dla ptaków, gryzoni i nietoperzy. Wyłącznie w lesie nietkniętym przez człowieka lub takim, gdzie ludzka ingerencja jest mocno ograniczona, dendrotelmy mają szansę przetrwać i koić pragnienie jego mieszkańców.
Miejsce dla nowego
Minęliśmy ogrodzony fragment, który przestał już być naturalnym lasem. Moi towarzysze domyślili się, że to efekt niedawnych ran zadanych przez wycinki, które objęły ponad jedną czwartą powierzchni puszczy. Opublikowana w 2018 r. w prestiżowym czasopiśmie naukowym „Biological Conservation” analiza zdjęć satelitarnych zrobionych nad Puszczą Białowieską w latach 2015–2018 ujawniła, że wycinka wpłynęła w sposób bezpośredni i pośredni na 4073 ha lasu. Spowodowała wzrost fragmentacji siedlisk o 26% i zniszczenie 229 ha starodrzewu. Miała liczne negatywne skutki, zmieniła życie wielu organizmów – nie tylko zniszczyła ich siedliska, lecz także wpłynęła na nie w innych, czasami trudnych do uchwycenia, aspektach. Miałem kiedyś stałe miejsca, w których mogłem spotkać sóweczkę – naszą najmniejszą sowę. Duża część tych ptaków zniknęła. Bezpowrotnie? Może za kilkaset lat, gdy ów fragment lasu ponownie zacznie rządzić się własnymi puszczańskimi prawami, sóweczki powrócą.
Las naturalny nie potrzebuje grodzeń. Chroni się sam. Aby to lepiej zrozumieć, trzeba obejrzeć miejsce, w którym leżą stare wywrócone drzewa – najlepiej kilka – tworzące splątaną masę gałęzi. Pozbawione kory jasne konary sterczą w górę niczym żebra gigantycznej prehistorycznej istoty. Część z nich w czasie upadku została wbita głęboko w ziemię i odłamała się na skutek potężnej siły. Czasami zdarzenie to wyznacza kres życia drzew, choć częściej następuje kilka lub kilkadziesiąt lat po ich śmierci, po tym jak trwały dumnie niczym posągi wzniesione ku chwale puszczańskiej potęgi.
Uwagę moich towarzyszy kieruję nie na same powalone giganty, ale na wyrastające spomiędzy gałęzi mniejsze i większe drzewa. W promieniu kilkudziesięciu metrów nie ma podobnych okazów. Dlaczego? Zostały zapewne zjedzone przez dzikie kopytne. Upadające stare drzewa nie tylko dają przestrzeń i dostęp do światła nowemu pokoleniu, chronią też młode drzewa przed zjedzeniem przez sarny, jelenie i łosie. To przed nimi ludzie zabezpieczają – za pomocą ciągnących się kilometrami metalowych siatek – nowo zasadzane gospodarcze lasy. Gdyby nie ogrodzenia, niewiele drzewek miałoby szansę dożyć dorosłości.
Stara mądrość
Las naturalny znalazł skuteczne rozwiązanie tego problemu miliony lat temu. Zamierające olbrzymy osłaniają swoje potomstwo. Ponadto dostarczają młodym składników pokarmowych. Miną lata, zanim w końcu się rozłożą. Do tego czasu drzewka otulone zasiekami ze sterczących gałęzi i wielkich pni będą mogły skutecznie skrywać się przed zębami kopytnych. Jednak same olbrzymy nie wystarczą. Nie potrafiłyby ochronić swojego potomstwa bez aktywnej pomocy innych mieszkańców lasu. Potrzebują wsparcia wilków i rysiów. Gdyby nie owe duże drapieżniki prędzej czy później pyski jeleni czy saren dosięgnęłyby drobnych drzew, nawet wśród najbardziej gęsto splątanych gałęzi. Wymagałoby to trochę ekwilibrystyki i czasu, ale na skutek głodu i determinacji w końcu dopięłyby swego. Obecność wilków i rysiów sprawia, że nie mogą sobie na coś takiego pozwolić. Czasem skubną jakąś siewkę czy podrastające drzewo rosnące na skraju zwałowiska, lecz wejście w plątaninę konarów jest wykluczone. To igranie z losem, proszenie się o śmierć. Przechodzące w pobliżu wilki miałyby proste zadanie – z łatwością zapędziłyby ofiarę w kozi róg. Z kolei przyczajony na powalonym pniu ryś zyskałby idealne warunki do śmiercionośnego skoku. Drzewka w naturalnym lesie nie potrzebują ochrony w postaci stalowych ogrodzeń z siatki albo plastikowych osłonek na pień czy spirali na wierzchołki ani przeróżnych niesmacznych smarowideł, żeby bronić się przed zgryzaniem. Las naturalny chroni się sam.
Idziemy dalej. Podchodzę do dużej, złamanej na wysokości mojego pasa osiki. Obok leży odgryziona noga jelenia. Kolejny dowód na obecność wilków. Odkrycie to wyraźnie poruszyło moich towarzyszy. Uspokajam, że nie mamy się czego obawiać. Od wielu lat chodzę po puszczy o każdej porze dnia i nocy. Wielokrotnie spotkałem wilki i nigdy nie miały złych zamiarów. Mało tego – z badań wiemy, że to one boją się bardziej nas niż my ich. Dla wilków ludzie są „superdrapieżnikami”, którym trzeba schodzić z drogi, aby nie narażać się na niebezpieczeństwo. Nigdy nie wiadomo, jakie zamiary będzie miał napotkany człowiek. Lepiej starać się unikać wszystkich. Pewnie dlatego osobniki, które spotykałem, zazwyczaj znikały w lesie, gdy mnie zauważyły, tak że nie miałem czasu dobrze im się przyjrzeć. Tylko raz pozwoliły się oglądać przez prawie pół godziny. Niezapomniane chwile.
Odsłaniam fragment kory osiki. Zaczynamy krótką lekcję o owadach leśnych. Pokazuję dwie żółtopomarańczowe larwy. Są zaskakująco płaskie, jakby ktoś celowo je rozgniótł. Obok spostrzegam dorosłego osobnika. Szkarłatnoczerwony chrząszcz ma równie płaskie ciało, co jego młodociane formy. Zgniotek cynobrowy – Cucujus cinnaberinus. Rzadki owad, o którym mówi się, że jest gatunkiem wskaźnikowym naturalnych lasów. Kawałek dalej mamy próchniejącą lipę. Podchodzimy do niej. Z dziupli położonej na wysokości wzroku wysypują się trocinki, a wśród nich czarne drobiny o baryłkowatym kształcie. Chwytam je delikatnie palcami i kładę na otwartej dłoni. Wyjaśniam, że to odchody pachnicy dębowej (Osmoderma eremita) – kolejnego reliktowego chrząszcza związanego z naturalnymi lasami.
Naturalny las
Otrzepuję dłonie i ruszamy dalej. Po około 200 m zatrzymujemy się przed klonem zwyczajnym. Na wysokości około 8 m, na wielkiej łacie mchu porastającej pień zwisa porost. Zauważyłem ten obiekt już z daleka, jednak aby dokładnie mu się przyjrzeć, potrzebujemy lornetki. Okazuje się, że nasze znalezisko to granicznik płucnik (Lobaria pulmonaria) – bardzo rzadki gatunek wskaźnikowy lasów, świadczący o tym, że działalność człowieka była tu niewielka.
Na ziemi obok pnia klonu znajdujemy rozrzuconą kępkę piór. To oskub – resztki ofiary ptaka drapieżnego, najprawdopodobniej jastrzębia lub krogulca. Po obejrzeniu mieniących się granatowych piór już wiem, że należały do grubodzioba. Łatwo go spotkać zimą przy karmniku. „Biedny” – podsumowuje moja towarzyszka. Opowiadam, że w puszczy żyje cały wachlarz drapieżników. Od drobnych myszy przez popielice, wiewiórki, kuny, jastrzębie, myszołowy, orliki krzykliwe, lisy, jenoty, dziki aż po wilki. Dlatego w lasach naturalnych obowiązują inne reguły niż w tych zarządzanych przez człowieka, gdzie drapieżników jest znacznie mniej. Z tego względu nierzadko tylko jednej parze na dziesięć udaje się wychować pisklęta. Mimo zagrożeń populacje się nie zmniejszają, a w przypadku niektórych gatunków – choćby spotkanego przez nas grubodzioba – nawet rosną.
Na tym kończymy wspólną wyprawę, która trwała prawie 8 godzin. Choć wszyscy jesteśmy zmęczeni, uśmiech nie schodzi z naszych twarzy. Kiedy dochodzimy do samochodów, ponawiam pytanie: „Czy widzieliście naturalny las?”.
Teraz rozumieją, o co chodziło na początku naszego spotkania. Pierwszy raz w swoim życiu doświadczyli lasu w całości rządzącego się własnymi prawami wypracowanymi przez miliony lat bez ludzkiej ingerencji. Lasu, którego nie posadził człowiek. Lasu, który do przeżycia wcale nas nie potrzebował i nie potrzebuje, a obecnie tylko przez nas cierpi.
Mam szczęście patrzeć na Puszczę Białowieską, na ten niezwykły las naturalny zarówno jako leśnik z wykształcenia, naukowiec oraz osoba zawodowo zajmująca się czynną ochroną przyrody, jak i jej prawdziwy miłośnik. Opowiadam o lesie i żyjących w nim mieszkańcach z każdej z tych perspektyw. Nie narzucam mojego sposobu myślenia. Wiem, że ci, którzy doświadczyli lasu naturalnego wszystkimi zmysłami, sami w końcu dochodzą do wniosku, że to najpiękniejszy i ostatni prawdziwie dziki las w Polsce. I rozumieją, dlaczego należy go chronić.