Nauka jest płynna i potrzebuje sporu bardziej niż pewności, ale nie służą temu mury wznoszone między jej poszczególnymi gałęziami. O ich rozebranie apeluje laureat Nagrody Templetona.
Nauka rodzi się z niezgody. Może to się wydawać zaskakujące, jeśli wziąć pod uwagę, że zwykle utożsamia się ją z prawdą i pewnością. Oba te pojęcia są jednak bardzo płynne, a ich sens zmienia się wraz ze zmieniającą się wiedzą o świecie i o nas samych. To, co kiedyś było prawdą, w innych czasach może nią nie być. Światopoglądy często ewoluują i równie często się zderzają.
Historia nauk ścisłych daje wiele przykładów. Słynny jest przewrót kopernikański, całkowita reorganizacja modelu wszechświata i naszego w nim miejsca, z jego głębokimi konsekwencjami historycznymi, które rezonują do dziś. Gdybyście zapytali dobrze wykształconego Europejczyka żyjącego na początku XVI w., jak wygląda kosmos, odpowiedź brzmiałaby tak: Ziemia jest centrum wszystkich rzeczy, a planety i gwiazdy krążą wokół niej po orbitach kołowych. Człowiek zaś został stworzony na obraz Boga i panuje nad przyrodą. Taka była akceptowana prawda zatwierdzona przez Kościół – kosmiczny plan odzwierciedlał plan duchowy, jak opisano go w Biblii; zmiana i upadek przynależały człowiekowi i naturze, podczas gdy wiara w Boga napędzała ducha do wznoszenia się ku doskonałym niebiosom.
Od publikacji dzieła Kopernika w 1543 r. musiał minąć wiek, aby zaczęto akceptować fakt, że stary, geocentryczny kształt kosmosu należy porzucić. Nowy plan – ze Słońcem jako centrum wszystkich rzeczy – przeniósł uwagę z Ziemi oraz ludzkości na bezkresne i nieznane uniwersum, nową prawdę, która zerwała więź między wszechświatem a Bogiem. Nowy światopogląd stanowił ogromne wyzwanie dla ludzi wierzących, teraz pozbawionych dogmatów o wertykalnej naturze kosmosu.
Od tego czasu nauka wytyczyła ścieżkę, zgodnie z którą rzeczywistość należało opisywać ze ściśle materialistycznej perspektywy: atomy łączą się w złożone struktury widzialnego świata, który rozciąga się od najprostszych cząsteczek po planety, gwiazdy, galaktyki, a także oczywiście żywe istoty na Ziemi i być może gdzie indziej. Im większe sukcesy odnosiła nauka w opisywaniu przyrody i w ułatwianiu przekuwania jej tworów w technologię oraz dobrobyt, tym mocniej oddalała się od złożonej podmiotowości człowieka, która stała się częścią nauk humanistycznych i sztuki. Mimo wielu protestów romantyków z początku XIX w. program oświecenia przedkładał rozum ponad wszystko inne. Uniwersytety – miejsca nauki i zgłębiania wiedzy – zaczęto dzielić na coraz więcej okolonych murami wydziałów, z których każdy ma własną metodologię i język, własne cele oraz własny obszar badań.
Sławomir Mrożek, Diogenes Verlag AG – rysunek z archiwum, nr 927/1963 r.
Ta fragmentacja wiedzy w środowisku akademickim i poza nim jest znakiem rozpoznawczym naszych czasów, wzmocnieniem zderzenia dwóch kultur [humanistycznej i ścisłej – przyp. red.], za co fizyk oraz powieściopisarz C.P. Snow napominał swoich kolegów z Cambridge w 1959 r. Snow byłby z pewnością zawiedziony, gdyby zobaczył, że rozbicie to jest elementem znacznie większego pęknięcia plemiennego, które z niepokojącą szybkością rozprzestrzenia się po całym świecie.
Ludzie opierają swój światopogląd na wiedzy, którą gromadzą poprzez kształcenie się, kontekst kulturowy i doświadczenia życiowe. Plemiona, do których się przyłączamy (o ile mamy taką możliwość), są wyrazem tego światopoglądu. Oświecenie i wynikające z niego skupienie na materializmie naukowym pozostawiły z boku wiele osób spragnionych jakiegokolwiek przewodnictwa duchowego. Życie zostało uprzedmiotowione, podobnie jak nasza planeta – traktujemy ją oraz inne formy życia w kategoriach towarowych. Jak pogodzić niektóre z najbardziej fundamentalnych aspektów ludzkiej natury – miłość, stratę, potrzebę przynależności – z chłodnym szkiełkiem dedukcji i analizą danych?
Oczywiście żeby nauki ścisłe mogły funkcjonować, muszą przestrzegać ścisłej metodologii. Nauka działa i należy ją cenić za jej osiągnięcia. Minęło jednak 400 lat od Galileusza i nadszedł czas, aby przemyśleć, jak wysokie powinny być mury oddzielające nauki ścisłe od nauk humanistycznych i sztuki. Dotyczy to edukacji na wszystkich poziomach – zarówno tej formalnej, jak i nieformalnej. To nie przypadek, że w wielu krajach szerzy się nieufność wobec przedmiotów ścisłych. Ci zaś, którzy ich nauczają, cenią sobie dystans od humanistycznych rozterek, uznając subiektywne i egzystencjalne obawy za drugorzędne. W przeważającej większości przypadków zajęcia ścisłe dotyczą wyłącznie treści technicznych, programowego wpajania narzędzi i żargonu potrzebnego, by wejść do naukowej społeczności. Studenci nie poznają dobrze samych naukowców, kontekstu kulturowego ich czasów, zmagań oraz wyzwań – często bardzo dramatycznych – które zaważyły na ich ścieżce badawczej.
Tradycyjny sposób kształcenia w zakresie przedmiotów ścisłych bazuje na czymś, co można by nazwać „trybem zwycięstwa”: chodzi o wyniki końcowe, a nie o trudności procesu, niepowodzenia i wyzwania, które uczłowieczają naukę. To odczłowieczające podejście działa jak tasak, dzieląc studentów i resztę społeczeństwa na dwie odrębne grupy: tych, którzy przyjmują zdehumanizowane nauki ścisłe, i tych, którzy ich unikają.
Nauki ścisłe nie istnieją w kulturowej i egzystencjalnej próżni, a zatem ich nauczanie też nie powinno. Mówię to po 30 latach pracy w szkole, w której prowadziłem zajęcia zarówno techniczne, jak i nietechniczne. Chociaż nauczycielom zawsze brakuje czasu, żeby zrealizować obowiązkowy program, bez wątpienia lepiej będą edukować, a także inspirować, jeśli wprowadzą więcej ludzkiej perspektywy w wykładane przez siebie przedmioty.
Pierwotnie tekst ukazał się w serwisie Bigthink.com. Tytuł i lead pochodzą od redakcji „Przekroju”.