Woda była ciepła, lecz mętna niczym tłumaczenia skorumpowanego polityka.
Kiedy wyskoczyłem za burtę i znalazłem się pod powierzchnią, przez długą chwilę widziałem dookoła tylko długie warkocze drobnych bąbelków powietrza. Wziąłem wdech powietrza z butli, sprawdziłem odczyt manometru i trzymając się liny kotwicznej, powoli zacząłem opadać na dno. Wiało po drodze tak, jakby to była jesień pod Kielcami, a nie podwodne tropiki. No ale co tu grymasić, jak się nie sprawdziło, o której jest odpływ i ruszają masy wody przez cieśninę, to teraz cierp ciało! Wyglądałem pewnie niczym flaga łopocąca na wietrze. Gdybym puścił linę, zaraz by mnie zaniosło na środek Atlantyku. Na szczęście im bliżej dna, tym prąd wody słabszy. Gdy dotarłem wreszcie zdyszany na dno – do wielkiego pola głazów u wybrzeża Sierra Leone – ten podwodny huragan zmniejszył się do lekkiej wichury i jakoś dało się przytrzymać podłoża. Podłoża, na którym wyraźnie rysowały się jakieś wrzecionowate, długie i ciemne kształty. Niektóre leżały na dnie, niektóre przekrzywione sterczały w górę, jakby chciały oddać salwę… Serce mi mocniej zabiło! Armaty! Kilkusetletnie armaty!
Łupienie Inków, łupienie Azteków
Stare armaty dla każdego nurka, interesującego się choć trochę historią, zawsze brzmią jak „skarb”. A to dlatego, że jeszcze 100–200 lat temu interesy robiło się, pływając przez pół świata uzbrojonym po zęby – okrętami, na których z każdego