Podżegaczka Podżegaczka
i
zdjęcie: Marco Verch/Flickr (CC BY 2.0)
Wiedza i niewiedza

Podżegaczka

Mirella Wąsiewicz, Aleksandra Kozłowska
Czyta się 18 minut

Walka o prawa pracownicze w kraju, który dla setek imigrantów jest ziemią obiecaną, rajem wysokich zarobków, to jej żywioł. Anna Marjankowska edukuje i reformuje – pokazuje, że wszędzie, nawet na Islandii, pracodawcy łatwo zapominają o prawdziwej wartości pracownika.

Anna Marjankowska, na Islandii od 2016 r.

Idą jedna przy drugiej głośną, kolorową ciżbą. Gwiżdżą, trąbią, wykrzykują. Przed chwilą opuściły miejsca pracy – teraz zamiast mopów i szczotek trzymają transparenty: „Hótelin eru i okkar höndum!”, „Hotels are in our hands!”. Jest 8 marca 2019 r. W Reykjavíku sypie śnieg. Wielkie, białe płaty krążą nad tłumem skandujących housekeeperek. To głównie imigrantki: Polki, Litwinki, Hiszpanki, Czeszki, Tajki, Filipinki. Wśród nich idzie Anna. Ma 27 lat, delikatną twarz i żar w oczach. To ona współorganizowała ten największy od 30 lat strajk na Islandii.

Zatrzymania

– Strajk trwał trzy tygodnie. Zaczął się wielkim wyjściem z miejsc pracy. To był najpiękniejszy dzień kobiet, w jakim uczestniczyłam! – aktywistka uśmiecha się na samo wspomnienie. – W proteście wzięło udział około trzech tysięcy pracowników: kierowcy autobusów miejskich i turystycznych, a także pracownicy housekeepingu w kilkunastu największych hotelach w Reykjavíku. Skupiliśmy się na „małych zatrzymaniach pracy”, np. housekeeperki sprzątały w hotelach wszystko oprócz toalety, i na pikietach, które zapewniły widzialność w przestrzeni publicznej. Hotel może przez tydzień funkcjonować bez menadżera, może działać bez recepcji, ale pół dnia nie wytrzyma bez housekeeperki.

Wysłaliśmy więc przekaz: „Doceń naszą pracę, zauważ ją. Zobacz, jak to jest, gdy jej nie wykonamy”. Kierowcy autobusów zaczęli strajk dzień później. Ich protest też polegał na „małych zakłóceniach”. Ustawiliśmy pikiety wokół głównych stacji autobusowych Hlemmur i Mjódd i w godzinach szczytu kierowcy maszerowali, zakłócając ruch przy węzłach komunikacyjnych.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W komunikacji publicznej część kierowców jest zatrudniona przez miasto, część – przez prywatną firmę, gdzie zarabiają o 30% mniej niż w spółce miejskiej. Wnioskowaliśmy, by zrównać te płace, i ta walka niestety trwa nadal.

Podkreśla, że strajk połączył trzy sektory usług zdominowane przez imigrantów. – Prawie w ogóle nie dotyczą one życia codziennego Islandczyków. Żaden z nich nie korzysta z autobusów turystycznych, nie śpi w hotelach, niewielu jeździ autobusami miejskimi, bo mają swoje samochody.

Jak widać, imigranci byli też potrzebni, by rozkręcić ten protest.

Efling kontra „kartel”

Marcowy strajk poprzedziły trudne negocjacje w sprawie umów zbiorowych.

– Prawdziwa walka klas – nie ma wątpliwości Anna. – Zaangażowałam się w nią i emocjonalnie, i psychicznie, i fizycznie. To był ciężki czas.

Umowy zbiorowe określają podstawę prawa pracy na Islandii, m.in. pensje minimalne i czasowy wymiar pracy. Negocjacje prowadzone są między rządem, związkami zawodowymi i stowarzyszeniem pracodawców. Tych ostatnich nazywamy „kartel”. Brzmi przestępczo, fakt, ale to grupa bardzo silnego lobby. Dokładnie wiedzą, jak sprawić, by przedsiębiorcy jak najwięcej zyskali na naszej niskoopłacanej pracy. Islandczycy próbują kopiować kulturę pracy od Amerykanów.

Dlaczego trzeba było negocjować?

– Nie wiem, czy zauważyłyście, że na niemal każdej ulicy trwa budowa. Przez ostatnie lata w Reykjavíku budowano głównie hotele i hostele, nie infrastrukturę dla mieszkańców. Niedawno wprowadzono pewne ograniczenia, ale za późno, dlatego panuje kryzys mieszkaniowy. Wynajęcie pojedynczego pokoju kosztuje około 90 tysięcy koron miesięcznie (trzy tysiące złotych). Trzypokojowe mieszkanie to koszt około 250 tysięcy koron. Ekonomiści pracujący dla związków obliczyli, że godne życie na Islandii zapewni pensja minimalna wysokości 425 tysięcy koron przed odjęciem podatku, a obecnie (rozmawiamy w lipcu 2019 r.) wynosi 317 tysięcy koron. Taką pensję chcieliśmy jako związek wynegocjować.

Tak dla wyjaśnienia: na Islandii każdy należy do związku zawodowego. Ponad 90% społeczeństwa jest uzwiązkowione z automatu. Przyjeżdżasz i trafiasz do związku. W Polsce do związków należy 5% pracowników.

Na Islandii największym związkiem jest VR zrzeszający sprzedawców i menadżerów; może w nim być zarówno osoba z Puffin Shopu (sklepu z pamiątkami), jak i niższy rangą menadżer czy programista. Do VR należy około 40 tysięcy osób. My, czyli Efling, jesteśmy drugim pod względem wielkości związkiem – należy do niego około 30 tysięcy członków. Latem – dużo więcej, bo przyjeżdżają robotnicy sezonowi. Jeśli przyjeżdżasz tu i podejmujesz pracę w restauracji, barze czy hotelu – jesteś w Eflingu. Połowa tego związku to migranci.

Aktywistka Sólveig Anna zaproponowała, by obalić biurokratyczny zarząd Eflinga. Ten zmieniał się bez demokratycznych wyborów, był grupą wciąż tych samych osób. Zebrali się więc radykalsi, z czego trójka to imigranci – dwie Polki: ja i Magdalena Kwiatkowska oraz Szkot Jamie McQuilkin. Wcześniej zajmowałam się badaniem współczesnych warunków pracy w Polsce, dlatego Jamie wciągnął mnie do tej grupy. Udało nam się. W 2018 r. zdobyliśmy 80% głosów członków związku.

Było to duże wydarzenie na Islandii!

Nagle ludzie ze związków zaczęli pojawiać się w zakładach pracy i mówić: chcemy zawalczyć o wyższą płacę minimalną, chcemy, żeby związki były obecne w miejscach pracy, żeby pracownicy znali swoje prawa, żeby mieli świadomość, ile obecnie wynosi pensja minimalna, co wcale nie jest tu oczywiste.

– Nie? – dziwimy się.

Anna niszczy nasze wyobrażenia o islandzkiej równości:

– Pracując w gastronomii czy hotelach, każdy jest narażony na kradzież wypłaty, na kiepskie warunki pracy, na mobbing.

I rozwija swój wywód:

– Wyobraź sobie, że przychodzisz do któregoś z barów w centrum Reykjavíku, do pracy w kuchni. Pracodawca zaproponuje ci 1800 koron na godzinę i to będzie twoja „stała stawka godzinowa”. Zgadzasz się i cieszysz, bo w Polsce tyle nie zarobisz. Tymczasem okazuje się, że za godziny popołudniowe powinnaś dostać 33% więcej, za nocne 45% więcej, a w święta 90% więcej!

Prawo pracy jest słabe, kontrola również. Pracodawcy wykorzystują niewiedzę pracowników, czasem też tworzą taką atmosferę, że nie sposób się sprzeciwić. Szczególnie narażeni są na to pracownicy, którzy nie mówią po islandzku ani po angielsku. Każdego miesiąca pracodawcy będą ci zabierać część wypłaty – tu obetną za dwie godzinki, tam za trzy. A pracownik nie ma przecież czasu, by sprawdzać te payslipy, paski wypłat wypisane po islandzku, monitorować ilość przepracowanych godzin i odpowiednią zapłatę. Niewielu jest księgowych hobbystów, którzy co miesiąc będą to wszystko weryfikować. Bo jeśli pracujesz po 12 godzin, jest to ostatnia rzecz, o której myślisz.

„My cię już tu nie chcemy”

Anna przekonała się o tym na własnej skórze.

– Na Islandii jestem od jesieni 2016 r. Na początku pracowałam w guesthousie. O Polkach panuje tu opinia, że jesteśmy bardzo pracowite. Możesz dać nam każde zadanie, a my je wykonamy, bo to leży w naszej polskiej kulturze. Przychodziłam do guesthousu o 7.30 rano. Najpierw piekłam ciastka, nastawiałam pralkę, a około 8.30 goście zaczynali schodzić na śniadanie. Wszystko robiłam sama: przyjmowanie rejestracji, wymeldowanie gości, pranie, czyszczenie 12 pokoi. Musiałam się z tym uwinąć do 15.30. To stanowczo za dużo pracy jak na jedną osobę. Moi szefowie pojawiali się tylko od czasu do czasu i nie chcieli zatrudnić nikogo więcej. Zwolnili mnie znienacka, żeby tylko nie płacić mi pensji za kolejny miesiąc. Nigdy wcześniej nie przeżyłam takiego odrzucenia przez pracodawcę, takiego „my cię już tu nie chcemy”. Co miałam zrobić? Praca była bez umowy, na czas nieokreślony. Nie miałam nic do gadania. Wtedy zainteresowałam się prawem pracy na Islandii.

Później pracowałam pół roku jako housekeeperka w ekskluzywnym hotelu. Sprzątałam razem ze wspaniałymi kobietami. Wśród nich były Polki, Czeszki, Słowaczki i Litwinki. Atmosfera była jednak trudna. Nie spodziewałam się, że stereotypy i nacjonalizm działają w miejscach, gdzie cały zespół to emigrantki. Stale trwał wyścig, która szybciej „zrobi” pokój, ile ich posprząta do przerwy na kawę. A przecież nikt nam za to tempo nie płacił. Konflikty napędzała menadżerka, która w ten sposób zarządzała ludźmi. Kobiety były jednak tak zajęte wewnętrznymi sporami, że nie miały czasu pomyśleć, że przez półtora roku pracy w firmie powinny dostać przynajmniej dwie podwyżki. Zwróciłam im na to uwagę i wtedy klimat trochę się zmienił. Zaczęły się rozmowy o tym, kim naprawdę są i co lubią robić – np. chodzić na basen po pracy, podróżować. Albo rozmawiałyśmy, jak napisać maila z wnioskiem o podwyżkę, zamiast ścigać się, która szybciej przekłada poduszki.

Później wyjechałam na dwa miesiące do Krakowa, by skończyć magisterkę. Gdy wróciłam do Reykjavíku, znalazłam pracę w małej islandzkiej firmie sprzątającej. Tylko ja i właściciel. Sprzątaliśmy prywatne domy Islandczyków. To było super – zajrzeć do mieszkań tych, których stać na opłacanie sprzątania. Ludzi pracujących w bankach, na wysokich stanowiskach.

Bardzo lubiłam pracę dla starszych osób. Dzięki niej poznałam jedną z moich najlepszych przyjaciółek na Islandii – osiemdziesięcioletnią panią Salome. Przyjaźnimy się do tego stopnia, że zaprosiła mnie na święta Bożego Narodzenia. Sprzątanie u niej to było też gadanie po islandzku, słuchanie radia, gdy pani Salome robiła na drutach. Ona tak się cieszy, że już mówię w jej języku.

Związkowcy na pełnej prędkości

– Z tej małej firmy, której szef nie mógł mi zapewnić pełnego etatu, przeszłam do pracy w bardzo popularnej restauracji. I tu zaczęła się moja działalność związkowa na pełnej prędkości.

Trafiłam do świetnego zespołu kucharzy i kelnerów, więc chociaż robota była ciężka, lubiłam tam przychodzić. Załoga? Było kilku Islandczyków – szefowie kuchni to zwykle Islandczycy. Chłopaki mówili, że dzięki mojej obecności było odrobinę mniej kitchen joke`ów. To nie tylko obrzydliwe żarty o jedzeniu, to obrzydliwe żarty o wszystkim.

Tam poznałam, jak działają piwnice restauracji i kto jest dish washerem – kto siedzi przez cały dzień w piwnicy bez okna – często uchodźcy. Nawet jeśli mają wszystkie pozwolenia, jest im trudno podjąć pracę, bo muszą mieć umowę spisaną na rok. Gdy taką umowę podpiszą, łatwo jest ich wykorzystywać: przedłużać nadgodziny, a oni i tak muszą być wdzięczni za zatrudnienie. Jeśli zrezygnują z pracy, będą mieć problemy z biurem migracyjnym. Jest tu mnóstwo takich ludzi z Afganistanu, Syrii, Albanii czy Gruzji. Działania organizacji No Borders –międzynarodowej sieci postulującej wolność migrowania i wspierającej uchodźców – ukierunkowane są teraz na obóz uchodźczy w Ásbrú. Jest tam czysto, uchodźcy mają zapewnione warunki do życia, ale każdego dnia ktoś znika. Po prostu jest deportowany lub podejmuje decyzję o targnięciu się na własne życie. Oni chcą pracować, ale nie mogą dostać pozwolenia na pracę. To takie vicious circle – nie mogą dostać pozwolenia na pobyt, bo nie mają pracy i nie mogą dostać pracy, bo praca dla uchodźców nie leży na ulicy. Ktoś musi ich wprowadzić w społeczeństwo. A jak mają być jego częścią, skoro nikt im nawet nie pokazał Reykjavíku? Zostali wrzuceni do Ásbrú, 40 kilometrów stąd, i tyle. Dlatego w marcu 2019 r. uchodźcy ze wsparciem nas, lokalnych aktywistów, zorganizowali okupacyjny protest pod parlamentem. Domagali się godnego życia i tego, by nie deportować ich kolegów. Byłam tam razem z nimi.

Co dał ten protest? Na pewien czas zapewnił im widzialność. Pokazał, że nie przyjechali tu po benefity, że mają pokręcone historie, że nie mogą wrócić „do siebie”, bo miejsca, z których uciekali, nie są bezpieczne.

Tymczasem w urzędzie migracyjnym siedzą faszyści, nie można ich nazwać inaczej. Odmawiają prawa pobytu nie tylko samotnym mężczyznom, ale deportują też całe rodziny. Im bardziej jest się zaangażowanym w działalność No Borders, tym więcej się o tym wie. Działacze, którzy na jednym z otwartych spotkań weszli w konflikt z politykami z Independence Party, zostali deportowani dwa tygodnie później do Włoch i do Grecji.

Kiedy w końcu uchodźca dostanie pracę, to zwykle jako taki właśnie dish washer. I bardzo łatwo wpada wtedy w myślenie typu: „mój pracodawca mi pomógł, nie upomnę się więc o wyższą stawkę, będę pracował dłużej”.

Wracając do restauracji – byłam tam kelnerką. Troszeczkę już mówiłam po islandzku, ale nie było to wymagane, bo klientami byli w większości turyści.

Zaczęłam interesować się islandzkim prawem pracy, obowiązującymi stawkami i podobnymi sprawami. Zaczęłam mówić o tym współpracownikom. Ale jak trafić do facetów, w większości Islandczyków? Przecież oni nie będą słuchali przypadkowej dziewczyny, jakiejś młodej Polki. Zostałam reprezentantką związku zawodowego w miejscu pracy, żeby nie mogli mnie legalnie zwolnić i zabrałam ich do związku. Zorganizowałam dwa spotkania z doradcą, starszym Islandczykiem. Przedstawił im, jaka jest sytuacja: „Powinniście dostawać tyle i tyle, a dostajecie 40% za mało”. Na co zerwał się szef kuchni: „Ja go zabiję! Jak mi nie zapłaci, rezygnuję!”. I rzeczywiście niedługo po tym spotkaniu dwóch szefów kuchni się zwolniło. A pozostali już pierwszego dnia następnego miesiąca dostali więcej, mimo że zarabiali minimalną.

Cieszyłam się, że nabrałam doświadczenia. Do tego ze związkiem zawodowym napisaliśmy taki pozew, że ho! Sprawa się ciągnie od ponad roku.

Trzy miesiące po tym, jak zaczęłam działać w radzie związku, narodowa telewizja RÚV nagrała ze mną rozmowę o warunkach pracy w gastronomii. Islandczycy nie mogli uwierzyć, że prawa pracownicze są łamane prawie w każdej restauracji. „Nie, to nie może być prawda. Mój kuzyn na pewno tego nie robi”. Po tym reportażu jednak ruszyła fala kontroli przeprowadzanych przez związki i niemal wszędzie znaleziono nieprawidłowości. Po moim wejściu do zarządu Eflingu mieliśmy bardzo dużo szkoleń na temat łamania prawa w różnych miejscach pracy, a także human traffickingu [hadlu ludźmi – przyp. red.], bo Islandia też nie jest od tego wolna. W publicznej telewizji pokazano duży reportaż o współczesnym niewolnictwie, o warunkach pracy na farmach, zaniżonych płacach. Zaszumiało w społeczeństwie, ale nie na długo i w końcu ucichło.

Sprawić, by Islandczyk poczuł się niekomfortowo

Pytamy, czym zakończył się największy ostatnio szum, czyli strajk z marca roku 2019?

– Było to pyrrusowe zwycięstwo. Udało nam się wynegocjować, że w ciągu czterech lat pensja minimalna wzrośnie do 380 tysięcy koron przed podatkiem. W 2019 r. wzrosła o 17 tysięcy. Wprowadzono zmiany do podstawowych przepisów: nową zasadę zbiorowej odpowiedzialności w przypadku nielegalnego zatrudniania pracowników przez firmy zewnętrzne oraz podwyższono kary za naruszenia.

Anna nie ukrywa jednak rozczarowania.

– Z tymi relacjami i zaufaniem, jakie zbudowaliśmy z pracownikami, z tym ogromnym, nieużywanym od lat funduszem strajkowym można było osiągnąć znacznie więcej. Zarząd związku za szybko się wycofał. Umowa zbiorowa powinna być podpisana na trzy lata, nie na cztery. Fakt, że nie były to pokojowe negocjacje, tylko prawdziwe starcie.

I dodaje: – Islandczyka można obrazić, powodując, że poczuje się niekomfortowo. I oni przez trzy tygodnie tak się czuli. Ale społeczne poparcie dla strajków było niewielkie. Być może dlatego, że protest dotyczył głównie najniżej zarabiających pracowników, w większości obcokrajowców. To są dwa światy: społeczność pracowników islandzkich i społeczność pracowników zza granicy. Islandzki pracodawca osiem razy się zastanowi, zanim oszuka islandzkiego pracownika, bo to zawsze może być kuzyn jego kuzyna. Działa kultura wstydu. Wobec pracowników spoza lokalnej społeczności nie obowiązuje już ta „przyzwoitość”.

Na ich usprawiedliwienie mogę dodać, że dwa pokolenia Islandczyków nie widziały strajku z prawdziwego zdarzenia, że w tym kraju nie było wojny, nie było ruchu oporu, kultura protestu jest praktycznie nieobecna.

– Jak to? – oponujemy. – A słynny strajk kobiet w roku 1975?

– O tak, zorganizowanie strajku, w którym uczestniczy 90% kobiet – tego samego dnia odmawiających pracy zarobkowej i pracy opiekuńczej w domu – to majstersztyk. Dlatego właśnie jest inspiracją dla współczesnych międzynarodowych strajków kobiet czy polskiego Czarnego Poniedziałku. Strajk z 1975 r. nadal stanowi korzeń tożsamości islandzkiego feminizmu. Współcześnie rocznica tego wydarzenia, 24 października, jest wciąż okazją do sprzeciwu wobec nierówności w płacach kobiet i mężczyzn. Tego dnia kobiety wychodzą z pracy o 14.55, bo 26% ich pracy nie jest opłacane w porównaniu z płacami mężczyzn. Następnie gromadzą się w kluczowych dla miasta punktach, np. pod parlamentem czy na wzgórzu Arnarhóll. To wspaniała okazja do pokazania solidarności z innymi kobietami pracującymi dla miasta, w większych korporacjach, w biurach i urzędach. Bo kobiety pracujące fizycznie nie uczestniczą w tym dniu – przecież pokoje hotelowe same się nie posprzątają, w magazynach i chłodniach nikt o Kvennafrí nie słyszał, kawa w kawiarniach sama się nie zaparzy. Organizatorki też wiedzą, że to islandzkie święto islandzkich kobiet – wspaniałe, emocjonalne przemówienia nie są tłumaczone na żaden obcy język. Liberalne feministki nie wyciągają ręki do kobiet, które są dużo niżej na drabinie społecznej.

Wrzenie (nie tylko w kuchni)

Siedziba Radykalnej Spółdzielni Andrými wygląda niewinnie, jak z dziecięcego obrazka. Budyniowożółty, jednopiętrowy domek przy Bergþórugata w centrum Reykjavíku otacza płot z białych sztachetek. Za płotem zielenią się grządki z rzodkiewką, ziemniakami, ziołami. Ogród jest wspólną własnością, dbają o niego wszyscy bywalcy spółdzielni.

– Mamy znakomitych kucharzy. Z Iraku, Afganistanu czy Polski. Na przykład Kinga jest specjalistką od kiszonek – mówi nam Anna, kiedy spotykamy się kilka miesięcy po strajku. – Co środę gotujemy bezpłatne obiady. Każdy z ulicy może wejść i zjeść posiłek. I to super jakości. W każdy wtorek wieczorem ludzie jadą na dumpster diving, czyli szukanie jedzenia w śmietnikach przy supermarketach.

– Brzmi trochę odstręczająco – zauważamy – ale wiadomo, że nie chodzi o wygrzebywanie resztek spośród petów. Jedna z polskich freeganek mieszkających na Islandii opowiadała na swym blogu o produktach elegancko posegregowanych na frakcje owocowo-warzywne i pieczywowe, które znajduje w przysklepowych kontenerach. Jabłka z małymi „siniaczkami”, banany, których skórka nie jest już nieskazitelnie żółta, wczorajsze bułki…

– Właśnie! – potwierdza z ożywieniem Anna. – Czasem można znaleźć nawet 20 kilogramów awokado. Teraz w lodówce mamy ze cztery kilogramy humusu. A że tu nie gotuje się mięsa, nie ma ryzyka zjedzenia czegoś zepsutego. No i ważne, że nie marnujemy jedzenia.

Z pozoru idylliczna siedziba Andrými aż buzuje od wywrotowych działań.

Kiedy tu przychodzimy, trwa spotkanie działaczy No Borders. Na drugi dzień ma odbyć się zebranie lokalnego kolektywu Extinction Rebellion. To światowy ruch domagający się od polityków zdecydowanych działań na rzecz klimatu i ratowania środowiska.

Tu naradzają się też radykalni anarchosyndykaliści oraz IWW – Industrial Workers of the World, czyli Robotnicy Przemysłowi Świata. Anna organizuje ich spotkania. Rozwieszone w Spółdzielni plakaty zapowiadają akcje anarchistyczne, działania antyfaszystów i społeczne zbiórki dla uchodźców na Islandii. Nawołują do zmiażdżenia patriarchatu. Pełna kontestatorskich dzieł jest tutejsza Biblioteka Anarchistyczna.

Strona internetowa Spółdzielni Andrými wyjaśnia, że „to miejsce oporu i walki z uciskiem”. Jest też otwarte na wszystkie inicjatywy niekomercyjne: można tu poprowadzić warsztaty szycia na maszynie, zajęcia jogi albo samoobrony. Odbywają się sesje muzyki tradycyjnej i śpiewu – przychodzi wówczas wiele starszych Islandek. A w sierpniu przypada Menningarnótt – noc kultury z koncertami w ogrodzie.

Anna zaprasza nas do pokoju na piętrze, zaparza dzbanek zielonej herbaty, proponuje wegetariański gulasz. Sama nie miała czasu wcześniej zjeść, jest cały dzień w biegu.

Pytamy o Andrými.

– Nazwa oznacza przestrzeń do oddychania albo antyprzestrzeń. Kiedyś w tym domu było przedszkole, ale ze względu na specyficzną konstrukcję i nowe przepisy, nie mógł dłużej pełnić tej funkcji. Miasto chciało sprzedać budynek, ale to długo trwało, więc korzystając z dezorganizacji, zajmowaliśmy go przez długie miesiące. Teraz płacimy czynsz na preferencyjnych warunkach. Członkowie spółdzielni to w większości imigranci, choć jest i kilkoro Islandczyków. Kolektyw wciąż się zmienia. Jestem tu od dwóch lat.

Nie zajeżdżać się w korporacji

– Czasami czuję się przegrywem. Pracuję tylko na pół etatu w szkole. Przeciętny Polak, który na Islandii haruje na dwa etaty, by się uśmiał. Chociaż to świetna praca – polega na tym, że zabieramy dzieciaki z klas 1–4 ze szkoły o godzinie 13.00 i zostajemy z nimi do 17.00, dopóki nie przyjdą po nie rodzice. Pracuję w świetlicy szkolnej, ale celowo nie używam tego słowa, bo świetlica kojarzy się ze złym oświetleniem i wybrakowanymi grami planszowymi. A my tu mamy bardzo dobrą infrastrukturę: budynek z kilku kontenerów, salę gimnastyczną. Naprawdę czuję, że robię coś, co ma głęboki sens. Sami ustalamy program warsztatów. Na przykład przez kilka tygodni szyliśmy na maszynie, bo dzieciaki bardzo chciały się tego nauczyć. Przydały się umiejętności z mojej działalności protestacyjnej – od dawna potrafię szyć i malować banery. Miałam też dobry program w sali komputerowej – podstawy edukacji cyfrowej. Ale to wciąż tylko praca na 50%.

Nasi rodzice nie mają pojęcia, co robimy. Moja babcia pyta: „Aniu, ale jak wrócisz, to sobie znajdziesz taką dobrą pracę?”. A dobra praca według niej, to praca przy biurku.

Typowa sytuacja pokoleń po PRL-u: moi rodzice czy dziadkowie wypracowali awans klasowy, żebym ja mogła się uczyć. Skończysz studia, dostaniesz lepszą pracę. Tylko jaka jest ta lepsza praca? W prekarnej rzeczywistości będę zmieniała pracę co cztery lata. Jeśli zdecyduję się na sprzedanie duszy korporacji, będę mieć podstawowe świadczenia i będę zarabiać pieniądze, ale czy będę wtedy tworzyć jakąś realną zmianę w świecie?

Teraz, kiedy myślimy o zmianach klimatycznych i wiemy, że mamy przed sobą zaledwie 30 lat, żeby żyć i pracować, musimy pracować tak, jak chcemy, a nie zajeżdżać się w korporacji. To kwestia priorytetów.

No Future?

– Przyleciałam na Islandię po skończeniu studiów, z odłożoną obroną pracy magisterskiej. Byłam zmęczona Krakowem.

Przez większość życia myślałam, że aby tak wyjechać, trzeba nie mieć na siebie pomysłu. A ja miałam może nie ustabilizowane, ale na pewno rozbudowane życie w Krakowie. Studiowałam zarządzanie kulturą i mediami oraz teksty kultury na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zrobiłam badania socjologiczne na temat warunków pracy prekarnej. Moim poligonem była grupa 15 osób pracujących w różnych warunkach: od firm rekrutacyjnych, przez sektor IT, sektor kultury po stację benzynową. Badałam problem „kreatywności” w ich narracjach o pracy.

W Krakowie mieszkałam przez osiem lat. Mój były chłopak był artystą i kuratorem, więc i ja zajmowałam się pracą w sektorze kultury, opłacaną wyłącznie kapitałem społecznym. Za to takim, który zostaje na długie lata: miałam okazję poznać np. Anetę Rostkowską, której pomagaliśmy przy projekcie Po Kapitalizmie. Dzisiaj jest dyrektorką Temporary Gallery w Kolonii. Zaczęłam publikować recenzje i wywiady w „Dwutygoniku” i miesięczniku „Znak”, pracowałam ze wspaniałymi redaktorami i redaktorami. Myślałam, że zrobię karierę naukową. Ale im bardziej analizowałam warunki pracy innych, tym bardziej docierało do mnie: nie mam przyszłości.

Dlaczego?

– W kulturze i nauce powtarzają się te same narracje: niesamowici, utalentowani, mądrzy ludzie dają z siebie wszystko, realizują kolejne projekty, pracują z zaangażowaniem, uczą nas i nasze dzieci. I dostają za to dwa tysiące złotych miesięcznie. Tyle zarabia się w instytucjach kultury czy na uczelni. Słyszałam historie o tym, jak wielkim wstydem jest proszenie rodziców o pomoc. Nie mogłam tego wytrzymać.

Dlatego interesuje mnie działanie demokratycznych struktur, które pozwolą pracownikom decydować o ich pracy, o własnym losie. Mam to zresztą we krwi – uśmiecha się Anna. – Moja mama pracuje jako prawniczka w Państwowej Inspekcji Pracy. Jest niesamowitą, dobrą i mądrą osobą. Od dzieciństwa słyszałam historie problemów pracowników i porady udzielane przez moją mamę. Prawo pracy dla przeciętnego człowieka brzmi jak czarna magia. To wielka sztuka cierpliwie wysłuchać osobę przychodzącą do urzędu z problemem, który ją przerasta, ale znacząco wpływa na jej życie prywatne i zdrowie, a następnie właściwie zinterpretować sytuację, dopytać o szczegóły, wybrać odpowiednie ścieżki postępowania i wytłumaczyć przepisy, które będą przydatne w rozwiązywaniu danej sprawy. A moja mama robi to niezmiennie od lat, z ogromną empatią, otwartością i szacunkiem do ludzi. Staram się iść tą samą drogą.

Założyłyśmy w Reykjavíku solidarnościowy związek freelancerów – to jedyna grupa niezagospodarowana przez związki biznesowe. Wkrótce będziemy określać stawki minimalne za artykuł, ilustrację czy daną usługę.

– Masz czas, żeby złapać oddech? Oderwać się od zadań? – patrzymy na jej zmęczoną twarz.

– Jeżdżę rowerem, spotykam ciekawych ludzi, spędzam czas z przyjaciółmi. I bardzo się cieszę z tego, co robię. Islandia jest malutka, odizolowana. To społeczeństwo ma idealną infrastrukturę, żeby robić rzeczy porządnie. Jest bardzo zamożne, płaci wysokie podatki, może inwestować w to, co ważne i potrzebne. Dlatego jeszcze tu jestem – żeby realizować ważne projekty i zadawać niewygodne pytania.

– Islandzcy pracodawcy chyba nie przepadają za tobą?

– Nie – śmieje się Anna. – I dobrze, niech się boją.

 

Fragment reportażu Mirelli Wąsiewicz i Aleksandry Kozłowskiej Nowi Wikingowie. Polacy na Islandii, który ukaże się w wyd. Marginesy w drugiej połowie 2021 r. Materiał zrealizowano ze środków Miasta Gdańska oraz Województwa Pomorskiego.

Czytaj również:

Niekapitalny kapitalizm Niekapitalny kapitalizm
i
Karol Marks, zdjęcie: domena publiczna
Wiedza i niewiedza

Niekapitalny kapitalizm

Malcolm Harris

Mieli pracować po trzy godziny dziennie i budować lepsze społeczeństwo. Zamiast tego w spadku po dogorywającym kapitalizmie pokolenie Z dostało Ziemię u progu katastrofy ekologicznej i gospodarkę, która padła ofiarą postępu. Czy receptę na lepszy świat powinien wypisać Keynes, Friedman czy Marks?

John Maynard Keynes przewidywał, że kapitalizm będzie trwał około 450 lat. To okres między rokiem 1580, gdy królowa Elżbieta zainwestowała złoto skradzione Hiszpanom przez Francisa Drake’a, a rokiem 2030. To właśnie wtedy według ojca makroekonomii ludzkość miałaby poradzić sobie z zaspokojeniem podstawowych potrzeb i zająć się rozwiązywaniem poważniejszych problemów.

Czytaj dalej