Bohoniki to wioska na wschodnim Podlasiu, w gminie Sokółka. Przy wjeździe stoją obok siebie dwie figurki, prawosławna i katolicka. Na prawosławnej, z datą 1910, widnieje tekst starej pieśni błagalnej: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny wybaw nas Panie”. Katolicka, pomalowana na jasnoniebiesko, ma okienko, wewnątrz widać Matkę Boską w otoczeniu sztucznych kwiatów i sreberka. Figurki okala metalowy płotek; wewnątrz i na zewnątrz ogrodzenia kwitną kwiaty – żółte, różowe i białe. Dalej, na łące, bujnie rośnie trawa. Jest lipiec, pełnia wschodnioeuropejskiego lata, pięknie, bez upału.
Kilkaset metrów dalej przy tej samej drodze stoi drewniany meczet z drugiej połowy XIX wieku. Bohoniki to jeden z dwóch ośrodków kultury tatarskiej na Podlasiu – drugi to położone nieco na południe Kruszyniany. Obie świątynie można zwiedzać. Oprowadzająca w Bohonikach Eugenia Radkiewicz wyjaśnia, że wierni zbierają się mniej więcej dwadzieścia razy do roku. We wsi zostały już tylko cztery rodziny tatarskie, inni poumierali albo powyjeżdżali, ale w czasie najważniejszych świąt zjeżdżają się muzułmanie z całej okolicy. Jak układają się ich stosunki z lokalną społecznością? Opiekun meczetu w Kruszynianach Dżemil Gembicki odpowiada żartem, że największy problem to za duża liczba świąt. Kiedy zsumuje się święta muzułmańskie, prawosławne i katolickie, nie ma kiedy pracować – „nie będę przecież kosić trawnika, kiedy sąsiedzi świętują”. Czy czują się Polakami? Są Polakami: mieszkają na tych terenach od setek lat. Zaczęli osiedlać się na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego prawdopodobnie już w XIV wieku. Pod koniec XVII stulecia ówczesny hetman wielki koronny Jan Sobieski nadał im ziemie, płacąc w ten sposób za ich służbę wojskową dla Rzeczypospolitej. Także w XX wieku walczyli o niepodległość Polski: pułk jazdy tatarskiej imienia Mustafy Achmatowicza zasłużył się podczas wojny polsko-bolszewickiej. Czy jest ich dużo? Źródła podają, że obecnie w Polsce żyje około 3 tysięcy Tatarów, są to jednak dane bardzo przybliżone, bo definicja „tatarskości” bynajmniej nie jest jednoznaczna. Bywa rozpatrywana jako tożsamość etniczna albo kulturowa. Zdarza się, że dwaj bracia deklarują różne narodowości, polską albo tatarską, bynajmniej nie dlatego, że odmiennie się czują, po prostu różnie rozumieją słowo „narodowość”.
„Szlak Tatarski” to jedna z turystycznych atrakcji Podlasia, dlatego przed meczet w Bohonikach co chwila zajeżdżają samochody. Eugenia Radkiewicz zaprasza do drewnianego, wyłożonego dywanami wnętrza. Na ścianach wiszą obrazy przedstawiające święte miejsca islamu i wykaligrafowane wersety z Koranu, ozdobione motywami roślinnymi (zabronione są wizerunki ludzi, zwierząt i Boga). Oprowadzająca opowiada pokrótce o islamie, podkreślając pokrewieństwa z chrześcijaństwem. Konkluduje: „wszyscy jesteśmy tacy samy, tylko mózgi niektórzy mają inne”. Opiekunowie obu meczetów podkreślają przynależność Tatarów do Podlasia i Polski, są dumni z harmonijnego współżycia ludzi różnych wyznań w ich wsiach.
Przychodzi czas na pytania zwiedzających. Ktoś chciałby wiedzieć, czy Tatarzy z Bohonik utrzymują kontakty z muzułmanami z Bliskiego Wschodu, a ktoś inny proponuje: „Czy nie moglibyście ich przekonać, żeby nie robili zamachów?”. „Niech pan najpierw spróbuje własne dziecko do czegoś przekonać” – odpowiada spokojnie Tatarka i tłumaczy, że jeśli o nią chodzi, to utrzymuje kontakty głównie z sąsiadami zza płotu. Głupio mi z powodu tych pytań, ale jednocześnie myślę, że w końcu nie ma lepszego lekarstwa na lęk niż spokojna rozmowa – więc lepiej pytać, niż milczeć w okopach uprzedzeń i niewzruszonych sądów. I wtedy ktoś rzuca pytanie, od którego zaczyna się prawdziwa awantura: „Jak przebiegła wizyta pana prezydenta?”. Sprawa nie jest nowa, jak potem ustalam, mowa o jesieni 2015 roku, z jakiegoś powodu ludzie właśnie o tym chcą rozmawiać. Zanim jeszcze przewodniczka ma szansę odpowiedzieć, ktoś nie wytrzymuje i syczy: „Prezydent? Ale jaki prezydent?”. I rozpętuje się polsko-polska wojna na słowa, których nie warto powtarzać. Nikt już nie słucha Tatarki. Nikt już nikogo nie słucha.
„Gdy nasi przyjaciele żywią wzajemną nienawiść/jak może być pokój na ziemi?” – napisał kiedyś poeta Ezra Pound (tłum. Andrzej Sosnowski). Wyjeżdżając z Bohonik, w pięknym świetle wschodnioeuropejskiego lipca, przypominam sobie to zdanie. Oczywiście ludzie walczący w meczecie nie byli moimi przyjaciółmi, jednak ta tragikomiczna scena dowodzi (jeśli potrzebujemy jeszcze więcej dowodów), że wojna toczy się już naprawdę wszędzie. Powiedzieć, że ludzie zostali skłóceni i podzieleni, że nie widać żadnej w ogóle możliwości pojednania, to nic nie powiedzieć, zwłaszcza w świetle wydarzeń ostatnich dni (opisywane przeze mnie zajścia miały miejsce jeszcze przed kryzysem związanym z likwidacją trójpodziału władzy). Szczególnie trudno myśleć o tym na Podlasiu, w tym niezwykle pięknym kraju, gdzie mimo wszystko klimat kresów nadal jest żywy, gdzie przez wieki ścierały się i współistniały ze sobą różne kultury, nie idyllicznie, nie bez problemów, ale jakoś, gdzie nadal można doświadczyć wyjątkowej gościnności i otwartości – jak długo jeszcze?
Kilka dni później wpisuję w wyszukiwarkę „meczet w Kruszynianach”. Google, zgodnie ze swoimi tajemniczymi algorytmami, podpowiada mi dokończenie frazy: „zdewastowany”. Sprawdzam, o co chodzi. Meczet został zdewastowany przez nieznanych sprawców w czerwcu 2014 roku, na początku ramadanu, zniszczono też 37 nagrobków na pobliskim cmentarzu muzułmańskim. Oglądam zdjęcia: obok wulgarnych sprayowych rysunków i świni – symbol Polski Walczącej, kotwica. Choć zajście miało miejsce już trzy lata temu, te obrazy są głęboko poruszające – łamią serce.
Gościnność i otwartość, one naprawdę, gdzieniegdzie, istnieją. I są to prawdziwe skarby, które trzeba chronić „przed powietrzem, głodem, ogniem” i, tak, przed wojną, czyli przede wszystkim przed obłąkaną ideą jakiegoś jednolitego polskiego narodu.