Poszliśmy na proszoną kolację do Henia i Meli. Miały być raki i nikt więcej. Mela przyjęła nas w bardzo ładnym fartuszku przerobionym z lnianego ręcznika w kwiaty. W mieszkaniu był wspaniały zapach kopru.
Siedliśmy na kanapce.
— Musicie poczekać chwilę na Henia — powiedziała Mela — jeszcze ma trochę roboty.
Piliśmy wermut jugosłowiański i czekaliśmy. Byliśmy głodni.
Mela poszła do kuchni i przyniosła duży talerz z kanapkami.
Zjedliśmy kanapki. Henia nie było.
— Dużo ma teraz roboty w biurze? — zaryzykował mój mąż.
— Jak zawsze — powiedziała Mela.
— Nawet do domu musi zabierać?
— Nie. On teraz odrabia arytmetykę. Zaraz skończy.
— O, zaczął chodzić do szkoły wieczorowej?
— Skąd. Ma maturę jeszcze sprzed wojny.
— To dlaczego odrabia arytmetykę?
— Luśkowi — powiedziała Mela. — Lusiek już jest w piątej klasie. Masę zadają. Ja już nie nadążam. Z polskiego to jeszcze.
— Widzisz — rzuciłam mężowi — a nasze dzieci same muszą się męczyć.
Po chwili zjawił się Henio i szybko wypił dwa wermuty.
— Bardzo was przepraszam — powiedział — ale to było okropne zadanie. Znowu te dwa pociągi, wiecie, co ruszają z różną szybkością. Dwa razy się omyliłem. Zostało jeszcze jedno ze zbiornikiem wody. Zrobię je, jak Lusiek skończy patrzeć na „Dziennik wieczorny”.
— Macie telewizor?
— Aha. W pokoju Luśka. My i tak nie patrzymy, bo kiedy.
— Moim zdaniem — powiedział mój mąż — dzieci powinny same odrabiać lekcje.
— I obrywać dwóje — oburzyłam się.
— W zeszłym tygodniu — zasmucił się Henio — miałem dwie dwójki. Z polskiego i biologii. Oni teraz zupełnie inaczej uczą niż przed wojną. Pojęcia nie macie.
— Lusiek był bardzo zły — powiedziała Mela. — Na dodatek jest to szalenie lojalne dziecko i nie chciał powiedzieć nauczycielowi, że to ojciec tak go urządził.
— Twoje wypracowanie też nie było takie świetne — oburzył się Henio. — Dostałaś raptem trójkę z minusem.
— To jednak nie dwója — broniła się Mela.
— Zawsze pisałaś takie świetne listy — powiedziałam.
— No tak, ale nie na stopień.
— Nie powinno się dzieciom pomagać — mruczał mój głodny mąż uparcie. — To niepedagogiczne. Niech się męczą same.
— Kiedy na wywiadówce wychowawca powiedział, że należy się włączać w ich życie i pomagać im. Dom, szkoła, sam wiesz.
— Może nie do tego stopnia — mruczał mój.
Mela poszła do kuchni, gdzie przedwczesne w tym roku raki wydawały wspaniałe zapachy. Wróciła z ciężką wazą, którą z trudem zataskała na stół.
— Mnie to nikt nie pomaga — powiedziała na boku.
Przy trzecim raku zjawił się Lusiek. Przywitał się bez podawania rąk, co świadczyło o jego wrodzonym takcie, bo mnie już kapało z łokci i zażądał, żeby się ojciec pospieszył z kolacją, bo trzeba odrobić to drugie zadanie, a za piętnaście minut zacznie się „Trust mózgów”.
Henio zakrztusił się rosołem rakowym i szalenie zaczął kaszleć. Przez ten czas zjedliśmy nielojalnie po czwartym raku.
Lusiek przyniósł ze swojego pokoju kartkę papieru, którą wręczył matce.
— Możesz to wybrudzić, bo ja i tak przepiszę — powiedział uprzejmie. — Trzeba tu popodkreślać podmioty. Już zdania wypisałem.
— Sam nie możesz? — spytała Mela na próbę.
— Boję się, że się pomylę. Ty też uważaj. Nie tak jak ostatnim razem. Na „Truście mózgów” będzie o Afryce, to mi się przyda na geografii. Aha i dopisz jeszcze czy męski, czy żeński.
— Nie mogę mu odmówić — tłumaczyła się Mela — bo on potem myśli, że ja nie umiem. I w ogóle narzeka, że jest zaniedbany.
Henio pokaleczył się swoim czwartym rakiem, przeprosił i poszedł robić to zadanie z wodą.
— Pomożemy ci oboje po kolacji — zaofiarowałam się Meli.
Zjedliśmy, już bez Henia, jeszcze po dziesięć raków i zupełnie zniszczeni i pokaleczeni odnieśliśmy pobojowisko do kuchni.
— Jest jeszcze szarlotka i kawa — oświadczyła Mela. — Ale może najpierw skończymy z robotą.
— Łupież jest chorobą skóry — przeczytała. — No, co mówicie? Łupież czy choroba, czy skóra.
— Łupież — krzyknął mój mąż.
— Młodzież jest przyszłością narodu.
— Młodzież!
— Jeż ma ostre kolce.
— Kolce!
— Jeż!
— Perz jest plagą rolników.
— Perz!
— Plagą!
— Diabeł tasmański jest ohydnym zwierzęciem.
— A co to jest?
— Pojęcia nie mam.
Do pokoju wrócił Henio, z rozpromienioną miną.
— Zrobiło się. Rozwiązanie się zgadza. Murowana piątka. Tylko żeby Lusiek tak brzydko nie pisał. Zawsze psuje nam stopień tym swoim smarowaniem.
— Nie wiesz, co to diabeł tasmański?
— Nie mam pojęcia, to nie mój dział. Niech Lusiek da jakieś inne zdanie. – Mela poszła do pokoju Luśka.
— Postać Papkina jest pełna humoru — oświadczyła po powrocie.
— Postać! — krzyknął mój mąż tryumfalnie.
— Humoru! — zaprzeczył Henio. — Męski. Ja już to robiłem w zeszłym tygodniu.
— W takim razie my wszystko źle robimy — powiedziałam.
— Podam może kawę — Mela z trudem uniosła się z krzesła — i zrobię to wszystko od początku po kolacji. Lusiek będzie mógł to rano przepisać, bo idzie na drugą lekcję.
Wypiliśmy kawę i zjedliśmy szarlotkę. Zrobiła się dziesiąta i należało iść do domu.
— Może macie rację — powiedział mój mąż przy wyjściu. — Może rzeczywiście powinniśmy się zająć lekcjami chłopców.
— A jak oni się uczą? — zapytał Henio.
— Na trójki — odpowiedziałam, opuszczając oczy.
— To, na litość boską, nie wtrącajcie się!
Tekst pochodzi z numeru 838 /1961 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.