Praca domowa
i
„Lektura obowiązkowa”, Carl Larsson, 1900 r./WikiArt (domena publiczna)
Edukacja

Praca domowa

Mira Michałowska
Czyta się 4 minuty

Poszliśmy na proszoną kolację do Henia i Meli. Miały być raki i nikt więcej. Mela przyjęła nas w bardzo ładnym fartuszku przerobionym z lnianego ręcznika w kwiaty. W mieszkaniu był wspaniały zapach kopru.

Siedliśmy na kanapce.

— Musicie poczekać chwilę na Henia — powiedziała Mela — jeszcze ma trochę roboty.

Piliśmy wermut jugosłowiański i czekaliśmy. Byliśmy głodni.

Mela poszła do kuchni i przyniosła duży talerz z kanapkami.

Zjedliśmy kanapki. Henia nie było.

— Dużo ma teraz roboty w biurze? — zaryzykował mój mąż.

— Jak zawsze — powiedziała Mela.

— Nawet do domu musi zabierać?

— Nie. On teraz odrabia arytmetykę. Zaraz skończy.

— O, zaczął chodzić do szkoły wieczorowej?

— Skąd. Ma maturę jeszcze sprzed wojny.

— To dlaczego odrabia arytmetykę?

— Luśkowi — powiedziała Mela. — Lusiek już jest w piątej klasie. Masę zadają. Ja już nie nadążam. Z polskiego to jeszcze.

— Widzisz — rzuciłam mężowi — a nasze dzieci same muszą się męczyć.

Po chwili zjawił się Henio i szybko wypił dwa wermuty.

— Bardzo was przepraszam — powiedział — ale to było okropne zadanie. Znowu te dwa pociągi, wiecie, co ruszają z różną szybkością. Dwa razy się omyliłem. Zostało jeszcze jedno ze zbiornikiem wody. Zrobię je, jak Lusiek skończy patrzeć na „Dziennik wieczorny”.

— Macie telewizor?

— Aha. W pokoju Luśka. My i tak nie patrzymy, bo kiedy.

— Moim zdaniem — powiedział mój mąż — dzieci powinny same odrabiać lekcje.

— I obrywać dwóje — oburzyłam się.

— W zeszłym tygodniu — zasmucił się Henio — miałem dwie dwójki. Z polskiego i biologii. Oni teraz zupełnie inaczej uczą niż przed wojną. Pojęcia nie macie.

— Lusiek był bardzo zły — powiedziała Mela. — Na dodatek jest to szalenie lojalne dziecko i nie chciał powiedzieć nauczycielowi, że to ojciec tak go urządził.

— Twoje wypracowanie też nie było takie świetne — oburzył się Henio. — Dostałaś raptem trójkę z minusem.

— To jednak nie dwója — broniła się Mela.

— Zawsze pisałaś takie świetne listy — powiedziałam.

— No tak, ale nie na stopień.

— Nie powinno się dzieciom pomagać — mruczał mój głodny mąż uparcie. — To niepedagogiczne. Niech się męczą same.

— Kiedy na wywiadówce wychowawca powiedział, że należy się włączać w ich życie i pomagać im. Dom, szkoła, sam wiesz.

— Może nie do tego stopnia — mruczał mój.

Mela poszła do kuchni, gdzie przedwczesne w tym roku raki wydawały wspaniałe zapachy. Wróciła z ciężką wazą, którą z trudem zataskała na stół.

— Mnie to nikt nie pomaga — powiedziała na boku.

 

Przy trzecim raku zjawił się Lusiek. Przywitał się bez podawania rąk, co świadczyło o jego wrodzonym takcie, bo mnie już kapało z łokci i zażądał, żeby się ojciec pospieszył z kolacją, bo trzeba odrobić to drugie zadanie, a za piętnaście minut zacznie się „Trust mózgów”.

Henio zakrztusił się rosołem rakowym i szalenie zaczął kaszleć. Przez ten czas zjedliśmy nielojalnie po czwartym raku.

Lusiek przyniósł ze swojego pokoju kartkę papieru, którą wręczył matce.

— Możesz to wybrudzić, bo ja i tak przepiszę — powiedział uprzejmie. — Trzeba tu popodkreślać podmioty. Już zdania wypisałem.

— Sam nie możesz? — spytała Mela na próbę.

— Boję się, że się pomylę. Ty też uważaj. Nie tak jak ostatnim razem. Na „Truście mózgów” będzie o Afryce, to mi się przyda na geografii. Aha i dopisz jeszcze czy męski, czy żeński.

— Nie mogę mu odmówić — tłumaczyła się Mela — bo on potem myśli, że ja nie umiem. I w ogóle narzeka, że jest zaniedbany.

Henio pokaleczył się swoim czwartym rakiem, przeprosił i poszedł robić to zadanie z wodą.

— Pomożemy ci oboje po kolacji — zaofiarowałam się Meli.

Zjedliśmy, już bez Henia, jeszcze po dziesięć raków i zupełnie zniszczeni i pokaleczeni odnieśliśmy pobojowisko do kuchni.

— Jest jeszcze szarlotka i kawa — oświadczyła Mela. — Ale może najpierw skończymy z robotą.

— Łupież jest chorobą skóry — przeczytała. — No, co mówicie? Łupież czy choroba, czy skóra.

— Łupież — krzyknął mój mąż.

— Młodzież jest przyszłością narodu.

— Młodzież!

— Jeż ma ostre kolce.

— Kolce!

— Jeż!

— Perz jest plagą rolników.

— Perz!

— Plagą!

— Diabeł tasmański jest ohydnym zwierzęciem.

— A co to jest?

— Pojęcia nie mam.

Do pokoju wrócił Henio, z rozpromienioną miną.

— Zrobiło się. Rozwiązanie się zgadza. Murowana piątka. Tylko żeby Lusiek tak brzydko nie pisał. Zawsze psuje nam stopień tym swoim smarowaniem.

— Nie wiesz, co to diabeł tasmański?

— Nie mam pojęcia, to nie mój dział. Niech Lusiek da jakieś inne zdanie. – Mela poszła do pokoju Luśka.

— Postać Papkina jest pełna humoru — oświadczyła po powrocie.

— Postać! — krzyknął mój mąż tryumfalnie.

— Humoru! — zaprzeczył Henio. — Męski. Ja już to robiłem w zeszłym tygodniu.

— W takim razie my wszystko źle robimy — powiedziałam.

— Podam może kawę — Mela z trudem uniosła się z krzesła — i zrobię to wszystko od początku po kolacji. Lusiek będzie mógł to rano przepisać, bo idzie na drugą lekcję.

Wypiliśmy kawę i zjedliśmy szarlotkę. Zrobiła się dziesiąta i należało iść do domu.

— Może macie rację — powiedział mój mąż przy wyjściu. — Może rzeczywiście powinniśmy się zająć lekcjami chłopców.

— A jak oni się uczą? — zapytał Henio.

— Na trójki — odpowiedziałam, opuszczając oczy.

— To, na litość boską, nie wtrącajcie się!


Tekst pochodzi z numeru 838 /1961 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Kiedy nauczę się latać, mamo?
i
zdjęcie: archiwum Fundacji Uniwersytet Dzieci
Edukacja

Kiedy nauczę się latać, mamo?

Aleksandra Pezda

Szkoła marzeń istnieje! To w niej dzieci pytają: – Skąd się biorą gwiazdy?– Czemu nie widać powietrza?– Dlaczego deszcz pada?– Kto urodził Pana Boga?– Kto decyduje o tym, co jest sprawiedliwe? I dostają odpowiedź lub same do niej dochodzą. Anna Grąbczewska radzi, jak wykorzystać dziecięcą ciekawość.

Aleksandra Pezda: Małe dzieci zadają mnóstwo pytań o świat, który je otacza. Kiedy idą do szkoły, przestają pytać. Często nie są już ciekawe czegokolwiek. Dlaczego?

Czytaj dalej