Las jest moim przyjacielem
Śpiewał mi dziecięce piosenki, gdy mnie ojciec prowadził jeszcze za rękę. Potem był nad Ivahy w Paranie. Potem uczył kochać grozę nad Ukajali. Potem pachniał żywicą w Kanadzie. Las jest mi więcej niż przyjacielem: wszedł w moje życie jak życzliwy, stanowczy doradca i kieruje losem. Moje ścieżki prowadzą przez las.
Puszcza, otaczająca nas w Ambinanitelo, rośnie na wszystkich górach i schodzi do samej doliny, by zatrzymać się dopiero na skraju błotnych ryżowisk. Jest to puszcza żywa, parna, bojowa, natłoczona zielenią zachłannych roślin i zgiełkiem zwierząt: co dzień słyszymy w naszej chacie o wschodzie słońca chóry lemurów, przed wieczorem śpiew leśnego ptactwa, w nocy – tajemnicze okrzyki i nieodgadnione łoskoty. Puszczę widzimy o każdej porze dnia, także w gwiezdne noce; natomiast ginie nam zupełnie z oczu co dzień punktualnie o pierwszej godzinie po południu, gdy na dolinę spada gorący, huraganowy deszcz. Po deszczu wyrastają tęcze.
Nie chodzę na razie do puszczy. Mam w domu wiele pracy, piszę. Zresztą wieś pochłania całą moją uwagę, wieś, która wypowiedziała nam cichą, uporczywą walkę. A jednak poznaję puszczę; wiele przybywa od niej do mej chaty.
Bogdan Kreczmer, mój towarzysz – zoolog, przynosi nowiny o swych żyznych odkryciach. W południe, w czasie wspólnego obiadu, zdaje mi sprawę z porannych wycieczek, a że jest mi pokrewny duszą i sercem, nie wiele potrzebuje słów. Przeżywam jego leśne doświadczenia, w których występują zadzierzyste owady, rzadkie ptaki, drzewiaste paprocie, palmy rafiowe, rojne życiem kałuże, słowem, cały ów twórczy, plenny, podniecający świat przyrodnika.
Pod wieczór, weszło to w zwyczaj, odwiedza mnie na kieliszek rumu kilku sąsiadów Malgaszów. I oni wnoszą ze sobą puszczę, lecz jakże odmienną od kniei Kreczmera. Puszcza w ich opowieściach jest ponura, zła, zdradliwa, wroga, ziejąca mściwymi duchami. Tak o lesie prawią ludzie, którzy żywot swój powierzyli ryżowiskom, ludzie pola i, być może, ludzie niechętni obcym przybyszom. Może chcą nas zastraszyć.
Czy zastraszą? Sięgam do mych dawnych książek o lesie i uzbrajam się. Walka ze wsią jest bezsensowna, nużąca, przygnębiająca, lecz widok puszczy amazońskiej wlewa krzepiącą otuchę. Stary Dżinarivelo ma słuszność: z roślinami można zawierać sojusze.
Pewnego dnia ówże Dżinarivelo przychodzi do mnie, tak sobie, na papierosa i na milkliwą gawędę. Przypadkiem rzuca spojrzenie na ilustrację mej ukajalskiej książki, przedstawiającą zbieracza kauczuku przy naciętym drzewie i naraz starzec się ożywia. Pyta, co to znaczy. Opowiadam mu tragiczne dzieje brazylijskich kauczerów, którzy z nędzarzy stawali się milionerami i potem znów nędzarzami. Na to nie poznaję Dżinarivela; rozpromienia go radosne uniesienie.
Tłumaczy, dlaczego: jego ojciec był również poszukiwaczem kauczuku i on, Dżinarivelo, jako chłopiec często towarzyszył ojcu w las. Były to dobre czasy i bardzo lubił chodzić do lasu…
– Toś ty dziwny Malgasz Betsimisaraka! – stwierdzam z uznaniem.
– Dlaczego? – pyta starzec zaniepokojony.
– Bo nie boisz się lasu!…
Nie, nie boi się lasu. Przeciwnie, ach! wzdycha i zaraz ogromnie się wstydzi, że przy mnie wzdychał. Porywa słomiany swój kapelusz i zmieszany wychodzi.
Lecz po godzinie wraca. Spokojniejszy. Musi dowiedzieć się, co ja sądzę o puszczy. Nie odpowiadam słowami, lecz każę mu oglądać reprodukcje fotografii w mych książkach. Puszcza tropikalna nad Ukajali wywołuje jego żywy zachwyt, lecz na widok krajobrazu kanadyjskiego Dżinarivelo wpada w prawdziwe olśnienie. W nabożnym milczeniu wchłania grupę świerków, zapewne szczyt leśnego piękna. Złapało go mocno: po raz pierwszy mieszkaniec Ambinanitelo słucha moich słów życzliwie, przyjmuje moją strawę bez zastrzeżeń i bez podejrzeń.
– Czy znasz ludzi Antananevo? – zagaduje mnie nagle mój gość.
Oczywiście nie znam. Dżinarivelo wyjaśnia ściszonym głosem: Dawniej, za czasów Howów, panowanie tychże było srogie i okrutne, więc ludzie prześladowani uciekali do puszczy i tu już na zawsze pozostawali. Przeistaczali się w ludzi leśnych, innych niż my, i nie byli to ni ludzie, ni zwierzęta, ni duchy. Nigdy nikomu nie wyrządzali krzywdy. Mieli swe kobiety i dzieci i do dziś potomkowie ich snują się po kniei, żyją tylko między sobą, nigdy nie opuszczają gąszczu i są szczęśliwi. Tak, są szczęśliwi! Raz, wiele lat temu, ojciec Dżinarivela ujrzał w puszczy takiego człowieka i podsłuchał jego śpiewu. Był to śpiew dziwny, bardzo dźwięczny i opiewał dobre życie w lesie. Lecz gdy Antananevo, leśny człowiek, wyczuł węchem obcych ludzi, zamilkł i uciekł. Oni zawsze kryją się przed ludźmi.
Ów Antananevo śpiewał o swoim życiu: że jada tłuste węgorze i że chodzi po lesie jak po puszystej macie. Że drzewa uśmiechają się do niego, że zna wszystkie smaczne korzenie, że może ciągle śpiewać do słońca, do księżyca i także do chmur…
Śledzę Dżinarivela z rosnącym zdumieniem. Z łamanej francuszczyzny przechodzi na ojczysty język malgaski a głos jego przemienia się w śpiew. Dżinarivelo – mieszkaniec wsi, nienawidzącej lasu – śpiewa hymn o lesie! Zerwały się w nim jakieś utajone tamy, rozlało się szeroko jakieś tłumione uczucie. Dżinarivelo marzy i jest to marzenie chyba najprzedziwniejsze, najmniej spodziewane: mieszkaniec prymitywnej wsi malgaskiej, zapadłej w głuchym ustroniu, marzy o życiu jeszcze prostszym, marzy o sielance pierwotności. To przejmuje wzruszeniem. Kompleks Jean Jacques Rousseau’a jest nieśmiertelny, wszechludzki i żywy nawet w Ambinanitelo.
Dżinarivelo wciąż śpiewa. W tym śpiewie zbliża się do mnie, na przekór wszystkim dąsom wsi, i zawiera przyjaźń z człowiekiem, ogarniętym tą samą miłością do lasu. W tej chwili jest mi oddany, lecz niepokoi mnie myśl, co Dżinarivelo zrobi, gdy przestanie śpiewać i oprzytomnieje. A nuż zerwie się, znowu zawstydzony i zdjęty trwogą, i ucieknie? W dolinie Ambinanitelo ludzie są jak płoche, zmienne zwierzęta.
Przestał śpiewać; nie uciekł. Las zwyciężył. Dżinarivelo spogląda jeszcze raz na świerki kanadyjskie, potem uśmiecha się do mnie i oświadcza, że w jego rodzinie jest zwyczaj darowania owoców swoim przyjacielom. Przyrzeka więc, że mi zaraz przyśle owoce drzewa chlebowego. Prosi, żebym wszystko wziął, co mi przyśle. Wszystko, powtarza i wychodzi.
Pozostaję sam nie na długo. Zjawia się Benaczehina, ośmnastoletnia dziewczyna o wyzywającej urodzie i łobuzerskim uśmiechu, pobudzająca od kilku dni dotkliwe, złe pragnienia.
– Przyniosłam to dla ciebie od mego dziadka, Dżinarivela – uśmiecha się i stawia na ziemi kosz z owocami.
– To Dżinarivelo jest twoim dziadkiem?! – nie mogę powstrzymać się od zdumienia i czuję, jak krew uderza mi do głowy.
Podchodzę do kosza, niby podziwiam owoce i sadząc się na swobodny ton, pytam dziewczyny zupełnie z bliska:
– Czy to wszystko, co mi przysyła dziadek?
– A czego chciałbyś jeszcze?
Wyczuwam w jej głosie tkliwszą nutę. Lecz to tylko chwila. W następnej dziewczyna parska wesołym, urągliwym śmiechem, daje śmiałego susa i pierzcha jak sarna. Trudno: płoche zwierzęta.
Ale mniejsza o dziewczynę. Przejmuje mnie tym razem inna radość. W zwartym dotychczas froncie wsi powstał wyłom; z tamtej strony barykad zdobyłem sojusznika. Cennego, sympatycznego sojusznika. Już z Kreczmerem nie jesteśmy sami.
Z wdzięcznością spoglądam na dzikie, poszarpane góry dokoła doliny i na puszczę, rosnącą na zboczach. Jeszcze raz się okazało, że las jest moim wiernym przyjacielem.
Pająki i modliszki
W dolinie Ambinanitelo żyje zadziwiająco wiele pająków i modliszek. Dlaczego tutaj tak się rozmnożyły właśnie owe dwa drapieżne plemiona, nie wiem. Czyhają wszędzie, na kawowcach, w dziuplach palm, na liściach batatów, w wierzejach chat, i nawet na muskiterze mego łóżka siedzą stale dwa pająki neptilia i łowią podczas mego snu komary. W całej dolinie, we wszystkich jej zaułkach, toczy się dniem i nocą bezlitosne wyłapywanie owadów, walne darcie ciał, powszechne pożeranie.
Najzażarciej zaś dwaj rozbójnicy zwalczają się między sobą i gdziekolwiek się spotkają, wszczynają śmiertelny bój. Nigdy nie wiadomo, kto kogo zje, pająk modliszkę czy przeciwnie, lecz to pewna, że jedna strona musi być pokonana i zawsze zjedzona. Widocznie pająki dla modliszek a modliszki dla pająków stanowią wyjątkowo smaczny żer.
Pewnego razu spostrzegam czarnego pająka, jak zamierza rzucić się na pszczołę, siedzącą ufnie na kwiecie banana. Już rabuś cały się spręża do ostatniego skoku, gdy spod liścia wyłaniają się dwie przedługie łapy, dotychczas ukryte, mijają przerażoną pszczołę i końcem ostrych piszczeli ujmują kibić pająka: modliszka. Modliszka ma przednie łapy, najeżone szeregiem straszliwych kolców. Lekki, wdzięczny ruch jedną taką łapą, jakby pociągnięcie smyczka – i osłupiały pająk się zrywa do rączej ucieczki i kryje w labiryncie listowia. Niedługo starczy mu życia: w łapach modliszki pozostał cały jego, odcięty odwłok, do którego żarłoczna triumfatorka zabiera się zaraz ze zdrowym apetytem. Po minucie odwłok pajęczy znika w jej szczękach, natomiast z kolei jej odwłok, nażarty, pokaźnie nabrzmiewa.
Zwykła to kolej losu w przyrodzie doliny i powszednie zajście, w którym jednakże uderza osobliwy szczegół: modliszka wzgardziła bliższą pszczołą i uderzyła na pająka, zdobycz odleglejszą i mniej pewną. Wolała pająka.
Podczas nocnych łowów Kreczmera na owady przy świetle, przybywają także pająki, zakładające w pobliżu lampy swe sieci i polujące, jak my, na tę samą zwierzynę, Którejś nocy rozgrywa się przejmujące widowisko.
Do takiej pajęczyny, zaciągniętej na noc przed naszą chatą, wpada modliszka i szamoce się wściekle, ale bez skutku; nie może się wyrwać. Z ukrycia wyskakuje pająk, by rzucić się na ofiarę, i nagle przystaje: modliszka, chociaż uwięziona tylnymi nogami, zwraca w stronę napastnika przednie łapy, groźnie wzniesione i gotowe do stanowczej obrony. Pająk boi się zbliżyć, zwleka, potem krąży i od tyłu chce uderzyć. Lecz modliszka ma się na baczności; okręca się wraz z pająkiem, nie spuszczając go z oczu, i wciąż pokazuje mu kolczaste łapy.
Walka, a raczej wstęp do walki, naraz zaognia się, spiętrza się w jakimś rozpaczliwym wysiłku. Dwa małe zwierzątka zapominają o świecie i chcą naraz zawzięcie żyć, a równocześnie mściwie mordować. Na pajęczynie powstają dwa ogniska wytężonej woli, skierowane przeciw sobie ze sprężoną, niepojętą dzikością.
Pająk, korzystając ze swobody ruchu na swej pajęczynie, doskakuje do modliszki z różnych stron jak ujadający brytan. Liczy zapewne na chwilę jej roztargnienia i na przytępienie czujności. Lecz przeciwniczka nie daje się zbić z tropu i czuwa.
Obroty jej są ostre, krótkie, celowe, a łapy wciąż naprzeciw prześladowcy. Zresztą jest to wielka modliszka i silniejsza niż pająk; słabsza tylko dlatego, że zaplątana.
Na chwilę pająk, zmęczony, ustaje i cofa się w kąt. Wtedy w jego małym móżdżku rodzi się myśl, godna podziwu. Pająk po prostu, objąwszy sytuację, uznał, że nie da rady i że szkoda czasu. Oto uczepia się pajęczyny w jakimś jej punkcie węzłowym i zaczyna trząść z całej siły. Rozluźnia nici i ostatnim, tęgim wstrząsem wyrzuca modliszkę ze sieci. Modliszka, zrywając się, odlatuje w ciemność. Mądrość owada zapanowała nad jego podnieconą drapieżnością. Pająk umiał uznać na czas bezcelowość walki i wyrzec się zdobyczy.
Kolację jadam z Kreczmerem w mej chacie przy drzwiach na oścież otwartych i w świetle jasnej lampy benzynowej. Do światła przylatują niezliczone owady, czasem dość przykre, gdy zbyt obficie wpadają do talerzy.
Któregoś wieczoru rozlega się donośny, dobrze nam znany łopot lecącej tismy. Wielka modliszka ukazuje się w drzwiach, wlatuje do domu i zatacza nad nami koła: majestatyczny lot istnej władczyni owadów.
Następnie siada pod powałą palmowego dachu. I zaraz się zrywa jak oparzona. Przed chwilą jeszcze miała lot lekki; teraz leci ciężko do przeciwległej ściany. Lecz zaledwie jej dotyka, znów ucieka do innej ściany, znów się odbija, coraz niższy jej lot, aż w końcu ląduje na podłodze. Dopadamy, by ją schwycić w szklankę z trucizną, gdy rzut oka wyjaśnia nam przyczynę jej dziwacznego lotu: wielki, kosmaty pająk mygale przyczepił się kurczowo do jej piersi. Widocznie napadł na modliszkę w chwili, gdy siadła pod dachem, i nie puszczając jej, razem z nią sunął w powietrzu.
Przednie swe nogi wsadził pod pachy jej przednich łap i tak to prawdziwym podwójnym nelsonem unieruchomił jej najgroźniejszą broń. Dalszymi nogami uczepił się jej tułowia, szczęką wgryzł się w jej szyję. Chwyt kapitalny!
Modliszka daje słabe tylko znaki życia, widocznie na domiar dostała zastrzyk jadu. Staramy się jego odstraszyć i ją uwolnić. Nic z tego. Pająk ma cztery pary nóg. Na dwóch parach raźno ucieka, resztą nóg trzyma zdobycz jak w żelaznych kleszczach i porywa ją do kryjówki.
Oto chwyt! Oto objęcie! Mistrzowskie, jedyne, straszliwe, wspaniałe, srogie objęcie, w jakim odbija się nie tylko instynkt pajęczy lecz wypowiada się także i siła wyższa, choć równie okrutna: ślepy przypadek losu, zabijający tęgiego drapieżnika bez walki, bez szans, bez pardonu, bezwzględnie.
W przyrodzie doliny Ambinanitelo krzyżują się i ścierają różne prądy, lecz nurt żarłocznej drapieżności jest chyba najsilniejszy. Najszerszym toczy się korytem i jest porywający i zaborczy. Jednakże ludzi w dolinie, krajowców Betsimisaraka, nie wciągnął w swe łożysko; oni nie są drapieżni. Uprawiają ryż, roślinę nigdy nie zawodzącą, jedzą ryż, pokarm łaskawy, i sami są łagodni. Złych popędów pozbyli się roztropnie: całą zachłannością przyrody obarczyli swe duchy i demony i w tę stronę skierowali nurt drapieżności z nieomylnym, zdrowym instynktem ludzi pierwotnych, przelewających swe wady na kogoś innego.
A człowiek biały? Z nim nie tak prosta sprawa. On ryżu nie uprawia, roślinnej łagodności nie posiada i nie jest roztropny roztropnością ludzi pierwotnych.
Natomiast dolina Ambinanitelo jest parna, zapach ylang-ylangu zmysłowy, zmysły coraz głodniejsze. Domagają się gwałtownych rozstrzygnięć. W dolinie ścierających się prądów grozi spotkanie między głodnymi zmysłami białego człowieka a nurtem drapieżności przyrody.
Czytelników ciekawych dalszego ciągu opowieści o radosnym ptaku Drongo zapraszamy do naszego archiwum.