Już w początkach „Przekroju” postanowiono, że redakcja pisma mieścić się będzie w Krakowie, ale że w Warszawie powinno istnieć coś w rodzaju filii. Tą jednoosobową „warszawską redakcją Przekroju” zostałem ja, a pierwsze kroki na terenie stolicy wyglądały następująco.
Mieszkałem w jednej z ocalałych kamienic w centrum miasta, po lewej stronie Wisły. Ale cały rząd, wszystkie ministerstwa, przeróżne urzędy ulokowały się w Warszawie — jak to wówczas mawiano „prawobrzeżnej”, czyli na Pradze. Ażeby cokolwiek załatwić, trzeba było biegać piechotą z Wiejskiej na Wileńską. Szło się Powiślem do tego miejsca, które leżało mniej więcej 200 metrów powyżej ruin Mostu Poniatowskiego. Tu zaczynała się wydeptana wśród lodów zamarzniętej Wisły ścieżyna i szła dziwnym ukosem ku Saskiej Kępie. Kończyła się na prawym brzegu, gdzieś u wylotu ulicy Zwycięzców.
Dziwne to były spacery. Nigdy ich nie zapomnę.
Można by w sposób pouczający i budujący opisać, jak w ciągu ubiegłych 25 lat zmieniały się brzegi Wisły, Warszawa i cała Polska. Ale tym razem pomińmy ową wspaniałą prawdę i patos. Chciałbym z ćwierćwiekowych wspomnień wyłuskać dziś, w dniu jubileuszu, odrobinę uśmiechu.
Oto jedno z najdawniejszych wspomnień. Były to czasy, gdy sławna dziś na świecie Stocznia Gdańska stawiała dopiero pierwsze kroki. Miałem udać się do Gdańska i napisać reportaż o tworzącym się zakładzie pracy.
W Ministerstwie Żeglugi otrzymałem pisemną zgodę na wejście na teren stoczni i na wykonanie tam zdjęć. W Gdańsku zgłosiłem się w sekretariacie dyrekcji. Sekretarka zaniosła moje papiery do dyrektora i wskazała krzesło. Usiadłem. Mimo, iż na drzwiach dyrektorskich widniało grube materacowe obicie, dolatywały mnie stamtąd głosy, usłyszałem kilkakrotnie moje nazwisko. Domyślałem się, że „coś się dzieje”. Postanowiłem być cierpliwym. Wytrzymano mnie na krześle w sekretariacie bite cztery godziny. A ja nic. Czekałem.
Wreszcie podszedł do mnie sympatyczny pan, przedstawił się jako inżynier F. i jak gdyby nigdy nic, z miłym uśmiechem zaproponował:
– No to może panie redaktorze, pójdziemy na zakład. Co chciałby pan widzieć, co fotografować?
Poszliśmy. Po dwóch godzinach inżynier „rozkręcił” się i rzekł:
– Proszę nam wierzyć, było nam bardzo przykro, że pana tak długo wytrzymaliśmy. Ale pan rozumie jakie są czasy. Mamy w stoczni w remoncie okręty podwodne. Pan jest dopiero drugim człowiekiem, który zjawił się u nas z takim zezwoleniem. Ale ten pierwszy pan… to do teraz siedzi.
Jak powstaje reportaż? Nie istnieją reguły rządzące narodzinami tej formy dziennikarskiej. Niekiedy zjawia się potrzeba, wynikająca z założeń chwili, z programu pracy redakcyjnej. Niekiedy drobna informacja, przeczytana, zasłyszana, jakaś scena przypadkiem zauważona, budzi myśl, że oto zjawił się temat do szerszego opracowania.
Zdarzyło mi się, że ja nie robiłem nic, a reportaż „robił się sam”. Jakaś niewielka operacyjka chirurgiczna wymagała, bym poleżał w szpitalu. Miałem przy sobie aparat fotograficzny. Fotografowałem, leżąc w łóżku, to pielęgniarkę, która zbliżała się do mnie z przyrządami potrzebnymi do wykonania zastrzyku, to znów grupę asystentów, otaczających profesora podczas „obchodu”. Opisałem bez upiększeń, bez dramatyzowania, po prostu mój pobyt w szpitalu. Przez długie lata Czytelnicy pamiętali ów reportaż, mawiając do mnie: — Ach, pamiętamy! Był pan w tym szpitalu „numerem 59”.
Sytuacja krańcowo odmienna. W okresie obchodów Tysiąclecia miałem napisać reportaż o najciekawszych pracach wykopaliskowych, prowadzonych na terenie Polski przez ekipy archeologów. Przez pięć tygodni nie wysiadałem z samochodu. Rozkład jazdy miałem następujący: półtora dnia na jeden punkt wykopaliskowy i pół dnia na dojazd do punktu następnego, plus takie drobiazgi jak zamówienie hotelu, wywoływanie naświetlonych błon fotograficznych (kontrola czy wszystko idzie dobrze), doglądanie samochodu, którego sam byłem kierowcą itd.
W „Przekroju” śladem tej olbrzymiej pracy były tylko krótkie notatki w rubryce pod tytułem „Burzyński na wykopkach Tysiąclecia”. Natomiast Ossolineum wydało potem obszerny i dokładny opis mej podróży w książce „Polska ma więcej niż tysiąc lat” z przedmową profesora Józefa Kostrzewskiego.
Ilekroć było to możliwe, starałem się doświadczyć sam na sobie tego, co miało stać się przedmiotem reportażu. Gdy opisywałem jedno z naszych uzdrowisk, prosiłem o nałożenie na mnie okładu z borowiny. Gdy latałem na helikopterach produkowanych w Świdniku, uprosiłem pilota, ażeby pozwolił choć na chwilę — oczywiście pod jego kontrolą — poprowadzić maszynę. Gdy byłem na jednym z naszych statków ratownictwa morskiego zapytałem kapitana, czy byłoby możliwe, abym w stroju nurka zeszedł na dno morza.
Moja prośba zaskoczyła kapitana. Obiecał odpowiedzieć nazajutrz. Domyślałem się, że musi uzyskać zgodę władz przełożonych. Poza tym zalecił przebadanie u lekarza serduszka.
Nazajutrz zaczęło się. Ubrano mnie w strój nurka, zakręcono wokół głowy olbrzymi kulisty hełm, pouczono o wszystkim co i jak. Wewnątrz hełmu znajdował się mikrofon i słuchawki. Przez czas pobytu w głębinach morza miałem pozostawać w telefonicznym kontakcie z kontrolą na pokładzie. Najważniejsze polecenie brzmiało: wewnątrz hełmu, tuż obok mej skroni znajduje się guziczek. Gdy przechylę lekko głowę wewnątrz hełmu, mogę tym sposobem spowodować naciśnięcie guziczka. Naciśnięcie sprawiało, iż powietrze wydychane przeze mnie pozostawało wewnątrz kombinezonu, usztywniając go. Brak naciśnięcia — powietrze uchodziło na zewnątrz. Ten układ jest potrzebny dla ułatwienia nurkowi wejścia pod wodę i wyjścia z wody.
„Głębina” miała zaledwie cztery metry, bo statek stał przy nabrzeżu portowym, ale i to wydawało mi się czymś nadprzyrodzonym. Zszedłem po schodkach w wodę. Opadłem w dół. Przed szybką iluminatora hełmu czarno. Wołam do mikrofonu:
— Co się dzieje? Dlaczego ja nic nie widzę?
— Bardzo proste — słyszę w odpowiedzi — dno jest muliste a pan nogami utonął w tym mule. Ale dlaczego pan nie naciska guziczka?
Zdenerwowałem się i zapomniałem o magicznym guziczku.
— Co takiego? — wołam.
— Guziczek! Panie redaktorze! Główka nieco w lewo! Prędko! Bo pan sztywnieje!
Zamarłem.
— Wyciągajcie mnie panowie! — jęczałem. — Mam dość!
Tak niechlubnie udowodniłem, że jestem patentowanym szczurem lądowym. Ale zrozumiałem, jak ciężka jest praca nurka, który przebywa pod wodą całymi godzinami, ciężko tam pracując.
Czy znalazłem się kiedy w sytuacji bardzo kłopotliwej? Tak.
W pewnym okresie przeprowadzałem wywiady z wszystkimi szefami misji dyplomatycznych akredytowanymi w Warszawie. Spotkania miały rozmaity przebieg. Niekiedy były to bardzo oficjalne odwiedziny w biurze, niekiedy zaproszenie na popołudniową kawę do prywatnej rezydencji.
O pewnym dyplomacie wiedziałem, że interesuje się dziejami polskiej arystokracji, że studiuje dawne polskie herbarze. Przyjął mnie w sposób sympatyczny i zaraz zapytał:
— Pańskie nazwisko kończy się na „ski”. Jakiego pan jest herbu, panie Burzyński?
— Ależ ekscelencjo! — zawołałem. — Ja jestem demokratą.
— No tak, tak — mówił dyplomata — ja to wiem, w takim razie proszę mi powiedzieć jakiego herbu był pański ojciec?
Nie miałem pojęcia co mam odpowiedzieć. Wykręciłem się sianem, obiecując zapytać o sprawy herbowe starszych ode mnie członków mej rodziny.
Czy byłem w sytuacji absolutnie bez wyjścia? Tak. Było to w Pekinie.
W dniu mego odjazdu do Polski, po półtora miesięcznej podróży po Chinach, wydano na moją cześć coś w rodzaju skromnego bankieciku. Było kilku dziennikarzy chińskich, kilku tłumaczy i 2 czy 3 osoby urzędowe. Podano przystawkę. Był to podłużny półmisek, na którym leżały kolejno: kawałeczki kury, kawałeczki jakiegoś mięsa, zielone pędy bambusa, oraz czarne robaczki. Z wąsikami i nóżkami. Półmisek leżał tak, że robaczki znalazły się najbliżej mnie. Było to straszne. Robiło mi się czarno w oczach, a robaczki, choć na razie jeszcze nie zjedzone, już łaskotały mnie tymi wąsikami po wnętrzu żołądka… Sytuacja stawała się dramatyczna.
Ale robaczków nie zjadłem. Udałem, że lepiej mi się rozmawia w trójkącie tłumaczy: chiński — rosyjski — francuski, niż chiński — angielki — rosyjski. Przy tamtych tłumaczach stał drugi koniec półmiska, ten z kurczakiem. Przesiadłem się.
Pewnego razu miałem za zadanie odbycie w Warszawie wywiadu w placówce Y, znanej z tego, że wszystkie sprawy prasowe idą tam szczególnie opornie. Wywiad odbył się nadzwyczaj szybko i sprawnie. Ale konieczna (w niektórych wypadkach) tak zwana autoryzacja przeciągała się najpierw tygodniami, a potem miesiącami. Na napisanym przeze mnie wywiadzie winienem był otrzymać signum odnośnej osoby. Dzwoniłem, chodziłem osobiście, błagałem. Bez skutku.
Wreszcie któregoś dnia kupiłem bochenek Chleba i puszkę konserw mięsnych. Włożyłem to do teczki. Znalazł się tam także jasiek. Przychodzę do Y nie wiem po raz już który i oświadczam z najgłębszą powagą, ukazując wnętrze teczki:
— Siadam w waszej poczekalni i nie ruszam się bez autoryzowanego wywiadu. Wziąłem ze sobą żywność na kilka dni i jasiek do spania.
Po godzinie wychodziłem z autoryzacją. Najzabawniejsze było to, że w moim tekście… nie poprawiono ani jednej litery! Nad czym myślano przez trzy miesiące? Tego nie dowiedziałem się nigdy.
Kiedyś egzemplarz „Przekroju” stał się… elementarzem. Płynąłem na polskim statku handlowym do kraju. Płynął wraz ze mną młody człowiek, Sudańczyk, na studia uniwersyteckie do Warszawy. Po polsku nie umiał ani w ząb. Czekał nas kilkutygodniowy rejs. Zaproponowałem Sudańczykowi, że dam mu początkowe lekcje polskiego. Ale skąd wziąć elementarz? Chwyciłem za stary numer Przekroju. Zaczynam od pierwszego wyrazu: Przekrój. Sudańczyk pyta zdumion
— To wy piszecie po polsku sylabami? I jedna sylaba pod drugą?
No, rzeczywiście:
Zrezygnowałem z Przekroju, jako elementarza i zacząłem sobie przypominać wszystko to, co zaczynało się od Ala i As.
Często zapraszano mnie w różne zakątki Polski na spotkania z Czytelnikami czy też na wieczory autorskie. Odbyłem tych spotkań ponad dwieście. W szacownych murach Zamku Piastowskiego w Szczecinie, w Bibliotece Raczyńskich w Poznaniu, w Międzynarodowych Klubach Prasy i Książki. Inne w jednostkach wojskowych i wiejskich klubach-kawiarniach.
Zdarzył mi się wieczór, na który przybyło zaledwie 5 — słownie pięć — pań. Innym razem otwarto okna klubu i duże grupy przybyłych nie mogąc już znaleźć miejsca wewnątrz lokalu, brały udział w spotkaniu, stojąc za oknami, w jednym z klubów wiejskich, w takim otwartym oknie ukazał się nagle łeb krowy. W tejże salce klubowej w pierwszym rzędzie siedziały dwie dorodne mamusie karmiąc swoje niemowlęta. Kiedy indziej znów spotkanie zapowiadał ręcznie malowany plakat na którym profesor Filutek widniał w roli ludożercy. U nóg Profesora obgryzione kości. Profesor ma na głowie pióropusz indiański. U dołu wielki napis: „Czy chcesz wziąć udział w atrakcyjnej imprezie? Dziś przyjeżdża do nas podróżnik z „Przekroju”, redaktor R. Burzyński. Sensacja! Uwaga! Po spotkaniu dancing.”
Mam ten afisz, schowany na pamiątkę.
Tekst pochodzi z numeru 1305/1970 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.
Więcej tekstów znajdziecie Państwo w naszej urodzinowej kolekcji.