Złożone jako wota cztery naszyjniki z wielkich pereł nawleczonych na grube srebrne nici. Cztery złote emaliowane krzyże Virtuti Militari. Pięciokilogramowa złota noga. A przede wszystkim dwie szczerozłote papieskie korony z diamentami i sukienka wysadzana perłami – ozdoby sporządzone specjalnie dla obrazu Czarnej Madonny. Taki był, jak informowała prasa sprzed 110 lat, łup złodziei, którzy w nocy z 22 na 23 października 1909 r. włamali się do kaplicy z malowidłem Matki Boskiej Częstochowskiej na Jasnej Górze.
Prasa prześcigała się w szacowaniu wartości strat. Jedni mówili o milionach rubli, inni o grubych setkach tysięcy. Suma ogromna, biorąc pod uwagę, że odbudowa klasztornej wieży, która spłonęła w 1900 r. po pechowym pokazie fajerwerków w święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, pochłonęła około 200 tys. Krakowskie „Nowości Illustrowane” zaznaczyły jednak, że „gdy się czyta o szkodach materyalnych, wyrządzonych wskutek niesłychanego rabunku […] to wydają się one drobnostką, wydają się niczem wobec ogromu szkody moralnej. I nie żal tych prześlicznych pereł, rubinów, szmaragdów, dyamentów, nie żal złota i srebra jako klejnotów bezcennych, ale żal ich jako pamiątek historycznych, dla każdego Polaka i katolika tak cennych i drogich”. I wszystkie polskie gazety, niezależnie od zaboru – Kraków był wszak w austriackim, a Częstochowa w rosyjskim – bacznie przyglądały się rozwojowi wydarzeń.
Niewątpliwie w noc z 22 na 23 października 1909 r. doszło do przestępstwa. Kto jednak go dokonał?
Vabank po częstochowsku?
Śledczy z Kongresówki trzeźwo zauważyli, że rabusiów musiało być kilku, ponieważ jeden nie poradziłby sobie ani z włamaniem do kaplicy, ani z samym rabunkiem skarbów. Złodzieje działali nad wyraz sprawnie i pewnie: nie pozostawili po sobie żadnych śladów. Czyżby zawodowcy? „Uzasadnionem zdaje się przypuszczenie, że kradzież popełniła szajka międzynarodowych włamywaczy przy współudziale rzezimieszków warszawskich lub łódzkich” – sugerowali dziennikarze kilka dni po kradzieży. Tak się składa, że niedługo przed rabunkiem w Częstochowie odbyła się ogólnokrajowa ekspozycja przemysłowo-rolnicza, a wśród setek tysięcy zwiedzających znaleźli się ani chybi nie tylko bogobojni pielgrzymi. Dlatego „Nowości Illustrowane” pisały kilka dni po kradzieży, że pod murami klasztoru „kłębił się tłum pobożnych, płacząc ze wzruszenia i złorzecząc zbrodniarzom”, a „wobec energicznego śledztwa i zawiadomienia wczas stacyj granicznych, spodziewać się należy, iż złoczyńcy nie ujdą rąk sprawiedliwości i że uda się odzyskać skradzione przedmioty”.
Nic z tych rzeczy!
Rabusiów nie schwytano. Wtedy pojawiła się teoria, że nie bez przyczyny. Carscy policjanci nie mogli zatrzymać przestępców, ponieważ… ci działali na zlecenie rosyjskiej tajnej służby: ochrany! Cały rabunek był z góry zaplanowany przez władze rosyjskie, aby z jednej strony uderzyć w to, co najświętsze dla krnąbrnych Polaków, a z drugiej strony – dać się wykazać carowi. Mikołaj II Romanow miał bowiem opinię bardzo religijnego i gotów był ufundować Czarnej Madonnie nowe korony. Tyle że korony carskie to nie to samo, co papieskie. Sugerowałyby, że prawosławna Rosja bierze pod opiekę katolickich Polaków, a ci na to przystają. Jasnogórscy paulini musieliby w sytuacjach politycznych napięć (a powstań i rewolucyjnych zrywów nie brakowało) twardo stać przy swoim dobroczyńcy Mikołaju II. A gdyby Polacy w końcu zorientowali się, co jest grane, zapewne na zawsze odwróciliby się od Jasnej Góry. To nie wchodziło w grę. Dlatego 22 maja 1910 r. obraz Czarnej Madonny uroczyście zwieńczono nowymi koronami, lecz nie carskimi, a przekazanymi przez papieża Piusa X. Polityczno-religijne status quo na Jasnej Górze zostało zachowane.
Co jednak z kradzieżą z października 1909 r.? Sprawa pozostałaby zapewne nierozwiązana, gdyby nie pewna… sofa, która w sierpniu 1910 r. wynurzyła się z rozlewiska Warty we wsi Zawady niedaleko Częstochowy.
Tajemnica sofy
Wewnątrz znajdowało się ciało niezidentyfikowanego mężczyzny zabitego uderzeniem siekiery. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów. Za to rogoża – pleciona mata służąca za opakowanie, a znaleziona przy sofie – miała oznaczenia zostawione w związku z transportem koleją. Policja prześledziła jej los i dotarła do częstochowskiego kupca, który sprzedał rogożę. Nabywcą okazał się… klasztorny sługa, niejaki Stanisław Załóg.
Wyszło też na jaw, że tuż przed odkryciem sofy w Warcie w pobliżu widziano dwie dorożki. W jednej znajdował się wspomniany mebel, w drugiej – dwóch mężczyzn: cywil i paulin w habicie. Cywilem był Stanisław Załóg, zakonnikiem – ojciec Damazy, urodzony jako Kacper Macoch. W sofie zaś ukryto zwłoki jego krewnego Wacława! Nie koniec na tym. W tle zbrodni była kobieta, z którą romansował mnich. Ożenił kochankę z krewniakiem, by móc częściej i bez podejrzeń z nią się spotykać. A gdy Wacław zaczął wierzgać, oberwał siekierą…
Przy okazji śledztwa wyszły inne ciemne sprawki. Macoch przyznał się do okradania klasztoru. W złodziejskim procederze pomagał mu m.in. inny zakonnik Izydor Starczewski. Ów prowadził dziennik, w którym… zapisywał wszystkie swoje przewinienia, m.in.: „wziąłem kilka groszy z zakrystii” albo „spowiadałem się z grzechu z mężatką, ale nie dodałem, że to była żona brata”.
Przestępcy z Jasnej Góry zostali skazani na od kilku do kilkunastu lat więzienia. Macoch zmarł podczas odsiadki. Do dziś nie wiadomo, jaki był jego udział w rabunku kaplicy Czarnej Madonny, czy działał sam, czy na zlecenie. Podczas procesu w praktyce zatajono bowiem fakt jego… znajomości z pewnym agentem ochrany.
Całą prawdę mógł znać Stanisław Załóg, służący ojca Damazego. Niestety, zapadł się pod ziemię. Wprawdzie jesienią 1910 r. endecka gazeta „Rozwój” doniosła, że „przejechał granicę rosyjsko-pruską przez [przejście] Prostki-Grajewo w Prusach Wschodnich”, a następnie schwytano go w niemieckim porcie „podczas rewizyi biletów okrętowych w grupie wychodźców do Ameryki”, lecz okazały się to tylko plotki. Pozostała tajemnica oraz zła sława, którą po październiku 1909 r. na lata okrył się jasnogórski klasztor.