Zanim w polszczyźnie na dobre zagościły znane nam dziś kreseczki, kropki i ogonki, pojawiały się różne pomysły, jak zapisywać specyficzne polskie dźwięki. Używano m.in. greckiej litery fi (φ), „rogatego o” czy podwójnej kropki nad y. Próbowano też wprowadzać daszki i zawijasy.
Czytamy w anglojęzycznej Wikipedii „the ogonek” i rozpiera nas duma narodowa, bo dostrzegamy polski wkład do światowej typografii. Cieszymy się więc ciągiem „zażółć gęślą jaźń” oraz w pełni prezentującym abecadło nasze „Pójdź, kińże tę chmurność w głąb flaszy”. Lubimy także opowiadać o wyjątkowości naszego języka, która rzuca się w oczy użytkownikom bezogonkowej i bezdiakrytycznej angielszczyzny – chrzęści, trzeszczy, syczy i śpiewa.
Gdy polszczyzna była całkiem młoda, władze dokonały zwrotu ku Zachodowi i łacinie, nie wybierając fonetycznego zasadniczo pisma słowiańskiego (dość oryginalnej głagolicy i alfabetu cyrylickiego, znacznie bliższego kształtem literom greckim). Język polski konfrontował się więc oczywiście nie z angielskim, ale z łaciną właśnie. Niełatwo było zapisać specyficzne słowiańskie dźwięki – kłopotliwe były: ch, ż, ź, ś, sz, dż, dź i samogłoski nosowe, do których nie możemy użyć dzisiejszych liter, bo wszystko by się nam pomieszało. Ówczesna polszczyzna różniła się od języka czeskiego, który przecierał szlak, szukając sposobu zaistnienia w łacińskich dokumentach kancelaryjnych. Dodatkową trudnością jest to, że i sam język się zmieniał – do XV w. samogłoski mogły być krótkie i długie, co nie pozostawało bez wpływu na znaczenie wyrazu.
W średniowiecznych rękopisach jednej łacińskiej literze mogło odpowiadać kilka głosek polskich. Do dziś trwają więc spory, jakie nazwy miejscowe widnieją w dokumentach. Potem śmielej pojawiły się dwuznaki. Trzeba odrobiny wiary i znajomości kontekstu, żeby z zapisu Chestoch wyinterpretować imię Czestoch (kto wie, czy to nie on był właścicielem wsi, która jest dziś miastem ze słynnym klasztorem).
Koncepcje zapisu
Pomnikiem polskiej myśli ortograficznej jest traktat Jakuba Parkoszowica (zm. 1452). Według jego – niezrealizowanej na szczęście – koncepcji głoski twarde i miękkie różniłyby się graficznie: miękkie pozostałyby niezmienione, podczas gdy twarde miały być kanciaste. Różne kształty przybierało więc p w słowach „pisać” i „polski”.
Gøzik w drugim wersie to oczywiście język. W trakcie rozwoju języka dźwięki nosowe zmieniały swoją długość i barwę. Nie będziemy rozrysowywać tu ich ewolucji, poprzestańmy na tym, że bywały czasy, gdy mieliśmy nosowe e i nosowe a, które mogły być krótkie bądź długie. Sytuacja zmieniała się jednak dynamicznie, w pewnym momencie istniało więc tylko długie bądź krótkie nosowe a (zapiszmy je ã). W rękopisach używano wówczas greckiej litery fi (φ) oraz „rogatego o” – choćby w odpowiedniku dzisiejszego „będę” ze znanego psalmu:
Z liter „Bo acz bıch chodzıl poſrzod czena ſmercy · nebødø se bacz zla bo tı ſemnø ıes” da się wyczytać „Bo aczbych chodził pośrzod cienia śmierci, nie będę sie bać zła, bo ty se mną jeś” (Psałterz floriański).
Czytając te słowa, warto zauważyć, że osobną kwestią do rozwiązania było oznaczanie miękkości spółgłosek. Długo jeszcze używano do tego celu litery y, kreski i kropki nierzadko opuszczano. Drukowano więc „pyesń” i „koscyoł”, gdzie y miękczyło, ale tuż obok, w słowie „hoyne” oznaczało j.
W dobie rozkwitu drukarstwa zaczęto odczuwać, że trzeba odejść od średniowiecznych rękopiśmiennych zwyczajów i ujednolicić polską pisownię. Taka standaryzacja to zawsze dobry pomysł, nawet gdy nie jest do końca udana, bo pozwala energię skierować na twórczość, nie zaś na kłótnie o kropki i kreski. Czytelnikom należy się wyjaśnienie, co właściwie znaczy przymiotnik diakrytyczny – to z greki: diakritikós, czyli „odróżniający”.
Pomysłów było co niemiara. Chodziło o to, żeby do znaku podstawowego dodać znaczek, który wprowadzi nową jakość. Wyglądało to jednak zupełnie inaczej, niż teraz sobie to wyobrażamy. Na przykład ľ z kreseczką oznaczało miękkie l, a bez kreseczki – dźwięk jak w nazwie London czy aktorskie ł. Odwrotnie niż dziś. Mieliśmy też ÿ o przeróżnych funkcjach.
Stanisław Zaborowski (zm. 1529) miał chyba największą „diakrytyczną” inwencję. W jego Orthographii z 1513 r. jedna kropka nad literą oznaczała dziąsłowe sz, ż, cz (ostało się nam „ż z kropką”), za to dzisiejsze rz miało być „r z kropką”. Miękkie spółgłoski miały mieć nad sobą dwie kropki. Aż dziwi, że drukarze nie powiedzieli, że się nie da. Dało się, proszę spojrzeć.
Nosowe o
Wróćmy jeszcze do nosowości. Zaborowski i drukarze, którzy chcieli zyskać miejsce w wersie, zamiast pełnego amen pisali amẽ. Taki sposób zapisu często sygnalizował, że pominięto spółgłoskę nosową, m lub n. Robiono tak jeszcze 200 lat później, np. Anyołom Strożõ.
Już wiadomo więc, dlaczego niektórzy mówią – a nawet piszą – dziś o zapewnianiu szczęścia „Polką i Polaką”.
No właśnie, literę „a z ogonkiem” nazywamy słusznie „nosowym o”, skąd więc tam a? Z barwy głoski w momencie ustalania pisowni. Prawdopodobnie był to nosowy dźwięk pośredni między a i o – i tak zostało. I na tym polu nie brakowało jednak buntowników. W przekładach Thackeraya ukazujących się w połowie XIX w. w Petersburgu zastosowano literę „o z ogonkiem”, słuszniejszą fonetycznie, lecz bardziej ekstrawagancką.
Proszę jednak zauważyć, że ogonek nie zawsze był ogonkiem. W polskich drukach XVI-wiecznych zastępowała go kreseczka prosta. Ogonkowy kształt wywodzi się natomiast z zachodniej Europy, gdzie często łacińskie ae – nieraz zapisywane jako połączony znak æ – upraszczano jeszcze bardziej, do ę właśnie.
Daszki i zawijasy
W wieku XVI Jan Kochanowski wzniósł polską poezję na wyżyny, lecz nie znaczy to wcale, że ustalił się wówczas sposób pisania. Łukasz Górnicki, sekretarz królewski, miał pomysł, by miękkość spółgłosek oddawać nie kropkami, ale daszkami. Idee te prezentuje Nowy karakter polski, dzieło ortograficzne i typograficzne zarazem, z roku 1594. Kochanowski także proponował, aby zamiast rz pisać „r z ogonkiem”. Odpowiednikiem głoski dź miał być według poety innowacyjny zawijas.
Na szczęście dzieło Górnickiego nie wywarło większego wpływu na rozwój polszczyzny. Wynika z tego, że dobrze jest rzecz zostawić technikom, a nie kreatywnym myślicielom. Wieszczowie – do pióra, nie do wymyślania zasad pisowni i czcionkarstwa!
Jeszcze o kreseczkach
Dla wytrzymałych: jeszcze o kreseczkach. Długo utrzymywaliśmy w naszej pisowni pewien nadmiar oznaczania miękkości. Zapis ci nie był dostatecznie miękki, bo ówcześni ludzie wykształceni równie chętnie odczytaliby go po łacinie, jak „cis-moll”. Z tego powodu kreskę nad c stawiano także przed i – „gośćiu”, „bráćie” – jednak później uznano to za nieekonomiczne. Kreski „miękkościowe” to jedno, ale do czego służyły kreski nad samogłoskami? Odróżniały samogłoski „jasne” od „pochylonych”. Kreskowane a (á) oznaczało zwykłe a, z kolei kreskowane e (é) dźwięk „pochylony” w stronę y lub i. Najciekawsze były a. Gdy dziś czyta Kochanowskiego ktoś z Małopolski, dostrzeże, że a „bez kreski” odpowiada gwarowemu o lub å. Czarnoleski poeta słyszał różne dźwięki, dlatego jedne kreskował, innych nie. Jego „dármo masz té kśiążki” przeczytamy dziś gwarowo: „darmo mosz”. Najdłużej w ortografii trzymało się é, ale dziś już szukamy kogoś „ze świecą”, a nie ze „świécą”.
Był też w polszczyźnie czas, gdy spółgłoski wargowe miękkie kreskowano. Z różnych zapisów zakończenia nazw „Wrocłaẃ” i „Kraków” wynika miękka odmiana „Wrocławia” i twarda „Krakowa”. I choć taka pisownia wyszła na dobre z użycia, z niełatwą przecież odmianą musimy sobie jakoś radzić.
Gdy się powiedziało A…
Komputery, które w latach 90. miały zdaniem niektórych wymusić zmianę w języku pisanym, a w ślad za tym w mowie, dzięki Unicode oraz innym czarom pozwalają dziś zaklinać w bity zarówno polszczyznę, jak i inne języki świata. Zaletą współczesnej polskiej pisowni jest stabilność. Miło popatrzeć na meandry jej historii, lecz rewolucji robić nie warto. Trzeba wszakże podkreślać naszą swoistość. W ramach wyzwalania się spod przemożnego wpływu alfabetu łacińskiego i angielskiego postuluję więc zmianę słynnego powiedzonka na: „Gdy się powiedziało A, trzeba powiedzieć Ą”.