Sami na końcu świata
i
zdjęcie: Pixabay
Wiedza i niewiedza

Sami na końcu świata

Mikołaj Golachowski
Czyta się 12 minut

Na naszą wyprawę antarktyczną dotarła pewnego dnia paczka, a w paczce kaseta wideo z pierwszą polską edycją programu „Big Brother”. Narrator przejętym głosem opowiadał, że uczestnicy są zamknięci razem już 90 dni! Spojrzeliśmy po sobie – właśnie mijał nasz 281. dzień na Stacji Arctowski.

Powyższe wspomnienie to opowieść przyjaciela, ale dobrze oddaje, czym jest dla mnie izolacja na stacji polarnej. Osobiście byłem na czterech wyprawach na Polską Stację Antarktyczną im. Henryka Arctowskiego, w tym na dwóch „zimowaniach”, czyli wyprawach całorocznych.

Na ogół wygląda to tak, że w październiku wypływa z Gdyni statek, który po 40 dniach rejsu dociera na Wyspę Króla Jerzego na Szetlandach Południowych, gdzie znajduje się Arctowski. Przyszli zimownicy na ogół odbywają cały rejs, żeby się zgrać jako ekipa, ale też po to, aby przygotować zapasy, które będą musiały starczyć na długo. Dlatego w czasie rejsu kilka dni spędza się na krojeniu warzyw i rozdzielaniu ich na mniejsze porcje do zamrożenia, czasem na tłuczeniu jaj, które mrozi się w torebkach, itp. Statek najpierw zatrzymuje się na redzie w Goteborgu, żeby zatankować specjalne polarne paliwo do agregatów prądotwórczych, a później, dla uzupełnienia zapasów żywności, na Wyspach Kanaryjskich. Po przepłynięciu Atlantyku zawija do któregoś z portów Argentyny, gdzie bierze kolejne zapasy jedzenia (i, co bardzo ważne, wina) i gdzie do zimowników dołącza ekipa letnia, która statkiem pokonuje tylko ostatni odcinek do Stacji. Na miejsce dociera się na początku listopada i rozpoczyna się rozładunek, który zwykle trwa około trzech dni, przy czym, o ile pogoda na to pozwala, pracuje się przez całą dobę. Gdy cały sprzęt naukowy, żywność i paliwo dla stacji są już rozładowane, na statek wsiadają dotychczasowi zimownicy, którzy popłyną nim do Patagonii, skąd wrócą do Polski. Od tego momentu nowa wyprawa jest już zdana głównie na siebie.

Lato na Copacabanie

W lecie personel stacji liczy nawet około 40 osób, więc izolacja nie jest tak bardzo odczuwalna. Dużo się dzieje, trwają intensywne badania naukowe i remonty techniczne, często docierają goście z innych stacji i można też inne stacje odwiedzać, co jakiś czas przypływają też w odwiedziny statki z turystami albo jachty, z których część odwiedza stację regularnie. Najbliższymi sąsiadami Arctowskiego jest troje czy czworo osób żyjących na oddalonej o około sześć kilometrów stacji amerykańskiej zwanej oficjalnie Pieter J. Lenie Station, oddzielonej od nas szerokim jęzorem Lodowca Ekologii. Nikt jednak nie używa tej nazwy, bo utrwaliła się ta nadana przez Brazylijczyków: Copacabana. Stacja jest usytuowana na plaży, wśród kolonii pingwinów, a większość jej personelu to dziewczyny. Nie traktujemy ich jak sąsiadów, tylko raczej jak naszych ludzi po drugiej stronie lodowca. Warunki mają na tyle surowe, że co sobotę przychodzą do nas, żeby wziąć prysznic i wyprać ciuchy, a potem dołączyć na sobotnią imprezę. Duża część jednego z letnich domków na polskiej stacji jest im oddana jako „domek amerykański” – my nawet tam nie zaglądamy. Ale załoga „Copy” jest z nami tylko w lecie. Przez cały rok naszym najbliższym „poważnym” partnerem jest Comandante Ferraz, całoroczna stacja brazylijska, położona po drugiej stronie Zatoki Admiralicji. Wprawdzie nie możemy do nich sobie po prostu pójść, jak na „Copę”, ale przy dobrej pogodzie i kiedy zatoka nie jest za bardzo zawalona lodem, możemy tam dopłynąć zodiakiem, czyli pontonem z silnikiem zaburtowym, w ciągu pół godziny. Wzajemne odwiedziny odbywają się więc regularnie, zwłaszcza kiedy w którymś z naszych krajów są święta państwowe, rocznice założenia stacji albo okazje typu sylwester. Czyli samotność nam latem nie doskwiera (Nowy Rok na południowej półkuli przypada na środek lata).

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Podczas jednego z zimowań odbiła nam palma. Spawacz wykonał ją z metalu, a my wkopaliśmy ją w czynie pierwszomajowym. Bardzo ją wszyscy lubili, ale kierownictwo kolejnej wyprawy uznało, że ona nie licuje z poważną naturą polskiego naukowca, i... palmę zlikwidowano! (fot. Mikołaj Golachowski)

Podczas jednego z zimowań odbiła nam palma. Spawacz wykonał ją z metalu, a my wkopaliśmy ją w czynie pierwszomajowym. Bardzo ją wszyscy lubili, ale kierownictwo kolejnej wyprawy uznało, że ona nie licuje z poważną naturą polskiego naukowca, i… palmę zlikwidowano! (fot. Mikołaj Golachowski)

Zimą jest zupełnie inaczej. Letnicy stopniowo opuszczają stację, pod koniec lutego zwija się Copacabana. Na początku marca przypływa na stację nasz statek – na ogół jest to wynajęty statek rosyjski, który nas przywozi, potem cały sezon pływa z turystami po Antarktyce, a na koniec sezonu zabiera powracających ze stacji i odwozi ich do Ushuaia, miasta na Ziemi Ognistej, po czym sam wraca do Petersburga. Czasem jeszcze zawijają na stację jachty, ale od kwietnia i to ustaje. Od tej chwili zimownicy są już we własnym gronie, a wraz z postępami zimy, gdy w zatoce pojawia się coraz więcej lodu, wyprawy na Ferraza są coraz bardziej utrudnione i w końcu na ogół z początkiem czerwca stają się niemożliwe. Jeszcze zanim śnieg pokryje lodowce grubą pierzyną, wyznacza się bezpieczne trasy, dzięki którym w zimie można jeździć na skuterach śnieżnych do argentyńskiej stacji Carlini, znajdującej się 14 km dalej, w sąsiedniej zatoce.

Wyprawa polarna to nie jest przedłużony wyjazd z przyjaciółmi. Owszem, przyjaźnie się tam często tworzą i trwają po powrocie, ale na początku się nie znamy, a są wśród nas ludzie w różnym wieku, z różnych części kraju (a czasem z innych krajów) i różnych ścieżek życia. Rzeczywiście, w kilka miesięcy od rozpoczęcia wyprawy ludzie się już poznali i zespół jest bardziej zgrany. Ale jednocześnie mogą zacząć się rysować konflikty, które w małej grupie mają tendencję do narastania. Coś, co na początku bywa odrobinę irytujące (jak niemówienie „dzień dobry” czy „cześć”), po kilku miesiącach może stać się źródłem poważnych konfliktów, nie wspominając o niezmywaniu po sobie naczyń. Dlatego bardzo ważne jest, by jak najszybciej wszystko sobie wyjaśniać i otwarcie mówić, co komu przeszkadza, kiedy jest jeszcze czas na zmianę.

Czasem zimą nasza izolacja jest jeszcze bardziej dosłowna. To zdjęcie pokazuje też dlaczego drzwi stacji antarktycznej otwierają się do środka na zewnątrz mogłoby się nie udać. (archiwum prywatne)

Czasem zimą nasza izolacja jest jeszcze bardziej dosłowna. To zdjęcie pokazuje też dlaczego drzwi stacji antarktycznej otwierają się do środka na zewnątrz mogłoby się nie udać. (archiwum prywatne)

Niektóre tarcia są wpisane w naturę naszej pracy, na przykład konflikty grupy naukowej z grupą techniczną. Widziałem to na własnych wyprawach, ale kiedy jako kierownik rozmawiałem z kierownikami i kierowniczkami innych stacji, wszyscy mówili, że u nich jest to samo, niezależnie czy chodzi o Brazylijczyków, Koreańczyków (z Korei Południowej), Chińczyków czy Rosjan. Naukowcy bywają aroganccy i mają tendencję do traktowania technicznych jak swoich służących, zawsze gotowych do pomocy w pracach badawczych. Zapominają przy tym, że bez technicznych zginęliby w ciągu kilku dni, bo to oni utrzymują stację przy życiu. Z drugiej strony, techniczni czasem niezbyt poważnie traktują pracę naukowców, zwłaszcza kiedy zbieranie jakichś mikroskopijnych morskich żyjątek odciąga ich od naprawdę ważnych zadań, jak kładzenie nowych rur czy naprawianie instalacji elektrycznej. Jednak oni z kolei zapominają o tym, że badania naukowe są celem istnienia stacji i że bez naukowców ich samych też by tam nie było. Czyli potrzebujemy się wzajemnie, zwłaszcza w miejscu, które nieustannie próbuje nas zabić. Ważne jest, by o tym zawsze pamiętać, bo tak naprawdę jesteśmy jednym zespołem.

Zakazane szachy

Już pierwszym antarktycznym zimownikom w historii, czyli uczestnikom wyprawy na statku Belgica (1897–1899), izolacja dała się mocno we znaki, choć oni akurat o kłopoty sami się prosili. Wyprawa była, teoretycznie, belgijska, jednak w jej składzie znaleźli się przedstawiciele sześciu różnych narodowości (w tym Henryk Arctowski i Antoni Dobrowolski) posługujący się pięcioma różnymi językami, przy czym nikt z uczestników nie władał wszystkimi z nich, choć – na szczęście – niektórzy znali języki inne od ojczystych. Czyli nie tylko nie mogli się ze sobą swobodnie komunikować, ale też znaleźli się w sytuacji, w jakiej przed nimi się nikt nie znalazł.

Zimę 1898 r. Belgica spędziła uwięziona w lodzie, a obok problemów ze zdrowiem fizycznym, takich jak plaga szkorbutu, to właśnie zdrowie psychiczne wszystkich uczestników wyprawy ucierpiało najbardziej. Jeden z uczestników w pewnym momencie opuścił kolegów, by udać się do Belgii na piechotę. Na szczęście, udało się go powstrzymać.

Staramy się utrzymywac jak najlepsze kontakty z miejscowymi. Tu pogawędka z ciekawską Adelką, czyli pinwinem Adeli lub białookim (archiwum prywatne)

Staramy się utrzymywac jak najlepsze kontakty z miejscowymi. Tu pogawędka z ciekawską Adelką, czyli pinwinem Adeli lub białookim (archiwum prywatne)

100 lat później podobna sytuacja, z tego, co wiem, wydarzyła się na Arctowskim – jeden z moich poprzedników ponoć postanowił powiosłować do Polski. Znów – przeszkodzili mu koledzy. Nie bez powodu Ernest Shackleton uznawany jest za jednego z najlepszych liderów w historii: w sytuacji jeszcze gorszej (jego statek, HMS Endurance, w 1915 r. nie tylko uwiązł wśród lodów, ale też został przez nie zmiażdżony i zatopiony), gdy uczestnicy jego wyprawy dosłownie znaleźli się na lodzie, potrafił utrzymać wysokie morale wśród swoich ludzi, wykazując troskę o każdego z uczestników wyprawy i nie dopuszczając do psychicznych załamań. Załoga ocalała, po wielu trudach, niemal cudem.

W dziejach odkrywania Antarktyki brakuje tak brutalnych historii, jakie miały miejsce się na północy, w Arktyce, gdzie na kilku wyprawach dochodziło do kanibalizmu. I tu jednak wydarzały się dramaty. Chyba najbardziej spektakularnym efektem problemów psychologicznych były zdarzenia z radzieckiej stacji Wostok (bardzo oddalonej od wszelkich innych stacji) w 1959 r. Dwóch zimowników grało w szachy, po czym pokłóciło się i jeden drugiego zabił (bądź usiłował zabić, źródła nie są jednoznaczne) czekanem. Od tej pory szachy były na radzieckich stacjach (i do dziś są na rosyjskich) zakazane. Co ciekawe, czekanów nie zakazano, ale w Antarktyce trudno by sobie wyobrazić przeżycie bez tego pożytecznego narzędzia.

Podobny konflikt narodził się na rosyjskiej stacji Bellingshausen w październiku 2018 r. (w tym przypadku znam zresztą obie osoby biorące w nim udział, bo regularnie tę stację odwiedzam). Jeden z zimowników lubił po pracy czytać kryminały, a drugi w ramach prześmiesznych żartów miał zwyczaj zdradzać mu zakończenia powieści. Po sześciu miesiącach skończyło się na tym, że czytelnik ugodził dowcipnisia kilkukrotnie nożem w pierś, na szczęście nie ranił go śmiertelnie. No, ale w sumie trudno mu się dziwić i do tego nie trzeba być na Antarktydzie, choć bardzo charakterystyczne jest, że do przestępstwa doszło pod koniec zimowania, kiedy wszyscy są już zmęczeni, a ewentualne konflikty osiągają swój szczyt.

Zarówno z mojego doświadczenia, jak i z rozmów z innymi polarnikami wyłania się prawidłowość, że im bliżej spodziewanego końca wyprawy, tym wyższe napięcie psychiczne i tym bardziej prawdopodobne stają się działania nieracjonalne. W kwietniu 1984 r. lekarz i kierownik argentyńskiej stacji Almirante Brown dowiedział się, że musi zostać na stacji na kolejną zimę. Bardzo chciał wracać, wymyślił więc i zrealizował szczwany plan: podpalił stację! Wszystkich polarników ewakuowano i podpalacz faktycznie wrócił do kraju, tyle tylko, że od razu wylądował w więzieniu. Choć środowisko antarktyczne jest niebezpieczne, czasem dużo groźniejsze rzeczy dzieją się nie na zewnątrz, a w głowach.

Polarników od dawna poddaje się badaniom psychologicznym i neurologicznym. Na Arctowskim zajmował się nimi Jan Terelak, który wcześniej przygotowywał do misji jedynego polskiego kosmonautę, Mirosława Hermaszewskiego. Większość wyników takich badań ukazuje się w czasopismach poświęconych zdrowiu uczestników lotów kosmicznych, bo między życiem na stacji polarnej a długim pobytem poza Ziemią jest mnóstwo podobieństw: z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej jest do najbliższego sklepu 400 km, z Arctowskiego – 1000. Zarówno w pamiętnikach uczestników wypraw sprzed ponad wieku, jak i we współczesnych badaniach (a także, niestety, w moich wspomnieniach) pojawia się zjawisko „psychologicznej hibernacji”. Po długim pobycie w monotonnym środowisku społecznym i fizycznym słabną nam zdolności kognitywne, umiejętność koncentracji i pamięć. Co ciekawe, w grudniu 2019 r. opublikowano wyniki badań demonstrujących, że mózgi polarników kurczą się w czasie zimowania. Nie wiadomo, czy później wracają do wcześniejszego stanu, ale myślę, że to sporo tłumaczy, również w moim życiu. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że mój mózg wyraźnie próbował sobie radzić z taką poznawczą pustynią, bo choć często miewam ciekawe sny, w Antarktyce zawsze wyświetlają mi się w głowie długometrażowe filmy, z wartką akcją i oryginalną ścieżką muzyczną. Tak mózg próbuje sobie rekompensować deficyt stymulacji z zewnątrz.

Artyści z Arctowskiego

Moim zdaniem można mówić o trzech poziomach polarnej izolacji. W Antarktyce dużo czasu spędza się sam na sam ze sobą – i jakoś trzeba sobie z tym poradzić. Ważne jest, żeby trzymać się pewnej rutyny i dyscypliny przy realizacji obowiązków, wstawać o określonej porze, kąpać się, zachowywać rytuały. Jednocześnie, zwłaszcza zimą, pojawia się dużo czasu wolnego, bo roboty jest mniej. Większość zwierząt odpływa, śnieg przykrywa skały i ziemię, dzień trwa tylko kilka godzin, więc dłuższe wyprawy w teren są niemożliwe. Trzymamy się wtedy monitoringu, czyli w regularnych odstępach czasu ktoś jedzie mierzyć coś na lodowcu lub sprawdzać, ile pingwinów czy fok jest aktualnie na lądzie, ale nie zajmuje to tyle czasu co latem. Rutynowo odbywają się też przeglądy różnych instalacji, ale na większe techniczne przedsięwzięcia też nie ma warunków. Jest zatem okazja, żeby wreszcie przeczytać te wszystkie książki, na które zawsze się miało ochotę, ale nigdy nie było czasu. Niektórzy uczą się wtedy języków obcych, inni odkrywają w sobie talenty, które w innej sytuacji pewnie pozostawiliby w ukryciu. To niesamowite, ile okropnej poezji i potwornych malowideł powstaje na polarnych stacjach. Ale te dzieła sztuki nie mają być piękne, one powstają z potrzeby twórców. I dlatego nigdy żadnego z nich nie zamierzam krytykować.

Przez to, że Arctowski jest na północ od południowego kręgu polarnego, nawet w zimie jest kilka godzin światła i można chodzić na wycieczki (archiwum prywatne)

Przez to, że Arctowski jest na północ od południowego kręgu polarnego, nawet w zimie jest kilka godzin światła i można chodzić na wycieczki (archiwum prywatne)

Drugi poziom izolacji to ten związany z załogą stacji. Jesteśmy tam razem, w tej samej sytuacji, skazani na siebie, a jednocześnie mamy świadomość, że musimy i możemy na siebie liczyć. To dlatego tak ważna jest cierpliwość, tłumienie konfliktów i wyjaśnianie nieporozumień. Oba moje zimowania były dosyć udane, konflikty wprawdzie się zdarzały, ale mogło być dużo gorzej. Niezły trening cierpliwości odbyłem jako kierownik, kiedy okazało się, że jeden z „moich” ludzi właściwie nie mógłby być dalej ode mnie pod względem poglądów – był nacjonalistą, homofobem, ksenofobem, antyfeministą, itd. A jednocześnie był jednym z najbardziej utalentowanych mechaników, jakich poznałem, szybko podejmował decyzje i sprawnie działał, więc wcześnie zorientowaliśmy się, że o większości spraw nie ma po co rozmawiać. Był pierwszą osobą, którą wzywałem, gdy działo się coś nieprzewidzianego, wymagającego natychmiastowego działania.

Integracja grupy wymaga starań. Kierownik stacji południowokoreańskiej powiedział mi kiedyś, że jego ekipa, gdy tylko mają przerwę w robocie, zamyka się w pokojach i znika w Internecie, przez co między sobą właściwie się nie znają. Dlatego zarządził obowiązkowe wspólne oglądanie filmów wieczorem. Też tak zrobiłem. Poza tym obowiązkowe są wspólne śniadania i obiady. Nawet w zimie przestrzegamy konkretnych planów prac do zrealizowania. Jednocześnie, kierownik czy kierowniczka stacji ma magiczną moc i na przykład może ogłosić, że w środę jest niedziela, jeśli znajdzie się tzw. pierońska okazja. Rutyna jest konieczna, ale przerywanie jej – tym bardziej.

Polarna olimpiada

Jest wreszcie i trzeci poziom, międzystacyjny. Wszyscy znajdujemy się w podobnym położeniu, niezależnie od drobnych różnic. Na naszej wyspie funkcjonuje aż osiem całorocznych stacji, więc kontakty są tu bardziej ożywione niż gdziekolwiek indziej w Antarktyce. Wiemy, że w razie poważnych tarapatów możemy na siebie liczyć, nawet w środku zimy. Współpraca oraz różnorodne imprezy bardzo pomagają nam przeżyć. Co roku na naszej wyspie odbywa się w sierpniu olimpiada. Ekipy z wszystkich obecnych państw docierają na największą ze stacji (chilijską) i konkurują w takich dyscyplinach jak piłka nożna, siatkówka, koszykówka, tenis stołowy oraz bilard. Emocji jest mnóstwo, choć i tak zwykle we wszystko wygrywają Chilijczycy, bo zimuje ich najwięcej (około 80 osób), więc mają z kogo wybierać, no i mają halę sportową oraz stoły do bilardu i tenisa, więc mogą ciągle trenować. Ale zabawa jest. Większość stacji w innych częściach Antarktyki nie ma takiego luksusu i w ciągu zimy nie są w stanie nikogo innego spotkać. Zawsze wysyłamy sobie życzenia na najważniejsze ze świąt – Święto Środka Zimy, które odbywa się w dniu zimowego przesilenia, czyli 21 czerwca. Zawsze mnie śmieszyła ta nazwa, bo to jest właśnie początek astronomicznej zimy na półkuli południowej, ale faktycznie od tego momentu nasze dni stają się coraz dłuższe.

Badania naukowe dają nam często pretekst do nawiązywania bliższych kontaktów z tubylcami - oto wspaniały pisklak pochwodzioba. Kto by zgadł, że to piękne stworzonko rośnie na diecie ze zwymiotowanych pingwinich kup? (archiwum prywatne)

Badania naukowe dają nam często pretekst do nawiązywania bliższych kontaktów z tubylcami – oto wspaniały pisklak pochwodzioba. Kto by zgadł, że to piękne stworzonko rośnie na diecie ze zwymiotowanych pingwinich kup? (archiwum prywatne)

Dzięki Internetowi, od jakiegoś czasu coraz więcej stacji (w tym od kilku lat Arctowski) uczestniczy w corocznym, sierpniowym 48-godzinnym Festiwalu Filmowym, w którym trzeba w dwie doby zrobić film zawierający pięć kluczowych elementów, wybieranych przez zeszłorocznych laureatów. Na przykład w roku 2018 były to: rzut butem, zegar, hydraulik, dźwięk alarmu przeciwpożarowego i cytat z Terminatora: „potrzebuję twoich butów, ubrań i motocykla”. Stacje podchodzą do wyzwania bardzo ambitnie, niektóre z tych etiud są absolutnie niesamowite i jestem bardzo ciekaw tegorocznych produkcji.

Izolacja na Antarktydzie nie jest taka zła, a duch międzynarodowego braterstwa bardzo nas krzepi. Fajnie by było, gdyby ludzkość potrafiła tak funkcjonować. Nie tylko na końcu świata. I nie tylko w czasach pandemii.

Czytaj również:

Bieg na biegun
i
Adam Macedoński – rysunek z archiwum
Wiedza i niewiedza

Bieg na biegun

Andrzej Kula

W klasycznym biegu wygrywa ten, który przybiegnie pierwszy. Na Antarktydzie pierwszych może być więcej, czego dowodzi historia pewnego Amerykanina, Brytyjczyka i Norwega.

Amerykanin Colin O’Brady był tuż po studiach, korzystał z życia i zwiedzał świat, aż dotarł na tajlandzką wyspę Ko tao. Tubylcy przy pełni Księżyca organizują tam na plaży Full Moon Party. Nie żeby chodziło o jakąś tradycję, obrzędy czy coś w tym rodzaju, trzeba po prostu dać turystom pretekst do wydania pieniędzy, dużego spożycia (drinki podaje się w… wiaderkach) i całonocnej balangi. Atrakcją imprezy są zabawy z ogniem. Pokazy urządzają profesjonaliści, ale jest też część dla publiczności. O’Brady skakał przez płonącą skakankę trzymaną przez dwóch tubylców. Dziś mówi, że nie był to najmądrzejszy pomysł, zwłaszcza że nie miał nawet butów, ale wtedy, w oparach alkoholu i innych używek jutra przecież nie było. Jeden skok mu się nie udał. Lina wpadła między nogi, O’Brady zaczął płonąć. Zanim dobiegł do wody, poparzeniu uległo już 25% jego ciała. Po ośmiu operacjach usłyszał od lekarzy, że prawdopodobnie nigdy nie będzie normalnie chodził. Mylili się.

Czytaj dalej