Samopomoc zwierzęca Samopomoc zwierzęca
i
ilustracja: Kazimierz Wiśniak
Ziemia

Samopomoc zwierzęca

Mikołaj Golachowski
Czyta się 15 minut

Dlaczego humbaki bronią fok przed atakiem orek? Trudno o jednoznaczną odpowiedź. Ratowanie kogoś spoza własnego gatunku to sytuacja w przyrodzie niezwykła – ale się zdarza.

Miarą są natury kły jej i pazury – pisał poeta Adam Pluszka. I tak właśnie najczęściej postrzegamy teorię ewolucji. Podobnie ją zresztą rozumiała większość XIX-wiecznych zwolenników Darwina. Jednak coraz lepiej poznając przyrodę, przekonujemy się, że obok mniej lub bardziej bezwzględnych zmagań o byt jest w niej miejsce na współpracę, i to często bardzo zaskakującą.

Już Darwin miał problem z altruizmem. Ów najsławniejszy z ojców teorii ewolucji zdawał sobie sprawę, że taką postawę trudno będzie wytłumaczyć w świetle wszechobecnej rywalizacji. W dziele O pochodzeniu człowieka pisał, że „ten, kto gotów jest raczej do poświęcenia swego życia, czego dowody dało wielu dzikich, niż do zdrady swych towarzyszy, mógł często nie pozostawić potomstwa, które by odziedziczyło jego szlachetną naturę”. Na to samo zwracał też uwagę mniej znany z twórców teorii ewolucji – Alfred Russel Wallace. Obaj przyznawali, że gdyby udało się znaleźć w przyrodzie przykład prawdziwego altruizmu, takiego, że jeden z osobników poświęca się dla innego, nie mając z tego żadnej korzyści, teorię trzeba byłoby przemyśleć na nowo.

Najbardziej oczywistą sferą zwierzęcej współpracy jest opieka rodziców nad młodymi. Nawet jeśli sprowadza się ona tylko do wypuszczenia gamet w powietrze, tak jak u wielu roślin zalążkowych, czy do wody, jak w przypadku ogromnej rzeszy wodnych bezkręgowców i licznych gatunków ryb, wydawanie na świat potomstwa wiąże się ze znacznym wydatkiem energetycznym. Choć u mnóstwa gatunków o los pozostawionego samemu sobie potomstwa nikt się nie troszczy, już sam fakt wyprodukowania go w odpowiednio dużej liczbie, by stworzyć szansę na dorośnięcie choć minimalnej części młodych, doskonale ilustruje, że w ewolucyjnej grze nie chodzi jedynie o to, kto przeżyje, lecz także o to, kto wyda potomstwo i przekaże swoje geny dalszym pokoleniom. Zresztą wśród współczesnych ewolucjonistów mówi się nie tyle o liczbie wyprodukowanego potomstwa, ile o liczbie wnuków, bo co komu po dzieciach, gdyby okazały się słabe i bezpłodne. Ważne jest, czy same mogą się rozmnożyć i podać dalej genetyczną pałeczkę.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

O tym, że przekazanie genów następnym pokoleniom jest często ważniejsze od przeżycia, świadczą dobitnie przykłady ekstremalnego poświęcenia, na jakie zdobywają się rodzice, na ogół matki. Samica ośmiornicy po złożeniu jaj dogląda ich, broni i zapewnia stałe natlenienie, ale na ogół nie dożywa wyklucia się młodych. Jeszcze dalej posuwają się te osobniki płci żeńskiej, które same siebie ofiarują za pierwszy posiłek głodnej dzieciarni. Na przykład niektóre przedstawicielki rodziny marszczelcowatych, czyli beznogich tropikalnych płazów, wyglądających jak przerośnięte dżdżownice i podobnie jak one żyjących pod ziemią, pozwalają swoim nowo wyklutym lub narodzonym potomkom (zależnie od gatunku) żywić się własną skórą, pełną tłuszczu i innych substancji odżywczych. Ich młode przychodzą na świat ze specjalnymi zębami, którymi żywcem obdzierają matkę ze skóry. Choć brzmi to dramatycznie, samice w trakcie takiej makabrycznej uczty nie wydają się nadmiernie cierpieć, a po jakimś czasie ich skóra się regeneruje. Inaczej rzecz się ma z niektórymi pluskwiakami i pająkami. Wnętrzności samicy pająka z gatunku Stegodyphus lineatus zaczynają się rozkładać i zmieniać w pożywny płyn, gdy jej młode są w kokonach. Około dwóch tygodni po przyjściu na świat maleństwa przebijają powłoki ciała matki i wysysają ją do cna. Najwyraźniej korzyści z zapewnienia im dobrego startu przeważają nad tymi, które mogłyby wyniknąć z dłuższego życia, bo w niebezpiecznym świecie bezkręgowców szanse na to, że znowu uda się rozmnożyć, są nikłe.

Choć przykłady rodzicielskiego poświęcenia robią na nas ogromne wrażenie, to nawet przy bardzo elementarnej znajomości zasad dziedziczenia nietrudno zrozumieć ich sens. Jeśli dbając o potomstwo, zwiększamy szansę jego przeżycia i ostatecznie rozmnożenia się, a geny warunkujące nasze opiekuńcze zachowania są przekazywane z pokolenia na pokolenie, ich udział w kolejnych generacjach będzie się zwiększał, a zachowania te rozprzestrzenią się w populacji. Pomaganie innym nie ogranicza się jednak tylko do relacji rodzice – potomstwo.

Anna Marzec, antropolog pracująca nad doktoratem na Universität Zürich, bada orangutany w rezerwacie Mawas należącym do Borneo Orangutan Survival Foundation. Powiedziała mi niedawno, że właśnie przygotowuje się do opublikowania pierwszego stwierdzonego w dzikiej przyrodzie przypadku pełnej adopcji. Młodym, czteroipółletnim orangutanem po śmierci jego matki zajęła się starsza, samodzielna już siostra. Zastępując ich wspólną rodzicielkę, śpi z nim w tym samym gnieździe, opiekuje się nim i go nosi. Jednak jaki jest sens zajmowania się cudzymi dziećmi? Albo, co jeszcze dziwniejsze, dlaczego mrówki czy pszczoły gotowe są zginąć, by ratować gniazdo swoich krewniaczek?

Dwóch braci i ośmiu kuzynów

Naukowcy mają swoje legendy. Jedna z nich głosi, że J.B.S. Haldane został kiedyś zapytany, jak daleko by się posunął, aby ratować innego człowieka. Słynny brytyjski biolog podobno był już wtedy po kilku popołudniowych piwach. Wieść niesie, że zamyślił się na moment, po czym zapisując cyfry na serwetce, oświadczył: „Wskoczyłbym do rzeki, żeby ratować dwóch braci, ale nie jednego. Albo po to, żeby ocalić ośmiu kuzynów, lecz nie siedmiu”. Choć Haldane nigdy nie rozwinął swojego nietrzeźwego olśnienia w porządną teorię matematyczną (to zadanie wypełnił dopiero William Hamilton w 1964 r.), udało mu się genialnie trafić w samo sedno altruizmu między krewniakami i teorii doboru krewniaczego. Ponieważ część genomu dzielimy ze spokrewnionymi osobnikami, dana cecha będzie trwać również wtedy, jeśli prowadzi do przeżycia członków dalszej rodziny, nie tylko naszych potomków. Innymi słowy, abstrahując od kwestii etycznych, w czysto matematycznych kategoriach naszym samolubnym genom opłaca się prowadzić do opieki nad krewniakami – im bliższymi, tym lepiej. Ekstremalnym przykładem są owady, takie jak mrówki, pszczoły czy termity (ale też niektórzy przedstawiciele afrykańskich ssaków z rodziny kretoszczurowatych). W ich koloniach większość osobników to praktycznie klony należące do nierozmnażających się kast robotnic i wojowniczek (w przypadku termitów również wojowników i robotników) poświęcających swoje życie opiece nad potomstwem ich matki zwanej królową. Rezygnacja z rozrodu wydaje się najwyższą formą poświęcenia, a jednak bliskie pokrewieństwo łączące członków kolonii sprawia, że ma to sens. W rzeczywistości sukces społeczeństw mrówek czy pszczół łatwiej zrozumieć, jeśli o ich koloniach myślimy jak o superorganizmach, gdzie poszczególne grupy osobników odgrywają rolę wyspecjalizowanych komórek i narządów.

ilustracja: Kazimierz Wiśniak
ilustracja: Kazimierz Wiśniak

Wyliczenia Hamiltona stały się podstawą teorii doboru krewniaczego, która pozwala tłumaczyć ewolucję tego typu zachowań. W jej świetle możemy nawet interpretować okazjonalne adopcje osobników niespokrewnionych czy przedstawicieli innych gatunków. Typowa dla wielu zwierząt odruchowa reakcja opiekowania się kimś małym, z krótką twarzoczaszką, wielkimi oczami i cienkim głosikiem (od kociaka, przez króliczka, koźlątko, cielątko, foczkę i szczeniaczka, po ludzkie niemowlęta wszystkie małe ssaki tak właśnie wyglądają – kurczaki trochę mniej, żółwiki jeszcze mniej, ale i one nas rozczulają i wzbudzają potrzebę niesienia pomocy) była promowana przez ewolucję, bo na ogół tym kimś jest nasze własne dziecko albo dziecko kogoś z bliskiej rodziny. To, że czasem na opiekę załapują się maluchy niebędące nosicielami naszych genów, stanowi efekt uboczny.

Jak wampir z wampirem

Czasem są ich setki, czasem tysiące. Gdybyśmy o świcie obserwowali powrót wampirów zwyczajnych, kiedy po krwawej uczcie wlatują do jaskini, moglibyśmy mieć wiele różnych skojarzeń, ale zapewne o aktach miłosierdzia byśmy nie pomyśleli. Te niewielkie nietoperze zamieszkujące Amerykę Południową i Środkową żywią się krwią, którą spijają z niewielkich ranek wyciętych w skórze, np. krowy. Dzięki zawartym w ślinie związkom znieczulającym mogą bez przeszkód opijać się do woli, a ich ofiara nawet o tym nie wie. Kiedy po pracowitej nocy wracają do swych kryjówek, wiele z nich ma żołądki dosłownie wypełnione po brzegi krwią. Tymczasem w ich kolonii zaczyna się dziać coś zaskakującego. Niektóre osobniki zbliżają się do innych, błagając je o pomoc. Te, którym się poszczęściło, zwracają wtedy część krwi, karmiąc mniej fortunnych sąsiadów, nawet jeśli nie łączy ich żadne pokrewieństwo. Aby przeżyć, wampiry muszą żerować każdej nocy, a znalezienie odpowiedniej ofiary wcale nie jest łatwe i nie każdemu się to udaje. Dlatego akt miłosierdzia ze strony szczęśliwca ratuje żebrzącemu osobnikowi życie. Tylko po co karmić kogoś, kto nie jest nosicielem naszych genów? Dlaczego wampiry dzielą się swoim z trudem zdobytym pokarmem, kiedy w takiej sytuacji śmierć mniej sprawnych krwiopijców byłaby idealnym przykładem walki o byt i działania doboru naturalnego, którego podstawowym sensem miała być konkurencja?

W 1984 r. Gerald S. Wilkinson z University of California w San Diego opublikował na łamach „Nature” artykuł pozwalający to zrozumieć. Z badań przeprowadzonych przez naukowca wynika, że dla obu stron podział krwi ma odmienne znaczenie. Po udanym polowaniu nietoperz ma w żołądku dużo więcej krwi, niż potrzebuje, żeby wytrzymać do kolejnej nocy. Za to takiemu z pustym brzuchem niewielka ilość życiodajnego płynu pozwala przetrwać do następnych łowów. Czyli dawca traci znacznie mniej, niż zyskuje biorca. Dlatego wampiry chętnie się ze sobą dzielą, ale w warunkach eksperymentalnych dotyczyło to niemal wyłącznie osobników z tej samej kolonii, czyli znających się bezpośrednio.

Dalsze badania wykazały, że dobroczyńcy pamiętają, którym towarzyszom ostatnio ratowali życie i właśnie do nich w pierwszej kolejności zwracają się o pomoc, jeśli sami wrócą z pustym żołądkiem. To bardzo praktyczny i skuteczny sposób obrony własnych interesów zwany altruizmem odwzajemnionym. Nie ma znaczenia, czy partner jest krewniakiem, czy nie, choć bezpośrednia znajomość jest kluczowa.

Oczywiście taki system jest podatny na oszustwo. Łatwo można sobie wyobrazić, że któryś z nietoperzy całkowicie rezygnuje z polowań i żyje tylko z darowizn, wykorzystując dobre serca współlokatorów i nigdy nie dając nic w zamian. Okazuje się jednak, że oszuści są w koloniach rozpoznawani i piętnowani, a osobniki, które wcześniej dzieliły się, nie doczekawszy się rewanżu, odmawiają pieczeniarzom kolejnego posiłku.

Odwzajemniony altruizm wampirów jest klasycznym przykładem znanego z psychologii „dylematu więźnia”. Wyobraźmy sobie dwóch opryszków przesłuchiwanych przez policję. Jeden nie wie, co powie drugi, ale jeśli obaj będą trzymać się tej samej wersji, ich kara będzie łagodna. Z drugiej strony jeśli jeden z nich zrzuci całą winę na drugiego, wyjdzie na wolność. W przypadku, gdy jest to jednorazowe spotkanie i ich drogi więcej się nie skrzyżują, opłaca się zdradzić wspólnika. Jednak jeśli mają się kiedyś ponownie znaleźć w podobnej sytuacji, wierność bardziej popłaca. A więc jeżeli ufamy partnerowi – warto iść w zaparte. Gdyby jednak on miał nas zdradzić, najlepszym wyjściem jest zwalenie na niego całej winy. Co robić? Oto dylemat. A jak ma postąpić wampir podczas pierwszego spotkania z żebrzącym osobnikiem? Nie mają jeszcze historii współpracy, ale jakoś ją muszą zacząć.

Zjawisko altruizmu odwzajemnionego obserwujemy w przyrodzie powszechnie. Zawierane dzięki wzajemnemu iskaniu przymierza u koczkodanów zielonych dobrze działają, póki raz jeden, raz drugi pomaga partnerowi w krytycznej sytuacji, czyli np. w walce z trzecim. Ptaki ostrzegają inne osobniki przed zbliżającym się drapieżnikiem, narażając się na wykrycie, ale następnym razem korzystają z ostrzeżenia innych. Mechanizmy te są nieco bardziej skomplikowane, bo chociażby wznoszący okrzyk ptak daje drapieżcy jasno do zrozumienia, że atak z zaskoczenia jest niemożliwy, więc przy okazji chroni i siebie. Prowadzone za pomocą komputerowych modeli igrzyska różnych strategii współpracy, zorganizowane w 1984 r. przez Roberta Axelroda, w których konkurowały ze sobą wszelkie wyobrażalne algorytmy postępowania w podobnej sytuacji, udowodniły, że na dłuższą metę, w przypadku powtarzających się kontaktów między osobnikami, najlepiej sprawdza się droga nazwana „optymistyczną wzajemnością”. Czyli przy pierwszym kontakcie współpracujemy, nawet ryzykując, że ktoś nas oszuka, a przy kolejnych robimy to samo, co nasz partner zrobił poprzednio. Jeśli grał uczciwie – współpraca będzie trwała. Jeśli nas oszukał, tym razem to my odmawiamy i więcej nie tracimy. Łatwo zauważyć, że podobna strategia nieźle się sprawdza również wśród ludzi – czy to w kontaktach prywatnych, czy biznesowych. Sam ją stosuję i polecam. Tak robią prawdziwe wampiry.

Buldog i nowy Chrystus

Teorię ewolucji można rozumieć w rozmaity sposób. Głosicielem jej skrajnie agresywnej interpretacji był XIX-wieczny przyrodnik Thomas Henry Huxley, zwany buldogiem Darwina. Jego zdaniem świat żywych organizmów przypomina arenę gladiatorów, na której wszyscy walczą ze wszystkimi tak długo, aż pozostanie przy życiu jeden, najsprawniejszy zabójca. Tymczasem, choć istotnie konkurencja w wielu przypadkach jest bardzo zażarta, rzeczywistość zdaje się nieco bardziej złożona. Dostrzegał to inny uczony tamtej epoki – Piotr Kropotkin.

Kropotkin urodził się w rosyjskiej rodzinie książęcej. Wbrew woli ojca, który przeznaczył mu karierę wojskową, Piotr postanowił zostać uczonym. Skupił się głównie na geografii i biologii, a w późniejszych latach swego życia silnie związał się z ruchami wolnościowymi i został jednym z najważniejszych teoretyków anarchizmu. Wierząc głęboko w oddolną organizację ludzkich społeczeństw opierającą się na współpracy, ukuł nawet słynne powiedzenie: „anarchia matką ładu”. Jego żywot był przez współczesnych uznawany za tak doskonały, że sam Oscar Wilde nazywał go „nowym Chrystusem przychodzącym z Rosji”.

Choć jego naukowe dociekania i odkrycia dotyczyły głównie dziedziny geografii, przemierzając Syberię i kraje skandynawskie, Kropotkin dokonał też mnóstwa obserwacji przyrodniczych, skupiając się zwłaszcza na przykładach współpracy pomiędzy zwierzętami, zarówno w obrębie tego samego, jak i różnych gatunków. Zachowania kooperacyjne uważał za co najmniej równie ważne w procesie ewolucji, jak konkurencja. Twierdził, że Rousseau, który według niego „widział w przyrodzie jedynie miłość, pokój i harmonię zniszczone przez pojawienie się człowieka”, „popełniał błąd, wykluczając ze swojego systemu myślenia walkę na dzioby i pazury; zaś Huxley błądził, sądząc wręcz przeciwnie; ani optymizm Rousseau, ani pesymizm Huxleya nie mogą być zaakceptowane przy obiektywnym interpretowaniu przyrody”. Kropotkin nie był więc zwolennikiem naiwnego idealizowania natury. Uważał się za darwinistę, zwracał tylko uwagę na fakt, że współpraca jest dla wielu organizmów opłacalna w kontekście dostosowania i ewolucyjnego sukcesu. Swoje obserwacje i przemyślenia zawarł w wydanym w 1902 r. dziele Pomoc wzajemna jako czynnik rozwoju, które wprawdzie bez matematycznych wyliczeń, ale całkiem trafnie ilustruje i interpretuje wiele zachowań tłumaczonych obecnie na zasadzie doboru krewniaczego i altruizmu odwzajemnionego. Od pomagających odwróconemu koledze krabów, przez informujące się o padlinie bieliki i migrujące stadnie renifery, po polujące wspólnie wilki Kropotkin pokazuje, że współdziałanie jest w przyrodzie zjawiskiem powszechnym i bardzo często to gatunki społeczne odnoszą największe sukcesy. Do dziś przekonujemy się, w jak wielu kwestiach miał rację.

Porozumienie ponad podziałami

Spośród wszystkich przypadków współpracy w przyrodzie najciekawsze są jednak te, które dotyczą przedstawicieli różnych gatunków. W świecie przyrody mamy mnóstwo przykładów mutualizmu, czyli związku polegającego na obopólnych korzyściach, powstałego w wyniku wspólnej ewolucji. Na rafach koralowych funkcjonują całe salony kosmetyczne, czyli miejsca, do których przypływają ryby, by pozwolić rybom innych gatunków (ale też np. krewetkom) oczyścić sobie skórę z pasożytów. Żółwie słoniowe na Galapagos nawiązują podobną współpracę z ziębami Darwina, krokodyle i aligatory korzystają z usług ptaków wydziobujących resztki jedzenia spomiędzy ich zębów, a wielkie ssaki Afryki cierpliwie znoszą zabiegi bąkojadów (choć dokładne badania wykazały, że ptaki te nadużywają gościnności i żywią się krwią swoich pacjentów). Przykłady można by mnożyć i we wszystkich przypadkach oskubywany korzysta na uwolnieniu się od uciążliwych prześladowców lub potencjalnie niebezpiecznego brudu, oskubujący zaś zapewnia sobie doskonałe źródło pożywienia. Obie strony zdają sobie najwyraźniej sprawę z uświęconego przez tysiąclecia przymierza, czyszczeni nie zjadają czyszczących, a ci czują się bezpiecznie.

Są też powiązania o znacznie silniejszym charakterze, w których ewolucja partnerów doprowadziła do tego, że dosłownie żyć bez siebie nie mogą. Najściślejszym związkiem jest pełna symbioza, taka jak pomiędzy grzybami i glonami w przypadku porostów albo niektórymi płazińcami czy ślimakami morskimi i glonami żyjącymi w ich skórze, które w zamian za transport i ochronę odżywiają je produktami swojej fotosyntezy. Nieco luźniejsze powiązania, ale również, jak mówią biolodzy, obligatoryjne, występują np. pomiędzy roślinami a owadami wyspecjalizowanymi w ich zapylaniu. Obserwowane obecnie wymieranie pszczół budzi grozę właśnie dlatego, że mnóstwo gatunków roślin (z tymi, które spożywamy włącznie) nie może bez tych owadów istnieć. Wzajemne adaptacje kształtów kwiatów i owadzich języków są tak oczywiste, że kiedy sam Karol Darwin w 1862 r., badając to zagadnienie po raz pierwszy, ujrzał madagaskarski storczyk z gatunku Angraecum sesquipedale, nie tylko zdumiał się długością jego kielicha wynoszącą około 30 cm, lecz także natychmiast przewidział, że musi istnieć jakiś owad z odpowiednio długim językiem, który będzie go zapylał. Sęk w tym, że takiego owada nie znano. Dopiero w 1903 r. odkryto na wyspie ćmy z gatunku Xanthopan morganii praedicta odpowiadające przewidywaniom wielkiego przyrodnika. Ostatni człon nazwy madagaskarskiego podgatunku (prae-dicta, czyli przewidziana) to wyraz hołdu nie tyle dla samego Darwina, ile dla Alfreda Wallace’a, który w 1867 r. poparł teorię wielkiego przyrodnika i stwierdził, że poszukiwanym owadem będzie właśnie Xanthopan morganii, choć był on wówczas znany tylko z kontynentu afrykańskiego. Ta historia to jeden z najbardziej eleganckich dowodów na prawdziwość teorii ewolucji.

Istnieją jednak i takie związki, które nie powstały w wyniku wzajemnych dostosowań w ciągu milionów lat, tylko nawiązywane są spontanicznie przez konkretne zwierzęta. Amerykańskie kruki pomagają wilkom znaleźć potencjalne ofiary. Kiedy dostrzegą osłabionego jelenia, głośnym krakaniem zawiadamiają drapieżców, by później wspólnie posilać się zdobyczą. Z kolei żyjące w Afryce ptaki z rodziny miodowodów regularnie uczą się współpracować z ludźmi. Prowadzą ich do gniazd dzikich pszczół, żeby następnie wspólnie korzystać z wykradzionych owadom smakołyków. W podobny związek, również z ludźmi, wchodzą też ssaki morskie. Niektóre populacje delfinów butlonosych w Brazylii czy orek w Szkocji współpracują z rybakami albo zaganiając ryby w sieci, albo informując ludzi o lokalizacji ławic, by następnie dzielić z nimi łupy. Zresztą orki potrafią wchodzić w jeszcze bardziej zaskakujące relacje.

Najbardziej znana jest historia rodziny orek żyjących w pobliżu miejscowości Eden w Australii. Znajdująca się tam zatoka Twofold Bay jest jednym z ulubionych miejsc gromadzenia się wielorybów. W drugiej połowie XIX w. żyła tam wielorybnicza rodzina Davidsonów. Od lat 60. orki, spośród których najsłynniejszą i najbardziej aktywną był samiec zwany Old Tom, zaganiały do zatoki wieloryby, a następnie uniemożliwiały im wypłynięcie na otwarte morze. Old Tom podpływał wtedy w okolice stacji wielorybniczej i wyskokami z wody zawiadamiał ludzkich łowców o zamknięciu pułapki. Davidsonowie zabijali wieloryby, a orkom oddawali ich języki i inne mniej atrakcyjne części, dzięki czemu obie strony odnosiły korzyść. Współpraca ta została zainicjowana przez drapieżne walenie i dotyczyła tylko tej jednej rodziny orek i jednej rodziny ludzi. Zakończyła się w 1930 r., wraz ze śmiercią Old Toma, którego szkielet można podziwiać dziś w Eden Killer Whale Museum.

Małpa cuci towarzyszkę

Cóż jednak wspomniane na początku artykułu wieloryby humbaki mogą zyskać na ratowaniu fok? Incydent opisany przez Roberta Pitmana w 2009 r. był rzeczywiście niezwykły. W antarktycznych wodach orki polowały na fokę Weddella, kiedy nagle w pobliżu pojawiły się dwa wieloryby. Jeden z nich odwrócił się na plecy, oferując schronienie foce, która wskoczyła na jego brzuch!

Od tego czasu w różnych częściach świata opisano wiele podobnych zdarzeń. Humbaki ratowały przed orkami kotiki, foki i młode innych gatunków waleni, czasem agresywnie wchodząc w drogę drapieżnikom. Dlaczego jednak ryzykowały swoje życie dla obcych? Robert Pitman twierdzi, że jest to najprawdopodobniej reakcja automatyczna. Ponieważ humbaki aktywnie bronią swoich młodych, być może mają po prostu zakodowane, że kiedy widzą polujące orki, muszą im przeszkodzić. Czy jednak rzeczywiście odpowiedź jest tak prosta?

Nie tylko wieloryby ratują różne zwierzęta. W Internecie krążą też filmiki z niedźwiedziem wyciągającym z wody tonącą wronę, małpą cucącą swoją porażoną prądem towarzyszkę czy psem ściągającym kolegę z ruchliwej jezdni. Im bardziej poznajemy zwierzęta, tym lepiej zdajemy sobie sprawę, jak szeroka jest gama ich emocji. Empatia również się w niej mieści. Może się kiedyś okazać, że tego typu reakcje płyną po prostu z dobroci serca, tak samo jak u ludzi, którzy narażają się dla tonącego jelenia czy uwięzionego w błocie słonia. Piotr Kropotkin nie mógł znać tych wszystkich faktów. Ale gdyby je znał, z pewnością by się ucieszył.

ilustracja: Kazimierz Wiśniak
ilustracja: Kazimierz Wiśniak

Czytaj również:

Nawrócony przez hormony Nawrócony przez hormony
i
zdjęcie: Giovanni Calia/Unsplash
Marzenia o lepszym świecie

Nawrócony przez hormony

Joanna Nikodemska

Przykłady torreadora, który porzucił corridę, i myśliwego, który przestał zabijać, pokazują, że człowiek może przeżyć wewnętrzne trzęsienie ziemi, z którego wyjdzie zupełnie odmieniony. Co podczas takiego kataklizmu dzieje się w mózgu?

Na arenie siedzi matador. Prawą ręką zakrywa twarz, z lewej zwisa mu płachta. Byk stoi spokojnie obok i z wyrzutem patrzy na swojego oprawcę. Z karku sterczą mu lance, po ciele spływa krew. Fotografii, która jakiś czas temu obiegła Internet, towarzyszy komentarz: oto moment zwrotny w życiu kolumbijskiego torreadora Álvaro Múnery. „Nagle spojrzałem na byka. W oczach miał niewinność, tak jak wszystkie zwierzęta, i patrzył na mnie błagalnie. W głębi poczułem wołanie o sprawiedliwość”.

Czytaj dalej