Pierwszy raz rozmawiałam z Szirin Ebadi jesienią 2010 r., siedem lat temu, w Pradze. Wydała mi się wyniosła, wręcz niesympatyczna, chociaż bardzo rzeczowa. Dopiero teraz, po przeczytaniu jej książki Kiedy będziemy wolne, która właśnie ukazuje się w Polsce, dowiedziałam się, przez jakie piekło przechodziła wtedy.
Od ponad roku znajdowała się na przymusowej emigracji. Nie chciała opuszczać Iranu, mimo że od dawna była solą w oku tamtejszych władz. Przed rewolucją islamską pracowała jako sędzia, zasiadała w Sądzie Najwyższym. Mułłowie zakazali kobietom wykonywania tego zawodu, więc Ebadi zaczęła praktykować jako adwokatka. Gdy tylko odchowała córki, włączyła się w działalność na rzecz praw człowieka. Za darmo broniła dysydentów i dziennikarzy wsadzanych do więzień za krytykę rządu. Wspierała kobiety walczące o równouprawnienie i zmianę dyskryminujących je przepisów. W 1999 r. trafiła na miesiąc do więzienia. Mimo to nie załamała się i zaraz po wyjściu na wolność podjęła walkę. W 2003 r. dostała Pokojową Nagrodę Nobla. Nikt z oficjalnych dostojników Islamskiej Republiki nawet jej nie pogratulował, a ówczesny prezydent powiedział, że to mało ważne odznaczenie. Jednocześnie władze wzmogły wysiłki mające utrudnić laureatce życie. Jej mąż został zwolniony z pracy, wracająca ze studiów w Stanach córka trafiła na przesłuchanie do Ministerstwa Wywiadu. Za kratkami znaleźli się najbliżsi współpracownicy Ebadi. Ona jednak nadal pomagała więźniom politycznym i nagłaśniała przypadki łamania praw człowieka. Jej biuro było otwarte dzień i noc dla poszkodowanych i ich rodzin. Nie ustąpiła nawet wówczas, gdy rozwścieczony tłum proreżimowych bojówkarzy zaatakował jej dom i pomazał ściany obraźliwymi napisami. Nie załamała się, gdy kolejni tajniacy wynajmowali mieszkanie obok jej