Sile jego marzeń uległ nawet chiński reżim. Zarażający optymizmem Nepalczyk jako jedyny został w tym roku wpuszczony na położoną w Tybecie Sziszapangmę. Ta góra poddała się mu ostatnia. W rekordowym tempie zdobył wszystkie 14 ośmiotysięczników.
Warunki nie rozpieszczały, aż tu nagle – pogoda dla bogaczy. W nocy z wtorku na środę 22 maja 2019 r. wokół Everestu, najwyższej góry świata, utworzyło się okno sprzyjającej aury. Wiał słaby wiatr, był lekki opad śniegu i przejrzyste niebo. Wszyscy chcieli wejść. Wszyscy, czyli 200 wspinaczy z wydanymi przez Nepalczyków pozwoleniami i ponad 100 pomocników – przewodników i Szerpów. Czekali na tę szansę w namiotach od kilkunastu dni, dla wielu było to marzenie życia, drogo ich kosztowało. Nikt nie zamierzał odpuścić, a na Evereście nie było też nikogo, kto mógłby zapanować nad silnym pragnieniem tak dużej grupy. Spośród 59 oficerów łącznikowych – wyznaczanych obligatoryjnie przez rząd Nepalu do opieki nad ruchem i zdarzeniami na tej górze – w bazie zjawiło się zaledwie pięciu. I nie chcieli wchodzić wyżej. To niezaaklimatyzowani urzędnicy państwowi, źle znoszą duże wysokości, ich kompetencje są teoretyczne. A właśnie ci łącznicy powinni powstrzymać część ekip przed wyjściem na szczyt i udrożnić ruch na pionowej trasie.
Na szczyt Everestu tego dnia szło niewielu doświadczonych wspinaczy. Większość stanowili amatorzy – z różnym stopniem znajomości gór – a także przewodnicy, wśród których coraz więcej jest tych nieprzygotowanych, nieznających warunków w strefie śmierci. Ostra konkurencja między firmami wprowadzającymi turystów obniżyła standardy opieki i organizacji. Na wysokości ponad 8000 m niesienie pomocy jest ekstremalnie trudne, o ile możliwe.
Co roku w maju Everest oblegają wspinacze z wypraw sportowych i komercyjnych, ale ten sezon był rekordowy – wydano łącznie 381 zgód (koszt każdej – 11 tys. dolarów). To znaczy, że na szczyt weszło 807 osób, wliczając tragarzy i przewodników. Aż 11 spośród nich – dwukrotnie więcej niż w poprzednich latach – zginęło.
Korek na Mount Evereście
Po dniach opadów i wiatrów uniemożliwiających wspinaczkę we wtorek, 21 maja Szerpom udało się zamontować liny poręczowe zerwane przez silne podmuchy. Dobra aura miała się utrzymać przez dzień, dwa.
Ruszyli przed świtem. Wśród nich Nirmal Purja – 34-letni Nepalczyk. Teraz znany światu jako Nims – nieczujący zmęczenia superman, zawsze uśmiechnięty facet do zadań specjalnych. Ale w maju prawie nikt nie wiedział o brawurowym marzycielu, który zapragnął zdobyć 14 ośmiotysięczników w siedem miesięcy. Rzecz nie do pomyślenia, bo dotąd na dokonanie takiego wyczynu trzeba było… siedmiu lat, dziesięciu miesięcy i sześciu dni (dotychczasowym rekordzistą był Koreańczyk, Jerzemu Kukuczce to samo zajęło miesiąc i tydzień dłużej).
W majowy poranek Nims, jak inni, utknął w ludzkim korku niewiele poniżej wierzchołka Everestu. Tam, gdzie powietrze zawiera jedną trzecią niezbędnego do przetrwania tlenu. Gdzie – jak mówią himalaiści – „wszystko chce cię zabić”, a w dół gna „zwierzęcy strach”. Wspinacze spędzają powyżej 8000 m tak mało czasu, jak to możliwe – w tym tylko kilka minut na szczycie. Ale 22 maja o szybkim odwrocie nie było mowy. Korek powstał przy pionowej przeszkodzie, w miejscu tzw. Stopnia Hillarego, a był tak długi, że ludzie stali nawet kilkanaście godzin – w kolejce do marzeń, w strefie śmierci.
Nims zdobył szczyt o 5.30 rano. Podczas zejścia przystanął, odwrócił się i zrobił zdjęcie, które znalazło się na jego Instagramie, a zaraz potem na pierwszej stronie „New York Timesa”, „Washington Post” i we wszystkich istotnych mediach świata. Był to widok ludzkiej kolejki pełznącej na wysokość 8848 m n.p.m. Na ośnieżonej grani łańcuch sylwetek, obleczonych w czerwone i pomarańczowe kombinezony, aż po wierzchołek. Według Nimsa około 320 osób. Wokół – czyste błękitne niebo i lekka smuga poderwanego wiatrem śniegu.
Obraz krańcowej fazy niepohamowania gatunku Homo sapiens. Kadr szczególnie uderzający w roku, w którym szwedzka nastolatka rozbudziła masową świadomość katastrofy klimatycznej. Podczas gdy miliony ludzi protestują na ulicach przeciwko niszczeniu planety, tysiące szturmują najbardziej dziewicze i niedostępne rejony globu. Nims uchwycił ducha czasu – w trzecią dekadę XXI w. wkraczamy jako gatunek, który nie potrafi się powstrzymać. Konsumujemy rzeczy, zjawiska i przeżycia bez opamiętania. I to na własną zgubę. 22 i 23 maja podczas zdobywania Everestu zginęło pięć osób. Góra nie przebierała. Wśród ofiar byli: emerytowany Amerykanin, młody Irlandczyk, para Hindusów i doświadczony nepalski przewodnik.
Trzy niebotyki w 48 godzin
Jeden z uczestników tego wyścigu powiedział później „New York Timesowi”, że pod wierzchołkiem „panował chaos, było jak w zoo” – ludzie się przepychali, poganiali. Nims miał szczególne powody, by się śpieszyć. Pierwsza faza jego marzenia, którego oficjalna nazwa brzmi Project Possible (Projekt Możliwy), zakładała zdobycie trzech sąsiadujących ośmiotysięczników: Everestu, Lhotse i Makalu, w ciągu dwóch dni. Mimo to – widząc, że korek się pogłębia – Nims został na górze z nepalskimi towarzyszami i przez półtorej godziny zarządzał ruchem pod wierzchołkiem. Kierował ludźmi i ich emocjami. A dopóki tam był, nie zginął nikt.
Przerwa w realizacji planu nie przeszkodziła mu pokonać Przełęczy Południowej i o godz. 15.45 tego samego dnia stanąć na szczycie Lhotse, a następnie przelecieć śmigłowcem do bazy pod Makalu i zdobyć tę górę w jednym podejściu, bez obozowania. Wszystko trwało niespełna 48 godzin od wymarszu z bazy pod Everestem. Purja pobił w ten sposób własny rekord – wcześniej zdobył te trzy wierzchołki w pięć dni. Szczyt Makalu był szóstym ośmiotysięcznikiem „wziętym” przez niego od 27 kwietnia, gdy rozpoczął Project Possible. Najpierw wszedł na te uznawane za trudniejsze: Annapurnę, Dhaulagiri i Kanczendzongę.
Żeby zdobywać podniebne szczyty, sprzedał wszystko i zaciągnął potężny kredyt. Gdy zszedł do bazy pod Makalu i szczęśliwie zakończył fazę pierwszą, nie miał ani rupii na kontynuowanie przedsięwzięcia. Marzenie stanęło pod znakiem zapytania. I najpewniej nie usłyszelibyśmy o nim, gdyby nie sława, którą nagle przyniosło mu zdjęcie oblężonego Everestu. Wszyscy chcieli wiedzieć, kto je zrobił.
Nepalczyk z regimentu Gurkhów
Odpowiedź na pytanie, kim jest Nirmal „Nims” Purja, nastręcza trudności. Po pierwsze dlatego, że kilkanaście lat jego życia jest objętych tajemnicą. Po drugie – ponieważ posiada cechy nadczłowieka. Ale od początku.
Przyszedł na świat w Nepalu, ale nie na wysokościach – jak wielu dzielnych Szerpów, którzy pomagają przyjezdnym zdobywać szczyty w Himalajach i Karakorum. Jak na ironię, urodził się w nizinnym miasteczku Naryanghat, poniżej 1000 m n.p.m. Od dziecka marzył, by śladem taty i dwóch braci wstąpić do elitarnych oddziałów Gurkhów – sił specjalnych, utworzonych z Nepalczyków przez Wielką Brytanię jeszcze w dobie kolonialnej. W 1814 r. Brytyjczycy próbowali podbić Nepal, a gdy się im nie udało, zaprosili lokalnych wojowników – w uznaniu ich kunsztu i sprawności – w szeregi prestiżowej jednostki. Gurkhowie do dziś cieszą się szacunkiem i podziwem nie tylko ze względu na swą waleczność, odwagę i umiejętności, ale także jako wojskowi o szczególnym etosie. Wywodzą swe korzenie z północnoindyjskich braminów i arystokratycznych rodów radżputów. Walczyli po stronie Brytyjczyków w obu wojnach światowych – w różnych krajach Azji, na Bliskim i Dalekim Wschodzie oraz w Afryce. Po opuszczeniu subkontynentu przez Brytyjczyków część oddziałów przyłączyła się do armii indyjskiej, ale wielu nadal zaciągało się do regimentu Gurkhów w armii brytyjskiej – stacjonowali m.in. na Malajach, w Singapurze i Wielkiej Brytanii. Walczyli na Falklandach, na Bałkanach, zabezpieczali też przejście Hongkongu pod władzę Pekinu w 1997 r. Gurkhowie mają w prawie międzynarodowym status wojskowych, a nie najemnych bojowników.
Nirmal Purja dołączył do Gurkhów w 2003 r. Rekrutacja do oddziałów trwała rok. Był jednym z 350 przyjętych na 30 tys. kandydatów. Często powtarza, że służba w tych oddziałach jest źródłem jego ogromnej dumy. Po sześciu latach przeniósł się do Special Boat Service – brytyjskiej jednostki specjalnej działającej na morzach. I tam spędził kolejną dekadę. W tym czasie brał udział nie tylko w akcjach bojowych, lecz także ratunkowych. Jego doświadczenie w niesieniu pomocy będzie miało ogromne znaczenie dla późniejszych osiągnięć, bo Purja nie tylko ekspresowo zdobywa szczyty – jest też przykładem kryształowej postawy moralnej w górach wysokich.
Emeryt idzie za głosem serca
Od lat marzył o zdobyciu Everestu, ale o wspinaczce nie wiedział nic. Na każdy urlop latał do Nepalu, by spotkać się z rodziną. Podczas jednego z takich pobytów udał się do Namcze Bazar, największego miasta doliny Khumbu, z której wychodzi się na trekkingi i wspinaczki ku najsłynniejszym szczytom. Spacerował z Szerpą, gdy ukazał mu się imponujący kształt Ama Dablam (6812 m n.p.m.). I wbrew protestom przewodnika postanowił na tę górę wejść. Kupił raki, przeszedł szybki trening poruszania się w nich i… tej samej doby był na szczycie. Oszołomiony i szczęśliwy jeszcze nie przypuszczał, że góry pochłoną go bez reszty.
Dwa lata później podjął próbę zdobycia Dhaulagiri (8167 m n.p.m.) i podczas tej wspinaczki zrozumiał, że ma szczególną fizjologię – bardzo szybko i łatwo aklimatyzuje się do dużych wysokości, nie tracąc wytrzymałości i siły. To był moment przełomu. Od tej pory każdą wolną od służby chwilę poświęcał Himalajom. W 2017 r. zdobył Everest, Lhotse i Makalu, po czym odszedł na zasłużoną, i sowitą, emeryturę.
Ale nie zaznał spokoju. Wyczyścił konto, kupując bilety, sprzęt, pozwolenia, opłacając swych nepalskich towarzyszy wspinaczki. Sprzedał dom w Wielkiej Brytanii, zaciągnął kredyt i rozpoczął przygotowania do Project Possible. Pytany, co nim kieruje, mówił: „Do wojska poszedłem nie dla pieniędzy, ale z czystego pragnienia pełnienia służby w elitarnej jednostce. I teraz trzymam się tej samej zasady – idę za głosem serca”. Wszystkie jego wypowiedzi są takie: prostolinijne, pogodne, przepełnione czystymi intencjami i uśmiechem. Nie sposób nie kibicować temu sympatycznemu mężczyźnie, który podejmuje niebywały wysiłek w imię obłędnego marzenia, ale równocześnie nie waha się ryzykować porażki, by ruszyć z pomocą innym.
Wyżej nie ma dokąd, a szybciej się nie da
Już 23 kwietnia, podczas wejścia na pierwszy ośmiotysięcznik – Annapurnę (8091 m n.p.m.; nazywana jest „killer mountain” ze względu na to, jak wielu wspinaczy na niej ginie) – Nims i jego towarzysze starali się ocalić 49-letniego wspinacza z Malezji. Sprowadzili go do obozu trzeciego, skąd zabrał go helikopter. Mimo podjętych wysiłków po dotarciu do szpitala w Singapurze mężczyzna zmarł. Tragedia była wynikiem braku koordynacji agencji, firm ubezpieczeniowych i operatorów śmigłowców zaangażowanych w komercyjne wyprawy wspinaczkowe. Malezyjczyk – z zawodu anestezjolog, który był wcześniej na siedmiu ośmiotysięcznikach – czekał na pomoc ponad 40 godzin. Ale gdyby nie Nims, zmarłby samotnie, na wysokości.
Wejście na drugi szczyt – Dhaulagiri – prowadził Purja w trudnych warunkach, przy wietrze wiejącym 85 km/h. Inne ekipy zrezygnowały, oni zdobyli szczyt bardzo późno, około 18.00. Zaraz po zejściu do niższego obozu śmigłowiec zabrał ich pod Kanczendzongę (8586 m n.p.m.).
Po jej zdobyciu 15 maja, w czasie zejścia nepalski specjals spotkał parę indyjskich wspinaczy, którym zabrakło tlenu. Oddał im własny (Nims podczas realizacji Project Possible wspomaga się dodatkowym tlenem), a następnie z pomocą swoich towarzyszy sprowadził ich do niższego obozu. Zanim tam dotarli, natknęli się na kolejnego wspinacza, który potrzebował tlenu. Mimo wielokrotnych wezwań nie doczekali się na pomoc – mężczyzna zmarł. Po pięciu dobach wspinaczki, prawie bez snu, wszyscy z ekipy Nimsa – z wyjątkiem jego samego – mieli objawy choroby wysokościowej. Purja na zdjęciach i krótkich filmach, które publikuje na swoim instagramowym profilu, nigdy nie wygląda na zmęczonego. W postach enigmatycznie i krótko wspomina o wyrzeczeniach i wysiłku, zawsze w neutralnym tonie – bez bohaterszczyzny i bez narzekania. Tylko po zdobyciu Nanga Parbat (8126 m n.p.m.) i zejściu w lawinie dał znać o frustracji. „Nie wiesz, nie wiesz, nie wiesz. Nie ty, nie ty, nie ty. Nikt nie wie, co przeszedłem, więc dajcie mi na chwilę spokój” – pisał w pierwszych dniach sierpnia. Ale już kilka dni później radośnie tańczył z ekipą w bazie pod K2.
Czas to pieniądz, pieniądz to czas
Ten sam ton: pełen determinacji i frajdy z niepowstrzymanego parcia naprzód towarzyszył jego apelom o pomoc. Potrzebował pieniędzy i sponsorów – znalazł producenta luksusowych zegarków, partnera idealnego do wyprawy, której głównym parametrem jest czas. Drogi, które wybiera Nims, były już wielokrotnie zdobyte, nigdy jednak w takim tempie, często w jednym pociągnięciu z bazy po wierzchołek. Nawet gdy już znalazł mecenasa i zyskał globalną sympatię tysięcy ludzi, pieniędzy wciąż było mało – pomiędzy kolejnymi wspinaczkami potrzebne były dyplomacja, negocjacje, autopromocja. Kiedy Purja – człowiek kompletnie nieznany i nieistniejący w środowisku himalaistów – ogłosił swój plan, nie miał zwolenników, więcej było śmiechu z jego brawury. Od początku jednak popierał go Reinhold Messner – pierwszy samotny zdobywca Everestu i wszystkich ośmiotysięczników. Autorytet i koneksje Messnera były nie do przecenienia. Ale pieniądze i kontakty tracą znaczenie, gdy na przeszkodzie staje biurokracja. Do końca września Nims – nie napotykając większych trudności i utrzymując zakładane tempo – zdobył 13 z 14 ośmiotysięczników (zajęło mu to tylko 158 dni).
I nagle, na chwilę przed osiągnięciem marzenia, wszystko zamarło. W tym sezonie chińskie władze odmówiły wystawienia zezwoleń na wspinaczkę zboczami Sziszapangmy – położonej w Tybecie góry liczącej według różnych pomiarów od 8013 do 8027 m n.p.m. i będącej najniższym wśród najwyższych wzniesień na Ziemi. Purja apelował o pomoc wszędzie – prosił, by pisać do chińskich władz listy, apele, mejle. Wsparcia udzielały mu służby dyplomatyczne, być może zadziałała także presja medialna i siła jego ogromnej już popularności. Wspinacz czekał, celebrując z rodziną nepalskie festiwale religijne. Bogowie i chińscy dygnitarze go wysłuchali, bo pozwolenie dostał i 21 października pozdrawiał świat już z bazy pod Sziszapangmą. Kolejny etap był trudny – wielogodzinna wspinaczka przy wietrze prędkości 75 km/h, lawina… Ale od obozu pierwszego poszło sprawnie. 29 października Nirmal i jego zespół stanęli na 14. szczycie. Operacja zajęła nie siedem miesięcy, lecz sześć miesięcy i sześć dni.
Himalaje znów są Szerpów
Oczywiście co do postawy Nimsa i wydźwięku jego projektu można polemizować. Był przecież w tłumie wspinaczy pod Everestem w tym samym co inni celu – by spełnić marzenie. A jego wyczyn jest kolejnym przesunięciem granicy tego, co jako ludzie uznajemy za możliwe. Można pytać: po co ten pośpiech? Dlaczego zdobywać góry tak prędko? I co to ma wspólnego z umiłowaniem natury? Można wątpić, ale trudno nie podziwiać.
Notabene podobny pomysł – ekspresowego zdobycia 14 szczytów – miał przed laty Artur Hajzer, twórca programu Polski Himalaizm Zimowy po 2010 r. Jego górski partner, Kukuczka, odmówił udziału – pomysł wydawał mu się wariactwem. Obaj zginęli wysoko, gdzie wyraźnej granicy między marzeniem a szaleństwem wyznaczać nie sposób.
W przedsięwzięciu Nimsa jedna rzecz zasługuje na szczególną uwagę. Bohaterem tego wyczynu jest Nepalczyk, chłopak z kraju, którego szczyty dotąd należały do przybyszów z zamożnego Zachodu, choć wielu nie zdobyłoby ich bez pomocy Szerpów – ludzi z himalajskiego plemienia, żyjących w Nepalu i Indiach. I choć pierwszym zapisanym w wielkiej wysokogórskiej historii był Tenzing Norgay, który w 1953 r. wraz z Edmundem Hillarym stanął na szczycie niezdobytego wcześniej Everestu, teraz Nims jako pierwszy Nepalczyk pokonuje ośmiotysięczniki w luksusowym stylu – z pełnym technicznym zapleczem, pieniędzmi i atencją światowych mediów. Może więc jego pośpiech był wart sprawy – spóźnionego o dekady uznania dla azjatyckich zdobywców gór.