
To nieprawda, że historia pamięta tylko zwycięzców. Nie do wymazania z niej są sportowcy, którzy walcząc o zwycięstwo, przedłożyli nad nie przyzwoitość i uczciwość.
"Drugi jest pierwszym przegranym” – mówi jedno z najpopularniejszych amerykańskich powiedzeń, cytowane namiętnie przez wychowanych w kulcie zwyciężania dziennikarzy i kibiców (nie tylko amerykańskich). Vince Lombardi, legendarny trener futbolu amerykańskiego, powiedział:
„Wygrywanie nie jest najważniejsze, jest jedynym, co się liczy”.
Sport zawodowy, wraz z postępującą komercjalizacją, z każdym dniem staje się coraz bardziej amerykański.
A przecież idee olimpizmu są inne. Baron Pierre de Coubertin, reaktywując pod koniec XIX w. igrzyska olimpijskie, podkreślał, że „liczy się udział”. Oczywiście to mrzonka – sportowcy trenują i startują, by wygrywać. Ktoś musi być najszybszy, najlepszy, najsprawniejszy. Tylko czy za wszelką cenę i po trupach? W amatorskim, ale też nawet w zawodowym sporcie wciąż zdarzają się jednak zawodnicy i zawodniczki, których stać na piękne gesty. Mimo obsesji wygrywania. I jest ich znacznie więcej niż tu – jedynie przykładowo – wymieniamy.
Nie trafiła na znaczek
W 1932 r. podczas igrzysk olimpijskich w Los Angeles 21-letnia Judy Guinness (tak, z tych Guinnessów z Dublina) mogła zostać pierwszą Brytyjką w historii, która zdobyła złoto w szermierce. W finale floretu kobiet walczyła z Austriaczką Ellen Preis, ale kiedy sędziowie orzekli, że wygrała, ku ich zdumieniu zaczęła protestować, że jury nie zauważyło dwóch trafień rywalki i że to Preis powinna wygrać. I tak się stało, a Austriaczka trafiła nawet na paragwajski znaczek pocztowy w serii przedstawiającej złotych medalistów olimpijskich.
Ale Judy chyba też coś wygrała, prawda?
24-karatowa przyjaźń
Jesse Owens i jego słynny występ na igrzyskach w nazistowskim Berlinie w 1936 r. to ważna część amerykańskiej mitologii. Cztery złote medale czarnoskórego sportowca uczyniły zeń jedną z pierwszych ikon sportu. Rok przed igrzyskami Owens ustanowił trzy rekordy świata i wyrównał czwarty. I to w trzy kwadranse. Nazwano je „najlepszymi 45 minutami w historii sportu”. Dopiero jednak w Berlinie poznał go cały świat, a prasa na Zachodzie pisała, że wnuk niewolnika zadał kłam teorii Hitlera o wyższości rasy aryjskiej. O tym, że po powrocie Owens nie został zaproszony do Białego Domu, a w autobusach musiał siadać z tyłu, mówi się ciszej. Albo wcale.
Nie byłoby jednak czwartego medalu Owensa – w skoku w dal – gdyby nie pomoc Niemca Carla Ludwiga „Luza” Longa. W eliminacjach Amerykanin spalił dwie próby – odbił się już za belką. Została ostatnia szansa. Zestresowany krążył wokół rozbiegu, gdy Long powiedział mu, że jedyne, co musi zrobić, to zakwalifikować się do finału. Niech więc odbije się wyraźnie przed belką, jest na tyle dobry, że i tak osiągnie odległość dającą awans. Pełna uśmiechów rozmowa nie tylko została udokumentowana na zdjęciach – odbywała się na oczach Hitlera i nazistowskiej wierchuszki. Owens posłuchał rady nowego przyjaciela, w finale był bezkonkurencyjny. Drugie miejsce zajął Long.
W czasie wojny Niemiec został wcielony do Wehrmachtu, zginął na Sycylii w 1943 r. Nigdy się już z Owensem nie spotkał, ale w czasie wojny korespondowali. „To wymagało od niego wielkiej odwagi, by zaprzyjaźnić się ze mną, gdy Hitler siedział na trybunach i nas obserwował. Możecie przetopić wszystkie moje medale oraz puchary, a będą mniej warte niż 24-karatowa przyjaźń z Longiem” – mówił po latach Amerykanin.
Podzielić się radością
W 2012 r. Silvia Spadaccini miała 19 lat, gdy brała udział w paramistrzostwach Europy w Holandii. W pierwszym biegu w kategorii dla kobiet z zespołem Downa zajęła trzecie miejsce. Tym samym stanęła na najniższym stopniu podium, flaga Włoch została wciągnięta na maszt, a na jej szyi powieszono brązowy medal. Następnego dnia, na innym dystansie, na finiszu znów biegła na trzeciej pozycji, gdy rozejrzała się i nagle zaczęła zwalniać. Za plecami Silvii była bowiem jej najlepsza przyjaciółka Angela Galluzzi. Spadaccini dała się wyprzedzić. Gdy na mecie trener spytał, dlaczego tak zrobiła, miała mu powiedzieć, że tak jej się podobało zdobycie medalu, że bardzo chciała, by Angela też mogła doświadczyć tej radości, wejścia na podium, wciągnięcia flagi na maszt.
Spadaccini została nagrodzona dyplomem fair play, który wręczył jej potomek barona de Coubertina – Yvan de Navacelle de Coubertin.
Gdzie jest meta?
Hiszpański biegacz długodystansowy i przełajowy Iván Fernández w grudniu 2017 r. podczas zawodów w Burladzie biegł za Kenijczykiem Abelem Mutai, kiedy ten 20 m przed metą uznał, że już dotarł do celu i zatrzymał się. Hiszpan mógł go minąć i wygrać, ale zamiast tego zwolnił, pokazał rywalowi, gdzie jest meta i niemalże zaczął popychać, by pokonał jeszcze te kilka metrów. „Nie zasłużyłem na wygraną. Byłem słabszy. Uzyskał taką przewagę, że nie miałbym szans go dogonić, gdyby nie popełnił błędu. Gdy tylko zobaczyłem, że się zatrzymuje, wiedziałem, że go tak nie zostawię. Zachowałem się zgodnie z własnym sumieniem” – mówił Fernández.
Rekord utracony
Australijczyk John Landy i Brytyjczyk Roger Bannister latami zbliżali się do granicy 4 minut w biegu na milę (1600 m). Pierwszy złamał ją Bannister. 6 maja 1954 r. na bieżni w Oksfordzie uzyskał czas 3:59,4. Wyczyn ten powtórzył 46 dni później Landy, ustanawiając rekord świata (3:57,9). Do historii przeszedł wyścig, w którym obaj zeszli poniżej 4 minut. Na finiszu prowadzący Landy obejrzał się przez lewe ramię, a Bannister minął go z prawej strony. Ustawiona pod stadionem w Vancouverze rzeźba pokazuje rywali w tym właśnie momencie.
Dwa lata później Landy startował w mistrzostwach Australii. Po pierwszym okrążeniu prowadził Ron Clarke, ale nagle się potknął i upadł. Landy – podobnie jak pozostali – biegł dalej, ale szybko zawrócił, podał Clarke’owi rękę, a gdy się upewnił, że nic mu nie jest, zaczął szaloną pogoń za rywalami. Nie tylko ich dogonił, ale na ostatnich metrach wyprzedził i zdobył złoto. Do rekordu świata zabrakło mu 6 sekund. Mniej więcej tyle, ile zajęła pomoc koledze.
Czasami fair to za mało
Nie zawsze gesty fair play kończyły się happy endem. W 1973 r. podczas Grand Prix Holandii bolid jadącego dopiero drugi raz w Formule 1 Rogera Williamsona wywrócił się i zaczął płonąć, więżąc go w środku. Jako pierwszy zareagował jadący za nim jego rodak David Purley. Zatrzymał się na poboczu i nie zważając na pędzące samochody, przebiegł na drugą stronę toru. Próbował odwrócić płonące auto, by wyciągnąć Williamsona, ale w pojedynkę nie miał żadnych szans. Znów przebiegł więc tor do swojej maszyny, machając wściekle na mijających go kierowców, by wrócić z gaśnicą. Wtedy pojawili się też wreszcie porządkowi z gaśnicami, lecz było już za późno – 25-letni Williamson udusił się od dymu.
David Purley został nagrodzony Medalem Jerzego za odwagę. Sukcesów w Formule 1 nie osiągnął – nie tylko nie wygrał żadnego Grand Prix, lecz nie zdobył nawet punktu. W 1977 r. przerzucił się na akrobacje lotnicze. W 1985 r. rozbił się samolotem Pitts Special i zginął na miejscu. Miał 40 lat.
W imię syna
W połowie półfinałowego biegu na 400 m podczas igrzysk w Barcelonie Derek Redmond zerwał ścięgno udowe. Próbował biec dalej, ale ból był tak silny, że sportowiec nie dawał rady nawet ustać na nogach. Mimo to odmówił pomocy sanitariuszy z noszami i wciąż chciał dokończyć bieg. Nagle, odpychając kolejnych ochroniarzy i stewardów, z trybun wskoczył na bieżnię korpulentny starszy pan. Podniósł biegacza i trzymając go pod ramię, przeprowadził aż do mety. 65 tys. widzów wstało i nagrodziło obu gromką owacją.
Okazało się, że pomagający mężczyzna to ojciec Dereka – Jim. Czas Redmonda nie został zaliczony, sklasyfikowano go jako DNF („did not finish”), bo według przepisów zawodnik nie może korzystać z pomocy na trasie. Ale scena ta przeszła do historii olimpizmu, znalazła się w reklamach Nike (ojciec miał na głowie czapeczkę ze sloganem „Just do it”), a 20 lat później Jim Redmond był jednym z tych, którzy nieśli znicz olimpijski przed igrzyskami w Londynie.