Jak doszło do uchwalenia w Polsce prawa, które zabroniło stosowania tortur i karania śmiercią w sprawach o czary?
Ponad sto lat temu Zygmunt Gloger w „Encyklopedii staropolskiej” pisał, że sejm przyjął taką ustawę pod wpływem tragedii, która „odegrała się roku 1775 we wsi Doruchowie, w pow. ostrzeszowskim, ziemi wieluńskiej, na granicy Śląska, gdzie zginęło na stosie 14 kobiet, podejrzanych o sprowadzenie chorób i suszy za pomocą czarów”. Czy aby?
Cele w beczkach na kapustę
Szczegółowe okoliczności tych wydarzeń podał czasopismu „Przyjaciel Ludu” w 1835 r. sędziwy już anonimowy świadek, który obserwować je miał jako chłopiec. Cała afera zaczęła się od tego, że zachorowała żona miejscowego dziedzica, pani Stokowska. Sprowadzona do niej znachorka uznała, że to jakieś czarownice sprowadziły na kobietę nieszczęście, czego widocznym znakiem były jej skołtunione włosy.
Zaraz wytypowano „podejrzane”, poczynając od wyróżniających się złą opinią lub dziwnym zachowaniem. Z braku więzienia zamknięto je w spichlerzu w… beczkach do kiszenia kapusty na zimę. Ze skrępowanymi rękami i nogami tkwiły tam w ciasnocie i ciemności, jęcząc z bólu. Beczki przykryto płótnem i opatrzono karteczkami z napisem „Jezus, Maria, Józef” dla ochrony przed diabelskimi mocami.
Jak jednak dowieść, że oskarżone były czarownicami, skoro nie chciały się przyznać po dobroci? Zgodnie z tradycją spławiono je w stawie. Świadek obserwował tę scenę z łódki. Podejrzane opuszczano na oczach „niezliczonego mnóstwa ludu” z mostu do wody. Gdy nie szły na dno, utwierdzały gawiedź w przekonaniu, że są wiedźmami. „Nie tonie. Czarownica!” – wtórował zabobonom dziedzic. Nikt nie zwracał uwagi, że to przez swoje obszerne spódnice kobiety wydawały się unosić na wodzie.
Egzekucji „czarownic” dokonano na wzgórzu kilometr od wsi. Stos ułożono z konarów i słomy rozłożonych wokół wkopanego w ziemię pnia wielkiej sosny. Skazane przygnieciono dodatkowo dębowymi klockami, „aby spokojnie na miejscu leżały”…
Wersja propagandowa?
Gdy prof. Bohdan Baranowski, zasłużony specjalista od procesów o czary, pisał w 1952 r. o sprawie doruchowskiej, nie miał wątpliwości, że to właśnie ta ponura tragedia doprowadziła do zmiany prawa w Rzeczypospolitej. Zaznaczył, że do polowania na czarownice nie przypadkiem doszło w Doruchowie, gdzie „ze względu na śląskie sąsiedztwo mocniej niż gdzie indziej ugruntowany był zwyczaj »sprawiedliwego« karania wspólniczek szatana”. Zwrócił uwagę, że za egzekucjami stali sędziowie sprowadzeni z pobliskiego Grabowa, co było przekroczeniem obowiązującego prawa zabraniającego ławom miejskim udawania się na wieś, by sądzić tamtejsze sprawy. Profesor potwierdził też, że wiadomość o tym nadużyciu sądowym „rozeszła się szerokim echem po kraju”. Przez to ustawodawcy i oświecona część społeczeństwa w końcu zdecydowali się działać przeciw średniowiecznym zabobonom.
Jak jednak komentowała później dr Wanda Wyporska – autorka książki Witchcraft in Early Modern Poland, 1500–1800 (2013) – Baranowski pisał tak w czasach stalinowskich, gdy wypadało zaakcentować, że szaleństwo polowań na czarownice przyszło z Zachodu, a owe tragiczne łowy były odbiciem napięć społecznych oraz wyzysku chłopstwa przez kler i szlachtę.
Gorzej jednak, że tak bardzo zawierzył artykułowi z „Przyjaciela Ludu” (podobnie zresztą jak wcześniej Zygmunt Gloger). Nie zdziwiło go, że sędziwy anonimowy świadek tak dokładnie pamięta proces sprzed kilkudziesięciu lat. Nie wzbudziło też podejrzeń, że śladów wydarzeń z Doruchowa – które rzekomo „rozeszły się szerokim echem po kraju” i doprowadziły do zmian ustawowych w 1776 r. – nie widać w diariuszach sejmowych dotyczących tejże ustawy. Nie wspominano o niej także w prasie. Wyjątkiem jest niewielka wzmianka w wydawanej we Lwowie „Gazette de Leopol” z 1 stycznia 1776 r. mówiąca, że pod Kaliszem (Doruchów znajduje się około 50 km od tego miasta niezwykle „zasłużonego” dla historii polskiego czarownictwa) posłano na stos kilka staruszek.
Podejrzany fałszerz
W tej sytuacji prof. Janusz Tazbir stwierdził, że szczegóły sprawy doruchowskiej opisane w „Przyjacielu Ludu” są historycznym falsyfikatem. Za jego potencjalnego autora uznał Konstantego Majeranowskiego (1787–1851). Tego dziennikarza i pisarza znano m.in. z barwnych opisów wydarzeń sprzed wieków, niezbyt trzymających się jednak realiów epoki. Był bardzo płodnym twórcą, ocierającym się o grafomanię. Często pisał pod pseudonimami. Z powodu kontaktów z zaborcami (był współpracownikiem tajnej policji i cenzorem) niezbyt go lubiano. Majeranowski żywo interesował się tradycjami ludowymi i – jak pisał historyk literatury prof. Aleksander Brückner – „z fałszywie odczutego patriotyzmu zmyślał uroczystości i obchody krakowskie”. Być może sfabrykował też szczegóły procesu doruchowskiego, chcąc napiętnować ciemne praktyki.
Trudno to udowodnić. Niemniej jednak relacja z „Przyjaciela Ludu” wydaje się bardzo podejrzana. Wprawdzie archiwiści odkryli dokument mówiący, że ławnicy z Grabowa stracili urzędy przez to, że skazali na spalenie kilka kobiet z Doruchowa, jednak jest to dokument z 1783 r. i nie potwierdza, że egzekucji w ogóle dokonano. Mówi też o sześciu, a nie czternastu oskarżonych kobietach. Jeśli wierzyć temu świadectwu, to reszta może być tylko fantazją grafomana, który postanowił dodać ognia do tej smutnej historii.