Jest 10.00 rano. Stoję przy brzegu polodowcowego jeziora Palcacocha w peruwiańskich Andach. Podziwiam śnieżne szczyty – Palcaraju i Pucaranra – niewypowiedzianie piękne kolosy. Zanurzam dłonie w jeziorze: woda, mimo wysokości (4562 m n.p.m.), jest niemal letnia. To miejsce, w którym nasz świat właśnie rozpada się na kawałki.
W drodze powrotnej przewodnik proponuje inną trasę, wzdłuż rurociągów. To znacznie prostsze – przekonuje. Kroczymy po ogromnych rurach zainstalowanych tu w 2011 r., by ułatwić transport wody z jeziora. Ich długie i ciemne macki przypominają odnóża gigantycznego pająka z koszmarów Lovecrafta. Upiorna armatura była prowizorycznym i tymczasowym rozwiązaniem jednego z bardziej palących problemów rozciągającego się wokół gór regionu Ancash: braku wody. Jej niedobór to skutek topnienia lodowca – procesu, który w ciągu ostatnich siedmiu lat znacznie przyspieszył i grozi katastrofą.
Jezioro Palcacocha stanowi źródło wody pitnej dla 90 tys. mieszkańców Huaraz, stolicy regionu. Stąpam po wodzie – przebiega mi przez myśl, ale natychmiast się poprawiam. Po lodzie. Stopniałym i wtłoczonym w rury.
Woda z ośnieżonych szczytów służy do podlewania upraw, do picia, do produkcji energii. Ale wywołuje też groźne powodzie i lawiny. Jest życiem i śmiercią.
Tymczasem prezydent Peru właśnie wynegocjował ułaskawienie dla Alberta Fujimoriego, dyktatora, który rządził Peru w latach 90., co zresztą obecną głowę państwa ocaliło przed impeachmentem. Papież Franciszek apeluje o proces Luisa Figariego, założyciela katolickiego stowarzyszenia Sodalicio de Vida Cristiana, oskarżanego o molestowanie seksualne. Zmarł kompozytor muzyki kreolskiej Augusto Polo Campos, Arequipę nawiedziło zaś trzęsienie ziemi. Przeciętny Peruwiańczyk nie zastanawia się, jak zmieni się rzeczywistość kraju, gdy zabraknie lodowców. Cytat ze słynnej Rozmowy w „Katedrze” Maria Vargasa Llosy sam ciśnie się na usta: „W jakim momencie Peru się tak skurwiło?”.
Utracone czapy
O topnieniu lodowców od lat dyskutują politycy, ekolodzy, naukowcy, rolnicy, sportowcy, turyści i przedsiębiorcy. Podczas gdy Donald Trump walczy o to, by Stany Zjednoczone odstąpiły od paryskiego porozumienia klimatycznego zakładającego redukcję gazów cieplarnianych, i żartuje, że „przydałoby się trochę globalnego ocieplenia, żeby zwalczyć falę ostrej zimy w jego kraju”, inni łączą siły, by zmierzyć się z problemem. Nawet papież Franciszek w 2015 r. wziął udział w debacie, prosząc o ochronę „płuc Ziemi”, takich jak Amazonia i lodowce.
Ośnieżone szczyty górskich łańcuchów w Andach z powodu bardzo ciepłych pór suchych są szczególnie narażone na topnienie. Do dzisiaj Peru utraciło 57% swojej lodowej pokrywy i straty wciąż rosną.
Peru zawsze było uzależnione od swoich lodowców. Dotyczy to zwłaszcza rolnictwa, ale też zasobów wody pitnej i hydroelektrowni. Lodowce regulowały przepływ wody przez cały rok, wspierając ludność w okresach suszy. Na wybrzeżu 80% wody pozyskuje się właśnie z lodowców oraz ich jezior.
Wraz z topnieniem czap powstają jeziora polodowcowe: źródło wody pitnej, ale i zagrożenia. Wpadające do nich potężne bryły lodu powodują groźne fale powodziowe. Większość tych zbiorników znajduje się w Kordylierze Białej, a region Ancash najbardziej odczuł niszczycielską siłę lodowców.
Przyczajona lawina
David Garay, meteorolog i mój przewodnik, co poniedziałek mierzy i notuje poziom wody w jeziorze Palcacocha. Garay jest członkiem Narodowego Instytutu Badań Lodowców i Ekosystemów Górskich (INAIGEM), który właśnie uruchomił sieć wież komunikacyjnych transmitujących widok na jezioro. Informacje są aktualizowane na bieżąco i dostępne dla okolicznych mieszkańców.
Te środki mają zapobiec ewentualnej powtórce tragedii z 13 grudnia 1941 r., kiedy z lodowca Palcaraju odłamał się wielki kawał lodu i wpadł do jeziora, wywołując lawinę. Masa lodu, śniegu, kamieni i błota sunęła w dół, przybierając na sile. W zaledwie kilka minut dotarła do Huaraz, niszcząc wszystko na swojej drodze. Zginęło 5 tys. osób.
A nie była to najdrastyczniejsza z katastrof w regionie. Lawina w 1970 r. pogrzebała miasto Yungay, zabijając 20 tys. osób w samej Kordylierze Białej. Była ona echem trzęsienia ziemi, które w całym Peru uśmierciło 70 tys. ludzi.
Wracamy do samochodu. Dzień jest piękny, słoneczny, idealny na wycieczkę. Jednak w okolicach Palcacocha od 2011 r. trwa permanentny stan alarmowy, co wymusza uważność i ostrożność. Jezioro ma 73 m głębokości, a objętość wody od 1970 r. wzrosła 34-krotnie i wynosi dziś 17 mln metrów sześciennych. W przypadku powodzi bezpośrednio zagrożone są 53 tys. mieszkańców Huaraz, czyli niemal połowa. Ucierpiałaby też centrala hydroelektrowni położona w Cañón del Pato i kanały nawadniające Chavimochic i Chinecas, niezwykle ważne dla całego kraju. Dlatego poziom wody należy mierzyć dwa razy dziennie.
Davidowi pomaga w tym Juan Víctor Morales, strażnik Palcacocha. Nim wyruszyłem w tę podróż, dużo się nasłuchałem o śmiałkach z Ancash, którzy przenieśli się w bezpośrednie sąsiedztwo jeziora, by w przypadku zagrożenia ostrzec mieszkańców Huaraz i okolic. Víctor (woli, by tak się do niego zwracać) jest ich przywódcą i opiekunem.
Właśnie zaczyna pracę i czeka na nas w budce strażniczej – prowizorycznej chatce z cegły i aluminium skleconej na szczycie wzgórza, dokładnie naprzeciwko jeziora. Gdy wspinamy się po stromym zboczu, Garay opowiada mi o tutejszej faunie: z rzadka można spotkać lisy i wiskacze, gryzonie przypominające skrzyżowanie świstaka z zającem. Dziś mieszkańcy plotkują, że ubiegłej nocy widziano pumę. Przemknęła koło rurociągów i przystanęła nad jeziorem, gdzie przez chwilę kontemplowała swoje odbicie w nieruchomej tafli wody. Zniknęła w ciemnościach tak szybko, jak się pojawiła. Przypominam sobie ze szkoły: Inkowie uważali pumę za zwierzę totemiczne. Symbolizowała Kay Pacha, ziemski świat ludzi. Reprezentowała siłę, życie i kontrolę. Czy to dobra wróżba dla Huaraz?
Strażnicy jeziora
Codziennie o 6.00 rano Víctor przerywa nocne czuwanie, wychodzi z chatki i spieszy ku jezioru. Zbiega po stoku, skacząc po kamieniach szybko i pewnie. Gdy dociera na miejsce, spisuje dane z urządzeń pomiarowych. Wróci tu za 12 godzin, by powtórzyć pomiar. To jedyny stały obowiązek, który wykonuje zawsze o tej samej porze. Pozostałe zależą od okoliczności: sprawdza sprzęt, szczelność zbiorników. Gdy trzeba, naprawia, konserwuje, wymienia. I czuwa.
W niektóre noce, kiedy przechadza się pod rozgwieżdżonym niebem, z daleka dochodzą dziwne dźwięki. Przerywane chrupnięcia, coś jakby kroki olbrzyma… Víctor się nie niepokoi. Wie, że to tylko niewielkie osunięcia lodu z Palcaraju i Pucaranry. Zerka ku lodowym czapom i wraca do chatki uśmiechnięty.
Tak wygląda normalny dzień jego pracy, ale najważniejszym zadaniem Víctora jest śledzenie zagrożeń lawinowych. Jeśli takie wystąpi, musi nawiązać łączność z Huaraz. Pierwszym ostrzeżeniem są ruchy sejsmiczne. Z umieszczonej 20 m powyżej jeziora stacji Víctor przez radio musi porozumieć się z którymś z okolicznych posterunków alarmowych. Te zawiadamiają Huaraz o konieczności ewakuacji. Jeśli radio nie zadziała, pozostaje telefon satelitarny.
Czasu zawsze jest mało, dlatego na sen nie można sobie pozwolić. Czterech strażników Palcacocha wymienia się tygodniowymi wartami w chatce na górze. Ten, który jest na straży, śpi 2–3 godziny na dobę. Pozostali odpoczywają w obozowisku, dalej od wody.
W tym tygodniu znów jest kolej Víctora. Włączone nieustannie radio trzeszczy, przeszkadzając nam w rozmowie.
– Tak, praca tutaj to ryzyko – potwierdza. – Ale jestem przyzwyczajony. Poza tym ode mnie i moich kolegów zależy życie tysięcy osób.
– Tylko dlaczego wy? – pytam.
– Ktoś musi – wzrusza ramionami.
Typowy góral. Niski, szczupły, twarz spalona słońcem, zaróżowione policzki. Zawsze w sportowym kombinezonie i w kurtce, z czapką na głowie. Ma 52 lata, choć wygląda na mniej, dwójkę dzieci i żonę, z którymi widuje się raz na miesiąc, kiedy z którymś z kolegów schodzi do miasta po zapasy. Kiedyś był przewodnikiem. Rozumiem już, dlaczego pozostali uważają go za lidera. Dla niego lodowce są czymś świętym.
Dostrzegam w Víctorze spokój, dumę i odwagę, coś na kształt szaleństwa, ale i miłości do swojej ziemi. Pochodzi z Uchus, niewielkiej wioski na wschód od Huaraz, przy jednej z dróg prowadzących do Palcacocha. W tych skalistych okolicach już nie płynie woda zdatna do picia dla człowieka – topnienie lodowców spowodowało jej zakwaszenie przez minerały więzione dotąd głęboko pod lodem. Jeszcze jeden skutek zmian klimatycznych.
Rząd nie daje nawet ubrań
INAIGEM wraz z inną rządową komórką zaproponowali rozwiązanie, które w razie fali powodziowej zapobiegłoby katastrofie – zbudować betonowy tunel wypełniony kamieniami i tym samym imitujący osad lodowcowy. Stanowiłby on rodzaj naturalnego spowolnienia dla ogromnych mas wody. Albo łańcuch sztucznych zbiorników o wielkiej pojemności. Władza nie ma jednak zamiaru inwestować w te pomysły.
– Marzę o tym, że wejdzie w życie projekt, który byłby w stanie zatrzymać wodę. To byłoby najlepsze dla Palcacocha – mówi Víctor. Ale dopóki nic się nie zmieni, będzie trwał na posterunku.
Schodzę do obozu, żeby odnaleźć drugiego strażnika, Damiána. Podczas zejścia pytam Garaya, czy strażnicy mają szansę na przeżycie, jeśli nadejdzie powódź lub lawina.
– Jeśli są dostatecznie szybcy i dadzą radę wspiąć się wystarczająco wysoko, to tak – odpowiada po krótkim namyśle.
Damián Albino przyjmuje mnie w obozowisku, czyli pomiędzy trzema chatynkami z gliny krytymi blachą. Ma 50 lat i też wygląda na znacznie młodszego, ale jest zupełnie inny niż Víctor. Masywnie zbudowany, krępy, z twarzą zdradzającą głęboki smutek. Na głowie ma czapkę z Kubusiem Puchatkiem, nosi koszulkę AS Roma i kalosze. Tak jak Víctor pochodzi z Uchus, choć jego rodzina mieszka teraz w Huaraz. Dzieli się swoimi obawami:
– Boję się. Boję się o moją rodzinę. Wszyscy żyją w ciągłym zagrożeniu. Rząd nas nie wspiera. Nie płacą nam za naszą pracę i nie pomagają. Zapasy jedzenia i wody kupujemy z własnych pieniędzy. Nie mamy ubrań, które chroniłyby nas przed zimnem. Nie rozumiem, dlaczego nam to robią.
Również marzy o systemie, który mógłby powstrzymać falę powodziową, ale – jak dodaje – społeczność tego nie popiera, ponieważ boi się tymczasowej utraty wody podczas prac konstrukcyjnych.
Nastawienie i możliwe reakcje okolicznych mieszkańców to kolejny problem.
Młodzi uciekają
W 2008 r. w pobliżu jeziora Parón hydroelektrownia Duke Energy zbudowała zbiornik, który eksploatowała na własny użytek. Zbuntowani mieszkańcy okolicznych wsi zajęli rezerwuar siłą. Konflikt trwa do dziś. Alejo Cochachin z Narodowego Urzędu ds. Wody (ANA) potwierdza – tego rodzaju napięcia wciąż mają miejsce.
Ludność potrafi się także buntować przeciw instalacjom, które powstają nie dla zysku spółek energetycznych, ale dla publicznego dobra. W 2016 r. organizacja humanitarna CARE Perú zainstalowała system monitorujący szczyt Hualcán. Jego uruchomienie zbiegło się z wielką suszą i mieszkańcy Carhuaz obwinili maszynerię o problemy z wodą. Zniszczyli podejrzane urządzenia.
– W Carhuaz nie było wcześniej problemów z wodą, dla nich to nowość, podobnie jak zjawisko topnienia lodowca – komentuje Jahir Anicama, dyrektor działu CARE Perú zajmującego się lodowcami. – Dlatego musimy być ostrożni. Nie możemy im mówić wprost, jakie mają problemy i czego powinni się bać. My wiemy o możliwych lawinach i powodziach, wiemy, czym grożą i skąd się biorą, ale są to katastrofy na tyle rzadkie, że społeczności trudno powiązać fakty.
– Ten problem jest bardzo realny. Od niego zależy życie mieszkańców – mówi Fortunato Méndez Melgarejo. Spotykam się z nim już po wycieczce do Palcacocha. Fortunato jest inżynierem, byłym burmistrzem Yungay. Przeżył katastrofę w 1970 r. Niewysoki, szczupły, o życzliwej twarzy, do której trochę nie pasuje zwichrowana kozia bródka. Towarzyszy mu Andrés Huamán Cruz, geolog z Huaraz, niebywale doświadczony w pracy w regionach lodowcowych. Jest wysoki, łysy, silny, ma poważne spojrzenie. Przypominają nieco Flipa i Flapa.
Umówiliśmy się na targu Virgen de Fatima w Huaraz, pijemy sok i rozmawiamy o lodowcach. Moi rozmówcy wspominają wspólne przygody. W końcu lat 90., kiedy Fortunato był burmistrzem Yungay, obaj walczyli ze skutkami osunięcia się kawałka lodowca Huandoy. Niewielka lawina spowodowała, że woda wystąpiła z brzegów Llanganuco, przerwała tamę, uszkadzając spory kawałek biegnącej nieopodal drogi. Fortunato powierzył wtedy Andrésowi akcję ratunkową. Ten zaproponował szalone przedsięwzięcie: wyprawę na Huandoy i ręczne rozbijanie lodu, by zapobiec dalszemu odrywaniu się dużych fragmentów lodowca. W misji wzięło udział ośmiu mężczyzn wyposażonych jedynie w kilofy i dłuta. Zajęło im to trzy miesiące, ale udało się.
Co do Palcacocha są zgodni. Uważają, że nie należy bezczynnie czekać na kataklizm.
– Trzeba już teraz wyprowadzić wodę z jeziora, obniżyć jej poziom jak tylko się da, a to, co zostanie, ogrodzić, by nie stanowiło zagrożenia – mówi Andrés.
Czy jednak ich plan albo opisany wyżej pomysł INAIGEM mają szansę na realizację?
– Tutejszym władzom obca jest cnota zapobiegliwości – mówi dość oględnie Fortunato Méndez Melgarejo. Nieufne nastawienie mieszkańców też nie pomaga. Rzeczywistą grozę sytuacji widzą tylko nieliczni.
A problem będzie coraz dotkliwszy. Wraz z topnieniem peruwiańskich lodowców powstaną nowe jeziora – David Garay naliczył 201 takich rodzących się właśnie akwenów. Wiele z nich będzie niebezpiecznych. Naukowcy z Universität Zürich przewidują, że do 2100 r. peruwiańskie zmarzliny roztopią się zupełnie i bezpowrotnie. A jeśli proces globalnego ocieplenia przyspieszy, okres ten skróci się do 50 lat.
Nadejdzie więc czas powodzi, a następnie suszy. Mieszkańcy będą mieli tylko jedno wyjście – migrować. Wielu zresztą już to robi.
Glacjolożka z INAIGEM Luzmila Dávila od dziewięciu lat bada lodowce oraz społeczne skutki ich topnienia. – W rejonie Achopa w prowincji Arequipa większość mieszkańców to osoby starsze. Im szybciej znikają lodowce, tym szybciej wyczerpują się tutejsze możliwości. Młodzi wyjeżdżają, najczęściej do Limy – mówi.
Populacja Limy liczy dziś 9,7 mln, czyli co trzeci obywatel Peru mieszka w stolicy. A co trzeci mieszkaniec stolicy żyje w slumsach.
Odcięte miasto
Jeszcze zanim pojechałem do Ancash, wpadł mi w ręce wywiad z Lonniem Thompsonem, legendarnym paleoklimatologiem, który świetnie zna peruwiańskie Andy. Uważa on, że topnienie lodowców będzie miało też wpływ na wody Amazonki. Jedno ze źródeł wielkiej rzeki leży w lodowcu Mismi, w łańcuchu górskim Chila w południowym Peru. Podobnie jak w przypadku innych lodowców tropikalnych ocieplenie klimatu przyspieszyło topnienie w Chila. Dalszy wzrost średniej temperatury na Ziemi spowoduje osuwanie się coraz większych mas lodu do rzek, co zaowocuje znacznie podwyższonym poziomem wody i gwałtownymi powodziami w porze deszczowej oraz znacznie niższym poziomem wody w porze suchej. Ucierpią na tym sieć hydroelektrowni oraz systemy irygacyjne wzdłuż Amazonki.
W Limie spotykam się z prezesem INAIGEM, Benjamínem Moralesem Arnao, jednym z największych autorytetów, jeśli chodzi o lodowce w Peru. Właśnie wraca z konferencji klimatycznej w Amsterdamie. Jego zmęczona, mądra twarz przypomina mi mistrza Yodę. Nie ma wątpliwości – Amazonka i inne rzeki, które swój początek biorą w andyjskich lodowcach, są narażone na obniżenie poziomu wody, jeśli lodowce znikną.
– To wpłynie bezpośrednio na położone w sercu dżungli miasta, takie jak Iquitos. Zostaną odcięte od świata – łodzie przestaną do nich dopływać, bo główny nurt rzeki skieruje się do największych koryt. Zaczną wysychać zbiorniki, które zasila woda z Amazonki.
Taki rozwój wydarzeń zmieni ekosystem rzeki na zawsze.
Oznacza to kolejne wyjałowione tereny. I kolejne migracje, znów do Limy.
Pan nieskończonych wód
Cześć! Jestem Wielki Raju, Wieczny Lód. Od kiedy istnieje życie, jestem panem śniegu i lodu, które leżą w najwyższych górach. Mimo że jestem wielki i – być może – wzbudzam strach, każdemu, kto na mnie spojrzy, posyłam mój śnieżnobiały uśmiech. Mówią na mnie Palcaraju.
Ostatnimi czasy czuję się chory… Czuję, jak mnie ubywa. Być może to kwestia wieku, który nagle zaczął mi ciążyć. Lekarstwo na moje samopoczucie spoczywa w ludzkich rękach i w ludzkim zachowaniu. Proszę, dbajcie o naszą wodę, nie marnujcie jej, nie zanieczyszczajcie. Ale przede wszystkim chciałbym Was prosić o więcej miłości do natury, o częstszy z nią kontakt. Nie zapominajcie o Waszym Palcaraju. Ja w zamian będę Wam dostarczał wodę; jeśli będziecie o mnie dbać, ona się nie wyczerpie. Bo to, że czuję się źle, ma wpływ na wszystko i wszystkich. Całe Huaraz o tym wie. I nie myślcie sobie, że czerpałem jakąkolwiek satysfakcję z tego, co się tam wydarzyło!
Takimi słowami przedstawia się lodowiec Raju, bohater bajki dla dzieci El señor del agua sin fin (Pan nieskończonych wód). To inny, mniej drastyczny sposób na przedstawienie problemu, jedna z inicjatyw CARE Perú propagowana w ramach spotkań informacyjnych „Huaraz, przygotuj się”.
Podczas mojej kolejnej wizyty nad Palcacocha, gdy wspinam się po stromym zboczu, by znów odwiedzić Víctora w jego strażniczej samotni, dostrzegam na niebie ciemny kształt. Przecina niebo i sunie nade mną, dumny, z rozpostartymi skrzydłami. Czarny anioł z andyjskiego nieba. Leci ku jezioru i niknie za horyzontem. Kondor andyjski.
Myślę o pumie i znów przypominają mi się wiadomości ze szkoły. Inkowie czcili kondora jako przedstawiciela Apu, świata górskich bogów. Reprezentował on też Hanan Pacha, świat niebieski i mieszkanie wszystkich bóstw. Uważano go za nieśmiertelnego. Co to wszystko może znaczyć? Zatrzymuję się na chwilę przy brzegu. Jeśli pojawiły się tu puma i kondor, to może być tylko dobra wróżba.
Potem pytam, czy inni też widzieli kondora, ale nikt niczego nie zauważył. Więc to tylko moja wyobraźnia?
Ruszam do budki strażniczej, by pożegnać się z Víctorem.
– Powoli niszczymy naturę: zaśmiecamy ją ropą, chemikaliami, śmieciami. Kolejne pokolenia nie poznają naszych gór ani naszych ukochanych lodowców – mówi strażnik. – Ale jeśli tylko możemy naszym dzieciom zostawić wodę, jeszcze nie wszystko będzie stracone. W przeciwnym razie, jak będziemy żyć?
Nie odpowiedziałem mu wtedy i wciąż nie potrafię.