
W przyrodzie jest rzadkością, ale nie przeszkodziło mu to w zdobyciu ogromnej popularności. Turkusowy z powodzeniem przeprowadza ludzi na drugą stronę ulicy i udaje, że tętni pod naszą skórą. Kiedy podróżuje się po Japonii, zaskakiwać może wiele. Zwłaszcza gościa z Europy, oddalonej kulturowo od Kraju Kwitnącej Wiśni znacznie bardziej, niż wynikałoby to z prostego rachunku geograficznych dystansów.
Eksplorowanie Japonii jest rodzajem gry terenowej, w której ktoś złośliwie poukrywał wszystkie wskazówki pod niczego niewyjaśniającymi bazgrołami alfabetu kanji. Niewykluczone, że źródło zadziwienia jest bardzo przyziemne, za to niezwykle trudne do wyjaśnienia. Język japoński może być bowiem pozbawiony narzędzi, które obcym pomogłyby się odnaleźć w innej rzeczywistości. Kiedy pierwszy raz odwiedziłem Kioto, przez kilka dni zastanawiałem się, czy to moje oczy płatają mi figla, czy może zwyczajnie nie znam japońskich reguł prawa drogowego. Moja konsternacja była o tyle zasadna, że zdarzało mi się podróżować wypożyczonym samochodem, a ostatnią rzeczą, jaką chciałem przywieźć z Japonii, był mandat. Konfuzja dotyczyła świateł drogowych, dokładniej ich koloru. Czerwone i żółte wyglądały dość znajomo, ale zielone – no cóż… Niektóre sygnalizatory faktycznie rozjarzały się znajomym szmaragdowym odcieniem, jednak większość zapalała się co jakiś czas światłem o barwie błękitnej, morskiej, akwamarynowej, czasem niezaprzeczalnie szafirowej, a najczęściej po prostu niebieskozielonej. Japońskie sygnalizatory dawały znak do jazdy kolorem turkusowym!
Po prostu turecki
Turkus to jedyny oficjalnie uznawany