W przyrodzie jest rzadkością, ale nie przeszkodziło mu to w zdobyciu ogromnej popularności. Turkusowy z powodzeniem przeprowadza ludzi na drugą stronę ulicy i udaje, że tętni pod naszą skórą. Kiedy podróżuje się po Japonii, zaskakiwać może wiele. Zwłaszcza gościa z Europy, oddalonej kulturowo od Kraju Kwitnącej Wiśni znacznie bardziej, niż wynikałoby to z prostego rachunku geograficznych dystansów. Eksplorowanie Japonii jest rodzajem gry terenowej, w której ktoś złośliwie poukrywał wszystkie wskazówki pod niczego niewyjaśniającymi bazgrołami alfabetu kanji. Niewykluczone, że źródło zadziwienia jest bardzo przyziemne, za to niezwykle trudne do wyjaśnienia. Język japoński może być bowiem pozbawiony narzędzi, które obcym pomogłyby się odnaleźć w innej rzeczywistości. Kiedy pierwszy raz odwiedziłem Kioto, przez kilka dni zastanawiałem się, czy to moje oczy płatają mi figla, czy może zwyczajnie nie znam japońskich reguł prawa drogowego. Moja konsternacja była o tyle zasadna, że zdarzało mi się podróżować wypożyczonym samochodem, a ostatnią rzeczą, jaką chciałem przywieźć z Japonii, był mandat. Konfuzja dotyczyła świateł drogowych, dokładniej ich koloru. Czerwone i żółte wyglądały dość znajomo, ale zielone – no cóż… Niektóre sygnalizatory faktycznie rozjarzały się znajomym szmaragdowym odcieniem, jednak większość zapalała się co jakiś czas światłem o barwie błękitnej, morskiej, akwamarynowej, czasem niezaprzeczalnie szafirowej, a najczęściej po prostu niebieskozielonej. Japońskie sygnalizatory dawały znak do jazdy kolorem turkusowym!
Po prostu turecki
Turkus to jedyny oficjalnie uznawany kolor, którego nazwa wywodzi się od określanego takim samym mianem minerału. Chociaż myśląc o tej barwie, zwykle wyobrażamy sobie jaskrawą mieszaninę błękitu i zielonego, turkus (jako minerał) może mieć najrozmaitsze odcienie: od ciemnego morskiego poprzez wszelkie kombinacje zielononiebieskości i niebieskozieloności aż do brudnawych, pożółkłych i spranych seledynów. W nomenklaturze kolorymetrycznej turkus jest jednak dość dobrze zdefiniowanym kolorem złożonym głównie z zieleni oraz niebieskiego. Nie oznacza to wcale, że jest niezmienny i standardowy – turkusem nazywana jest cała gama odcieni zielononiebieskiego, co doskonale oddaje nie tylko powszechną tendencję do mniej precyzyjnego odróżniania kolorów będących mieszaninami blisko spokrewnionych barw podstawowych, lecz także w ciekawy sposób współgra z naturalną zmiennością zabarwień turkusu jako minerału. Co ciekawe, w porównaniu z innymi, bardziej zdecydowanymi i łatwiej rozróżnialnymi barwami turkusowy jest stosunkowo młodym dodatkiem do palety Starego Kontynentu: jego pochodzenie datuje się na XVI–XVII w., kiedy to ukuto francuskie określenie turquois oznaczające po prostu „turecki”. Minerał, który swój kolor zawdzięcza związkom miedzi (bardzo często nadającej substancjom zabarwienie niebieskie i niebieskozielone), pierwotnie sprowadzano do Europy Zachodniej właśnie z Turcji. Jak większość odcieni niebieskiego turkus jest w przyrodzie ewenementem. Niewiele roślin produkuje prawdziwie turkusowe płatki (należy do nich np. niezapominajka), podobnie jest ze zwierzętami (chociaż w Australii żyje pszczoła Amegilla cingulata, której odwłok pokryty jest czarno-turkusowymi pasami). Mimo tej naturalnej rzadkości reprodukcja koloru turkusowego w sztuce i przemyśle obecnie nie stwarza problemu. Nie mamy również większych kłopotów z odróżnieniem koloru czysto zielonego od turkusowych mieszanek zieleni i błękitu. Skąd zatem wzięła się niepokorna japońska sygnalizacja z kolorem turkusowym lub niebieskim w miejsce zielonego? Okazuje się, że wszystkiemu winien jest język oraz to, jak ściśle nasze nazywanie poszczególnych rzeczy i zjawisk wpływa na ich percepcję (i vice versa).
Grue i bleen
U swoich początków język japoński nazywał tylko kilka kolorów: czarny, biały, czerwony i niebieski. Inne określane były za pomocą kombinacji tych słów albo mniej lub bardziej intuicyjnych zlepek słownych. Do nazywania koloru niebieskiego i zielonego bardzo długo używano tego samego rdzenia słownego ao (oznaczającego niebieski). Dopiero pod koniec X w. w Japonii zaczęło się rozpowszechniać nowe słowo: midori. Pierwotnie znaczyło tyle co „kiełek” lub „zielony pęd”, ale szybko zostało zaadaptowane na nowe określenie zieleni. Jednak nawet po uzyskaniu powszechnej akceptacji zieleń midori nadal uznawano za odcień niebieskiego – w końcu ao było słowem znacznie starszym i od wieków używanym do określania koloru trawy, liści czy szmaragdowej biżuterii. Do dzisiaj można natknąć się w Japonii na wprawiające w konsternację „niebieskie jabłka” (ao-ringo), które oczywiście niewiele mają wspólnego z europejskim wyobrażeniem „niebieskiego” (pewnie też bez problemu zgadniecie, że chodzi tutaj o jabłka zielone, takie jak popularna odmiana Granny Smith). Z podobnego powodu osoby „zielone”, czyli niedoświadczone i dopiero zaczynające pracę w jakiejś branży, określa się mianem aonisai („niebieski dwulatek”). Wszystko dobrze, ale dlaczego akademicka – jak mogłoby się nam wydawać – dyskusja nad nazewnictwem kolorów miałaby mieć tak daleko idące konsekwencje, że we współczesnej Japonii wciąż możemy dostrzec zaskakującą różnorodność kolorów zielonych świateł sygnalizacji drogowej (przy godnej podziwu spójności świateł czerwonych i pomarańczowych)? Niektórzy żartują nawet, że w Japonii nie przechodzi się przez ulicę „na zielonym” (go on green), tylko na „zieleskim” (grue) albo „niebionym” (bleen). Każdy, kto podróżował po Japonii, wie, że obok nieustających zadziwień i kulturowych niespodzianek spotkamy tam również imponującą liczbę regulacji, przepisów i ograniczeń zapewniających społeczeństwu sprawne funkcjonowanie. W latach 70. XX w. postanowiono uregulować także kwestię barwnego chaosu wokół zielonych (niebieskich?) świateł sygnalizacji drogowej. Celem była próba znalezienia złotego środka między prawodawstwem, które dość sprawnie narzucało sygnalizacji świetlnej „porządny, zachodni” kolor zielony, a językoznawcami upierającymi się, że – zielone czy też nie – światła pozwalające iść/jechać były koloru ao. Kompromis, jaki został wtedy osiągnięty, na zawsze wyrzucił Japonię poza homogeniczną, zieloną resztę świata. Postanowiono bowiem, że „zielone” światła drogowe będą koloru tak bliskiego niebieskiemu, by użycie słowa ao było logiczne, ale jednocześnie wciąż na tyle zielone, żeby nikt nie miał wątpliwości co do ich spójności z rozpoznawalnym na całym świecie barwnym kodem. W ten sposób powstała dziwna instytucja zielononiebieskich, turkusowych świateł drogowych, które w dodatku (wskutek najrozmaitszych interpretacji zalecenia „niebieskie w stopniu niepozbawiającym ich zieloności”) zaczęły przyjmować najróżniejsze odcienie: od prawie idealnej zieleni poprzez czysty turkus po kolory, które trudno nazwać inaczej, jak tylko niebieskimi. Powstanie sygnalizatorów wykorzystujących diody LED zamiast schowanych za filtrem żarówek nieznacznie przechyliło barwny balans na japońskich drogach na korzyść „typowej” zieleni. LED-y trudniej jest przystosować do produkowania subtelnie niebieskiego turkusu, zezwolono więc na standardową szmaragdową zieleń. Wciąż jednak często spotykane są światła bardziej niebieskie niż zielone.
Krwistoturkusowy
Niejednoznaczność koloru turkusowego (czy to już niebieski, czy jeszcze zielony?) sprawia, że ukrywa się on w najbardziej zaskakujących miejscach. Takim mało znanym siedliskiem tego koloru jest krew. Oczywiście nie każda. Nikogo nie trzeba przekonywać, że krew człowieka (i innych kręgowców) jest czerwona. Zabarwienie zawdzięcza obecności hemu – skomplikowanego związku chemicznego zawierającego w centrum swojej cząsteczki atom żelaza (odpowiada on zarówno za kolor hemu, jak i za zdolność wiązania przez niego tlenu). Jednak nie wszystkie zwierzęta mają krew czerwoną. U niektórych bezkręgowców jest ona zielona, a także – o dziwo – turkusowa. Błękitna krew natlenia tkanki skorupiaków (np. homarów, krabów, krewetek) i niektórych pozostałych stawonogów, jak również głowonogów oraz innych mięczaków. Kolor zawdzięcza zawartości hemocyjaniny, czyli pigmentu służącego – podobnie jak hem – jako transporter tlenu (z tą różnicą, że w hemocyjaninie metalem odpowiadającym za wiązanie tlenu jest miedź). Po związaniu cząsteczki tego gazu hemocyjanina zmienia kolor z bezbarwnego na turkusowoniebieski. Życiodajny eliksir krążący w ciałach skorupiaków ma cenne właściwości, i to nie tylko dla bezkręgowców. Od lat 70. ubiegłego wieku przemysł farmaceutyczny wykorzystuje w testowaniu swoich produktów dość niezwykłą substancję znaną jako LAL (Limulus amebocyte lysate – lizat amebocytów z krwi skrzypłocza Limulus). LAL używany jest jako biochemiczny wskaźnik obecności toksycznych produktów działania bakterii (tzw. endotoksyn) w wyrobach medycznych. Kontakt tych toksyn z organizmem człowieka może doprowadzić do silnej reakcji zapalnej, a nawet wstrząsu. LAL powstaje przez rozbicie specjalnych komórek (amebocytów) znajdujących się w turkusowej krwi skrzypłocza – prastarego skorupiaka wyglądającego jak skrzyżowanie niewielkiego kopulastego czołgu i stonogi. Każdego roku tysiące tych zwierząt chwyta się na wybrzeżach Atlantyku i Pacyfiku, by następnie poddać je niezbyt przyjemnej procedurze. Ich ciała zostają unieruchomione na specjalnym podeście, a w pancerz, blisko głowy, wbijana jest spora igła, przez którą z jamy ciała zwierzęcia wycieka jaskrawoturkusowy płyn. Choć cały proces wygląda dość makabrycznie, skorupiaki go przeżywają (pozyskuje się jedynie 20–30% krwi zwierzęcia) i po jego zakończeniu są wypuszczane z powrotem do oceanu. Wypełnione turkusową cieczą butelki osiągają na rynku farmaceutycznym zawrotne ceny – ciągle bowiem nie ma dobrej syntetycznej alternatywy dla LAL.
Antyróż
Czy ja przed chwilą napisałem, że nasza krew jest czerwona? Zanim człowiek dobrze zrozumiał budowę swojego ciała oraz tak trywialne – wydawać by się mogło – fakty jak to, że krew jest czerwona, istniało wiele niedorzecznych poglądów na temat funkcjonowania ludzkiego organizmu. Jednym z nich było domniemanie, że niektóre osoby w swoich żyłach mają błękitną krew. Zdawała się to potwierdzać obserwacja pulsujących pod skórą człowieka turkusowych linii – szczególnie dobrze widocznych u arystokratów mogących pochwalić się bladą, alabastrową skórą. Przyglądając się swoim nadgarstkom, bez problemu je dostrzeżemy – nie tylko zresztą tam. Wszędzie, gdzie naczynia krwionośne biegną w naszym ciele tuż pod skórą, widzimy je jako wyraźne, rozgałęziające się turkusowoniebieskie linie. Bez względu na rangę naszego rodowodu niewiele ma to jednak wspólnego z błękitną krwią. Widoczne pod skórą żyły (to one z reguły biegną bardziej powierzchniowo niż tętnice) nie są niebieskie, choć tak zazwyczaj zaznacza się je na anatomicznych rycinach i schematach. Turkusowy kolor podskórnych naczyń to złudzenie optyczne wynikające z dwóch dość interesujących zjawisk. Po pierwsze nasza skóra doskonale przepuszcza światło czerwone, pomarańczowe i żółte – dociera ono w głąb ciała na 5–10 mm. Światło niebieskie rozprasza się znacznie płycej. Jeśli pod skórą nie znajduje się żadna struktura, niebieskie światło odbite od jej powierzchni i czerwone światło odbite od jej głębszych warstw tworzą ogólne wrażenie różowocielistego koloru. Jeśli jednak tuż pod skórą biegnie żyła, płynąca w niej odtleniona krew (i zawarty w niej hem) pochłaniają sporo światła czerwonego. Z różowej mieszaniny eliminujemy więc sporo czerwieni; pozostaje nadmiar błękitu dający wrażenie turkusowej żyły. Po drugie – padamy tutaj ofiarą złudzenia optycznego. Z powodów opisanych wyżej kolor odbijany przez skórę nad żyłą jest wyraźnie chłodniejszy. Otaczająca taką szaroturkusową linię różowa skóra oszukuje nasze oczy i zmusza je do zobaczenia zamiast szarości barwy dopełniającej. Mistrzem w tworzeniu takich iluzji jest japoński badacz koloru oraz jego percepcji Akiyoshi Kitaoka. Bez problemu znajdziecie przykłady jego prac, np. szare truskawki skąpane w błękitnej poświacie, dzięki której nasze oczy w miejscu szarości widzą czerwień. W przypadku żył działa dokładnie ten sam mechanizm, tyle że tło stanowi tutaj różowy, a kolorem „dopowiadanym” przez nasze oczy jest turkus będący barwą dopełniającą koloru różowego. Mózg człowieka – zalany płaszczyzną jednorodnej różowości – próbuje skompensować niedobory koloru tam, gdzie biegnie szarobłękitna żyła, i dodaje do jej barwy turkus. Mamy więc w sobie nie tylko szczyptę jednego z najrzadszych kolorów w przyrodzie, lecz także żywy dowód na to, jak niezwykłym procesem jest widzenie (i jak wiele kolorów w naszym świecie to wytwory mózgu oraz ludzkiej potrzeby nadawania cechom rzeczywistości nazw). Przecież to właśnie dylematy czyjegoś mózgu i rewolucja chcąca w niektórych sytuacjach zamienić ao na midori sprawiły, że wyglądając za okno, profesor Kitaoka widzi sygnalizator drogowy w kolorze, którego nie potrafimy nawet precyzyjnie nazwać. Pomyślmy o tym następnym razem, sprzeczając się z kimś o jedynie słuszną, obiektywną nomenklaturę jakiegoś odcienia.