W afrykańskich kulturach ideę wspólnoty i przynależności traktuje się z większym szacunkiem niż gdziekolwiek indziej. To ona 30 lat temu umożliwiła skłóconemu narodowi pojednanie, a społecznościom na całym kontynencie niesie szansę na lepsze życie.
To był doskonały dzień na plażę: sobota, końcówka września, piękny początek wiosny. Co prawda niebo zasnuły chmury, ale i tak miło było usiąść na piasku czy potruchtać wzdłuż oceanu. Jak potem podawały gazety, grupa zgromadzonych liczyła około półtora tysiąca osób. Wśród nich byli młodzi mężczyźni, starsze osoby, rodziny z małymi dziećmi – w większości czarnoskórzy. Sekcji biegaczy tempo nadawał krępy mężczyzna w białych spodniach i niebieskiej koszulce z napisem: Just call me arch (Mów mi arcy). Arcybiskup Desmond Tutu miał wtedy 58 lat i już po raz kolejny przewodniczył pokojowym protestom na plaży w Strandzie niedaleko Kapsztadu, na której od lat prawo do odpoczynku przysługiwało tylko białym. Jeszcze niedawno, podczas demonstracji w połowie sierpnia, wzywał czarnoskórych plażowiczów, aby zwinęli piknikowe koce i się rozeszli, nie narażali siebie i swoich bliskich na bicie batami przez policję i szczucie psami specjalnie wytresowanymi do atakowania ludzi. Teraz jednak, półtora miesiąca później, policjanci nie byli agresywni; niektórzy z nich, kończąc pracę po południu, unosili nawet rękę, pozdrawiając demonstrujących. Tamtej soboty, 30 września 1989 r., na plaży w Strandzie było tak, jak powinno być w takim miejscu: tłoczno, głośno, wesoło, różnorodnie.
Na późniejszej konferencji prasowej Tutu mówił: „Mam nadzieję, że mieszkańcy Strandu zdadzą sobie sprawę, że ich wyzwoliliśmy. Nie muszą już patrzeć, jak czarnoskórzy wchodzą na plażę nielegalnie. Będą cieszyć się wyzwoleniem, jakim jest możliwość dzielenia się”. I to nie była ironia, z jego słów biły autentyczna nadzieja i radość. Arcybiskup Desmond Tutu – laureat Pokojowej Nagrody Nobla z 1984 r., człowiek, który walce z apartheidem poświęcił większość życia – gorąco wierzył, że system segregacji krzywdzi wszystkich mieszkańców RPA, nie tylko tych o innym niż biały kolorze skóry. Ofiarami byli także ci, którzy go wdrażali, wspierali i czerpali z niego korzyści. Przecież człowiek nie może być szczęśliwy, jeśli inni nie są. Nie może być wolny, gdy innym wolność zostanie ograniczona. Człowiek jest człowiekiem jedynie poprzez innych ludzi. Człowieczeństwo to przynależność – jeżeli więc rezygnujemy z przynależności, tracimy część swojego człowieczeństwa. Tak mówi ubuntu: tradycyjna humanistyczna afrykańska filozofia, która w latach apartheidu i tych tuż po nim zyskała nowy wymiar.
Jesteśmy, więc jestem
„Ubuntu. Piękne słowo, które w pełni oddaje ducha naszego narodu. Jest tym, co sprawia, że jestem dumna z bycia czarną Południowoafrykanką, w tym sensie, iż wiem, że nigdy nie będę sama. Ani w chwilach najgłębszej rozpaczy, ani wtedy, gdy upajam się największymi sukcesami” – twierdzi Angela Makholwa, współczesna pisarka i dziennikarka z RPA. Ideologia ubuntu istnieje na całym kontynencie, chociaż w każdym języku jest określana inaczej, np. jako botho w sotho, umuntu w zulu, unhu w szona. Jej najkrótsza definicja zawiera się w tradycyjnym zuluskim wyrażeniu Umuntu ngumuntu ngabantu, które można przetłumaczyć jako: „Ludzie są ludźmi dzięki ludziom”, i jest to najlepsze podsumowanie tej tylko na pierwszy rzut oka prostej koncepcji. Wspólnotowość i ścisła współpraca od zawsze były warunkiem przetrwania w Afryce Subsaharyjskiej; pomaganie sobie stanowi zwykły odruch serca, ale też przede wszystkim jest decyzją podyktowaną logiką. „W trudnych warunkach jedynie solidarność społeczna pozwala przeciwdziałać głodowi, izolacji, niedostatkowi, ubóstwu oraz innym wyzwaniom – wspólnotą rządzą braterskie i siostrzane odruchy empatii, współpracy, troski i dzielenia się” – tłumaczą dziennikarze Courage Kusemwa i Emmanuel Mandidzidze w artykule wyjaśniającym podstawy tej filozofii. Ich zdaniem przedkolonialne społeczeństwa były oparte na wzajemnej pomocy oraz wspólnym radzeniu sobie z trudnościami i dopiero pod wpływem kultury europejskiej dawna solidarność ustąpiła indywidualizmowi (co jednak nie znaczy, że sytuacja nie może znowu się odwrócić).
Ubuntu wyrasta z przekonania, że nasze istnienie zależy od innych; że jesteśmy połączeni, tworzymy całość: z tymi, którzy żyją wokół nas, z naszymi przodkami i z tymi, którzy urodzą się już po naszej śmierci. Jesteśmy współodpowiedzialni za siebie nawzajem, nasze dobro zależy od innych, a ich dobro – od nas. To, jak się zachowujemy, jakie decyzje podejmujemy, co wybieramy w życiu, z jednej strony świadczy o całej społeczności, z drugiej zaś na nią wpływa. Jeżeli sobie to uświadomimy, łatwiej nam będzie dokonywać wyborów opartych na życzliwości i szacunku.
Harmonia społeczna jest wartością nadrzędną, co jednak nie oznacza, że szczęście i spokój jednostki się nie liczą, przeciwnie – są bardzo ważne. Jednak według ubuntu naprawdę troszczymy się o siebie tylko wówczas, gdy mamy na względzie dobro całej społeczności. W książce No Future Without Forgiveness (Nie ma przyszłości bez przebaczenia) Desmond Tutu tłumaczy: „Pojęcie ubuntu jest bardzo trudne do oddania w zachodnich językach. Mówi ono o samej esencji człowieczeństwa. Kiedy chcemy kogoś wyjątkowo mocno pochwalić, mówimy: »On/ona ma ubuntu«. To znaczy, że jest szczodry, gościnny, przyjazny, opiekuńczy i współczujący. I oznacza to także, że moje człowieczeństwo jest nierozerwalnie związane z jego. Wszyscy jesteśmy w tej samej wiązce życia. Mówimy »człowiek jest człowiekiem z powodu innych ludzi«. To nie znaczy: »Myślę, więc jestem«. To raczej: »Jestem człowiekiem, bo przynależę«. Uczestniczę. Dzielę się”.
Nieprzypadkowo Tutu przywołuje tutaj słynną maksymę Kartezjusza. Zdanie, od którego zaczęła się nowoczesna zachodnia filozofia, nie tylko oddzieliło „myślących” od „niemyślącej” części świata, lecz także podkreśliło odrębność istnienia. Tymczasem według afrykańskiej filozofii człowiek dopiero wtedy staje się człowiekiem, gdy jest zakorzeniony we wspólnocie, poetycko nazwanej przez arcybiskupa wiązką.
Jednak najsłynniejszą metaforą, która łączy się z koncepcją ubuntu – i która zresztą też została wymyślona przez Tutu – jest ta, w której występuje figura tęczy. „Jesteśmy tęczowym narodem Boga! Razem idziemy po wolność, biali i czarni razem!” – słowa arcybiskupa, którymi błagał obie strony konfliktu o pokój, dały w latach 90. ubiegłego wieku początek „tęczowości”, czyli ruchowi pojednania w RPA. Duchowny, kiedy mówił o tęczowym narodzie, pragnął ukazać, że różnorodność i równość mogą splatać się w piękną całość. Pod koniec XX w. najbardziej oczywistym problemem RPA było dziedzictwo apartheidu – tęczę, do której arcybiskup porównywał południowoafrykański naród, przeciwstawiano rasistowskiej czarno-białej symbolice. Można jednak mieć pewność, że współczesne rozumienie tęczowej metafory odnoszące się do ludzkiej seksualności i tożsamości płciowej również spodobałoby się temu najsłynniejszemu orędownikowi filozofii ubuntu. „Gdyby Bóg był homofobem, to nie współpracowałbym z nim – deklarował w 2013 r. podczas inauguracji w Kapsztadzie kampanii Równi i Wolni emerytowany już wówczas, 82-letni arcybiskup. – Odmówiłbym pójścia do homofobicznego nieba. Powiedziałbym: przepraszam, wolę jednak iść w to drugie miejsce”.
Prawda i pojednanie
Chociaż w 1994 r. uroczyście ogłoszono koniec apartheidu, podziały wcale nie zniknęły. Dwaj przywódcy RPA: ostatni biały prezydent Frederik W. de Klerk i pierwszy czarnoskóry Nelson Mandela ściskali sobie dłonie lub wznosili wspólnie ręce w geście zwycięstwa, lecz tak samo poruszająca jak tego typu obrazy była pamięć o rasistowskich masakrach. Obawiano się, że nowy, kruchy porządek szybko upadnie i wróci stara ideologia, jednak podobnie bano się odwetu i zemsty za lata (czy raczej wieki) ucisku. Ani poczucie winy, ani poczucie krzywdy, ani tym bardziej wzajemna nienawiść nie są dobrymi fundamentami nowego społeczeństwa. Uwolniony po 27 latach więzienia Mandela i jego najbliższy współpracownik Tutu, którego wystąpienia porywały tłumy (także dzięki poczuciu humoru i legendarnemu zaraźliwemu śmiechowi arcybiskupa), ratunek widzieli właśnie we wspólnotowym poczuciu „jestem dzięki innym”.
Afrykańska koncepcja przynależności znalazła się nawet w nowej konstytucji RPA, stworzonej tuż przed oficjalnym ogłoszeniem upadku apartheidu. W artykule mówiącym o budowaniu jedności społecznej znalazł się zapis: „[…] istnieje potrzeba zrozumienia, ale nie zemsty, potrzeba zadośćuczynienia, ale nie odwetu, potrzeba ubuntu, ale nie wiktymizacji”. To nie było tylko pięknie brzmiące sformułowanie. Afrykańska etyka stała się inspiracją do powstania w 1995 r. Komisji Prawdy i Pojednania – bezprecedensowego organu, którego celem było udokumentowanie zbrodni apartheidu i podłożenie podwalin pod nowe społeczeństwo. Intuicyjną ścieżką – przynajmniej dla człowieka zachodniej cywilizacji – byłoby sporządzenie ścisłego rachunku krzywd, rozliczenie winnych, wymierzenie kar. Taka strategia jednak zupełnie rozmijała się z założeniami ubuntu. Wspólnocie bardziej przysłużyłyby się: szczere przeprosiny z jednej strony, a z drugiej – wybaczenie. Komisja ogłosiła więc program amnestii i to było już ubuntu w czystej postaci. Jeżeli sprawcy przedstawią prawdę o zdarzeniach, w których brali udział, i jeśli przestępstwo, które popełnili, wynikało wyłącznie z pobudek politycznych, a nie z chęci zysku czy zemsty, zostaną uniewinnieni. Odpuszczenie win w zamian za prawdę i skruchę. Z kolei ofiary apartheidu miały prawo do zadośćuczynienia i wybaczenia sprawcom swojego cierpienia.
Praktykowanie ubuntu – jak to powiedział kiedyś Tutu – jest proste, co nie znaczy, że łatwe. Kiedy jest się matką zastrzelonego syna, trudno poczuć przynależność do tej samej wspólnoty co ten, który naciskał spust. Syn Cynthii Ngewu, 25-letni Christopher, zginął razem z sześcioma młodymi czarnoskórymi mężczyznami – najmłodszy z nich miał zaledwie 16 lat – w głośnej strzelaninie w Gugulethu w 1986 r. (nie była to jedyna taka rasistowska masakra z czasów apartheidu, jednak jej okrucieństwo przewyższało inne). Cynthia stanęła przed Komisją dokładnie 10 lat później. Mówiła o swoim cierpieniu, o rozpaczy nieżyjącego już męża, ale zapytana o to, czy policjanci, którzy strzelali do jej syna, powinni zostać ukarani długoletnim więzieniem, odparła: „Nie zgadzam się z tym punktem widzenia. Nie chcemy patrzeć na to, jak ludzie cierpią w podobny sposób, jak my cierpieliśmy. Myślę, że wszyscy powinniśmy być oddani idei ponownego przyjęcia tych ludzi do społeczności. Chcemy okazać im człowieczeństwo, tak aby oni z kolei mogli odzyskać swoje człowieczeństwo”. Jeszcze wyraźniej idea wspólnotowości i przynależności wybrzmiewała w jej urywanych, wypowiadanych przez ściśnięte gardło zdaniach o osobistym wybaczeniu: „To się nazywa pojednanie… Jeśli dobrze to rozumiem… jeśli ten zabójca, mężczyzna, który zabił Christophera, jeśli to miałoby oznaczać, że on na nowo stanie się człowiekiem, tak, żebyśmy i ja, i my wszyscy odzyskali nasze człowieczeństwo… wtedy zgadzam się, wspieram to wszystko”.
Naprawiać, a nie karać
Komisja Prawdy i Pojednania działała przez sześć lat, do 2001 r. Wysłuchała tysięcy zeznań ludzi, z których wielu – jak by to powiedział Tutu – miało ubuntu. Analizująca prace Komisji Yvonne Jooste, prawniczka z Uniwersytetu w Pretorii, po przekopaniu się przez tomy zeznań świadków ze zdumieniem pisała w raporcie, że Cynthia Ngewu nie była wyjątkiem: większość matek zabitych synów wykazała niewiarygodną wolę przebaczenia. Program amnestyjny nie był doskonały, spotykał się z krytyką obu stron. Biali mieszkańcy RPA uważali, że obietnica uniewinnienia sprawców jest mglista i obwarowana trudnymi do spełnienia warunkami (z ponad 7 tys. podań o amnestię pozytywnie rozpatrzono tylko 849), a jawne przesłuchania sprawców rasistowskich zbrodni niepołączone z wyrokami pozbawienia wolności mogą skutkować samosądami. Z kolei czarnoskórzy krytycy – a było ich znacznie mniej, choć to przecież nie biali stanowili większość ofiar apartheidu – nie godzili się na to, aby idea pojednania była alternatywą dla idei sprawiedliwości. Uważali, że bez tej drugiej pierwsza nie może zaistnieć. Jak jednak tłumaczył obu tym grupom członek Komisji Bongani Finca, każde przestępstwo wiąże się nie tylko z osobistą krzywdą ofiary, lecz przede wszystkim polega na zaburzeniu społecznej harmonii. Wymierzenie kary nie pomoże na nowo nawiązać więzów, przeciwnie: podziały będą się pogłębiać. Właśnie dlatego – jak mówił – „ubuntu nie skupia się na tym, w jaki sposób zostałeś skrzywdzony, ale na tym, jak my wszyscy możemy odbudować naszą społeczność, jak możemy ją wspólnie uzdrowić”. Również Tutu – chociaż sam czasem nie mógł opanować płaczu podczas opowieści świadków – przekonywał już po zakończeniu prac, że droga, którą wybrała Komisja, była słuszna: „Jeśli znajdziesz w sobie to coś, co pozwoli ci wybaczyć sprawcy, jesteś uwolniony”.
O tym, jak wielka jest rola tradycyjnej koncepcji ubuntu w kształtowaniu się współczesnych relacji społecznych w Republice Południowej Afryki, może świadczyć m.in. fakt, że od kiedy pojęcie to zostało zamieszczone w konstytucji z 1993 r., prawo w RPA do dziś oficjalnie się nim posługuje. Jak wskazuje prof. filozofii Thaddeus Metz, południowoafrykańskie sądy częściej niż w Europie uzasadniają swoje wyroki potrzebą naprawienia zerwanych więzów i decydują się na złagodzenie kary (czy nawet zastąpienie jej tylko ostrzeżeniem). Idea wspólnotowości i przynależności weszła do języka prawniczego, stała się oficjalną częścią życia społecznego. Przykładem może być krytyczna opinia Sądu Najwyższego z 2009 r. na temat orzeczenia kary czterech miesięcy pozbawienia wolności dla sprawcy przemocy domowej. Nawet niedługi pobyt w więzieniu może skutkować utratą pracy i trudnościami w znalezieniu innej, co w oczywisty sposób przełoży się na jeszcze gorszą sytuację finansową i może spowodować kolejne kłopoty z prawem. Ucierpią i ukarany, i społeczeństwo. Doprowadzenie do pojednania stron konfliktu byłoby lepsze dla wszystkich – argumentował Sąd w duchu ubuntu – również dla ofiary przemocy. Taki werdykt nie jest wyjątkiem, w podobny sposób rozpatrywane są sprawy o kradzież czy oszustwo. Prawdziwa sprawiedliwość powinna być oparta na zadośćuczynieniu i pojednaniu, a nie na karze – głosi południowoafrykańska etyka.
Małe kawałki
Idea ubuntu przenika wszelkie relacje społeczne, nie tylko te najbardziej formalne, oparte na przepisach, lecz także najprostsze, prywatne. „Dzień dobry, jak dzisiaj spałeś?”, „Jeśli ty spałeś/spałaś dobrze, to ja też” – brzmi tradycyjne poranne powitanie w szona, głównym języku Zimbabwe. Po południu za to można przywitać się, pytając: „Jak mija ci dzień?” i usłyszeć: „Jeśli twój dzień jest dobry, to i mój jest taki”. Już pierwsze chwile spotkania podkreślają jedność, istnienie w tej samej wspólnocie. Nawet jeśli ludzie, często z powodów ekonomicznych, wyjeżdżają z Zimbabwe czy Mozambiku do bogatszych krajów, zabierają ubuntu ze sobą. Poczucie przynależności nie znika, wspólnota po prostu rozszerza swoje granice.
Getrude Matshe, działaczka społeczna i mówczyni pochodząca z Zimbabwe, a mieszkająca obecnie w Nowej Zelandii, w swoim wystąpieniu na TEDx opowiada: „Ubuntu to nie jest coś, czego się nauczyłam, ale coś, czego doświadczyłam, wychowując się w Zimbabwe, obserwując tam życie wokół siebie. Wyrastałam w przekonaniu, że robienie nawet drobnych rzeczy dla wspólnego dobra ma sens. Moi rodzice w kółko powtarzali, że małe kawałki składają się w naprawdę coś wielkiego”. Matshe uświadamia, że wzajemna troska i empatia, istniejące w Afryce od zawsze, dzisiaj są szansą dla skrajnie ubogich wiejskich społeczności. Choć jej dom znajduje się już gdzie indziej, wciąż czuje się częścią dawnej wspólnoty. Pierwszy projekt, który zrealizowała w rodzinnej wiosce, polegał na opłacaniu edukacji dzieci, których rodziców nie było na to stać. Po roku przejęła małą lokalną szkołę, a następnie – by nie polegać wyłącznie na charytatywnych zbiórkach – zbudowała społeczny młyn, który był w stanie nie tylko utrzymać szkołę, lecz także pokryć koszty edukacji i wyżywienia uczniów. Potem założyła bibliotekę i salę komputerową. W kontenerze, w którym z Nowej Zelandii przypłynęły komputery, otworzyła klinikę dla osób z AIDS (wcześniej darmowe leki również były dostępne, ale jedynie w szpitalu oddalonym o 40 km, tymczasem mieszkańców nie było stać, by płacić co miesiąc za bilet autobusowy). W 2007 r. po powodzi, która spustoszyła jej rodzinną okolicę, Matshe otworzyła jeszcze w wiosce przedszkole i żłobek, dzięki czemu najmłodsze dzieci miały zapewnione posiłki i opiekę, a ich rodzice mogli pracować i stopniowo uniezależniać się od pomocy charytatywnej. „Kiedy któregoś razu przyjechałam odwiedzić rodzinę, usłyszałam, jak kilkuletnia dziewczynka szepcze z podziwem do drugiej: »Ona umie prowadzić auto!«. W moich stronach kobiety tego nie robią. Uświadomiłam sobie, że czasem tym małym kawałeczkiem, który mogę dołożyć do większej całości, jestem ja sama. Kiedy odwiedzam szkołę w mojej rodzinnej wiosce, pokazuję uczniom, że oni też mają szansę, mogą zobaczyć siebie we mnie”. Obecność to najprostszy ze sposobów wsparcia, to zupełna podstawa ubuntu. Jestem, bo jesteś, bo jesteśmy.
Tekst ukazał się pierwotnie pod tytułem „Ubuntu”.