Wiara, szkiełko i czucie Wiara, szkiełko i czucie
i
Michiel Jansz van Mierevelt, „Anatomy Lesson of Dr. Willem van der Meer”, 1617, domena publiczna via Wikimedia Commons
Wiedza i niewiedza

Wiara, szkiełko i czucie

Iza Klementowska
Czyta się 14 minut

Aby zmieniać ludzkie życie, nie trzeba wielkich laboratoriów i ogromnych budżetów. Czasem wystarczą mikroskop, kilka próbek oraz niezachwiana wiara w naukę i… w siebie.

Najpierw one – oczy. Ogromne, brązowe. Zdają się wypełniać jedną trzecią twarzy. Dopiero później dostrzegam zbyt duże spodnie ogrodniczki na siwawym podkoszulku, który być może kiedyś był biały. Kruczoczarne włosy zaczesane do tyłu w krótki kucyk. Na nich czapka z daszkiem z zatartym już napisem.

Bardziej przypomina farmera niż naukowca. Ogródek za domem ma zresztą dość spory. Zatapia w nim ręce codziennie, odkąd żona zdecydowała się odejść i przeprowadzić do dużego miasta.

Słyszałam o nim jeszcze przed pandemią, ale mogłam przyjechać dopiero na początku 2022 roku, kiedy USA znowu otworzyło swoje granice.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

„Rozłączyłem się wtedy, bo nie lubię mediów ani dziennikarzy” – mówi, kiedy przypominam mu, że dwa lata wcześniej dzwoniłam. Dostałam wówczas numer do niego od Jacka. Victor macha ręką, ale nie w geście zapraszającym do środka; raczej takim, który pokazuje, że jest mu obojętne, skąd mam jego adres. „Nie powinienem ci go dawać, ale skoro już jesteś, to wejdź”.

Dom w środku wygląda, jakby przeszło przez niego tornado. Plastikowe butelki walają się wszędzie, podobnie jak torebki po chipsach.

„Nie spodziewałem się gości”.

Zaczynam zastanawiać się, jak ten człowiek, który nie potrafi zachować porządku w domu, może zapanować nad czymś tak niewielkim jak ludzka komórka. Łapię się na tym, że go oceniam, jeszcze nim zaglądam do laboratorium.

Victor przygotowuje mi herbatę w kubku, który po wyjęciu ze zlewu przepłukuje jedynie wodą z kranu. Gdy stawia go przede mną, dostrzegam wyraźny beżowy nalot na brzegu. Przekręcam kubek, aż znajdę miejsce, które wygląda na czystsze.

„Ot, wy, ludzie, wiecznie bojący się zarazków – kwituje z półuśmiechem. – A nam bakterie są potrzebne, żeby żyć. Im więcej ich weźmiesz w siebie, tym bardziej będziesz potrafiła się przed nimi bronić”.

***

Victor ma na sobie gogle narciarskie i gumowe rękawiczki, jakby szykował się do pracy w ogrodzie, a nie do badania próbki, której nie sposób dostrzec gołym okiem. Pod mikroskopem ogląda coś z wielką uwagą, a ja zastanawiam się, co właściwie widzi. Ostrożnie wyciąga pipetką substancję z podłużnego słoika, który przypomina wysoki pojemnik na oliwki.

Substancja ma konsystencję kisielu, przez co trudno jest nabrać odpowiednią ilość za pierwszym razem. Victor wypuszcza jej kroplę na maleńkie szkiełko, a potem precyzyjnie kroi ją żyletką na kilka części. Wciąż niezadowolony, mierzy i waży każdy kawałek.

Jego twarz rzadko zdradza odprężenie. Tym razem dostrzegam jednak, jak oddycha z ulgą, a na jego ustach pojawia się cień zadowolenia.

„Chodź, sama zobacz” – zaprasza mnie na krzesło, którego jedna z nóg wyraźnie się chwieje.

Mam trudności z utrzymaniem równowagi, więc zamiast siadać, przykucam. Nie jestem pewna, na co powinnam patrzeć, a może raczej – co właściwie powinnam zobaczyć. To, co widzę, przypomina mozaikę bąbelków i bąbli rozrzuconych po powierzchni nakrapianej i przecinanej delikatnymi liniami. Bąble nie są idealnie okrągłe: tu i ówdzie wydłużone, gdzie indziej lekko ściśnięte. Między nimi wiją się grubsze nici przywodzące na myśl węże, które czasami tworzą osobne struktury.

Najbardziej wyróżniają się intensywnie niebieskie kropki, rozsiane po całym obrazie jak farba na płótnach Jacksona Pollocka. Nie mam pojęcia, co to wszystko przedstawia, ale wygląda intrygująco. Gdybym wpatrywała się w to dłużej, mogłabym chyba dostrzec coś więcej: postać, zwierzę albo drzewo. Wszystko zależy od wyobraźni.

„To koronawirus” – mówi z uśmiechem Victor, a mnie paraliżuje. Nie mam na sobie nawet rękawiczek, nie wspominając o maseczce. Przez chwilę myślę, że żartuje. Wirus jeszcze zbiera żniwo, jestem zaszczepiona, ale tak blisko COVID-u chyba nie byłam. Przynajmniej świadomie. Victor już teraz całkiem się śmieje, widząc moją minę. „Nic się nie bój. Wezmę teraz szczepionkę i zobaczysz, co się stanie. Ten wirus, który tutaj mam, jest już pozbawiony mocy”.

Nie wiem, co to oznacza, a Victor nie do końca potrafi mi wytłumaczyć, w jaki sposób wyplenia z wirusa moc. Bierze do ręki inną pipetę i wybiera z beczkowatej buteleczki trochę przezroczystej substancji i po prostu wrzuca na szkiełko z wirusem. Potem całość, łącznie z mikroskopem, zasłania specjalną szklaną kopułą, jakby przykrywał ciasto na paterze.

„Zostawimy to na dwa dni, jutro zobaczysz, jak się zmieniło. Po trzech dniach to będzie zupełnie inny obraz”.

Rozglądam się po szopie, w której światła dziennego jest jak na lekarstwo. Promienie słoneczne wpadają jedynie przez okienko, na którym zdążyła się już utkać pajęcza nić. Drewniane ściany w całości zastawione są regałami z pojemnikami i pudełkami. Wszystkie opisane są literami oraz liczbami, które nic mi nie mówią.

Zastanawiam się, w jaki sposób Victor się tu odnajduje. Ma chyba z milion pojemników. Przy najcieńszej ścianie na szafce przypominającej barek na kółkach stoją mikroskopy, pipety, a także inne urządzenia i sprzęty. Laboratorium powinno być schludne, niemal nieskazitelnie czyste, sterylne – przynajmniej tak mi się wydaje ‒ a tu kurz tańczy na półkach z innymi paprochami. Dopiero po chwili w tym półmroku między regałami dostrzegam wiszący na ścianie dyplom: „Uniwersytet Harvarda, medycyna”. A tuż pod nim certyfikat ukończenia studiów genetycznych na tej samej uczelni. Victor dostrzega mój wzrok i wzrusza ramionami.

„Wolę być tu i sam sobie stanowić jednoosobową, wysyłkową izbę lekarską. Ludzie przysyłają mi swoją dokumentację medyczną, próbki krwi, DNA, a ja staram się im doradzić. Żeby leczyć, nie trzeba dużych laboratoriów. Wystarczy się tylko na tym znać”.

Niespecjalnie mnie tym przekonuje. Widzi to wyraźnie, a ja widzę wyraźnie, że w ogóle mu nie zależy, żeby mi coś udowodnić. To skłania mnie z kolei do tego, by uwierzyć mu bardziej. Chociaż oko dostrzega dokładnie coś odwrotnego.

„Popatrz na te cztery półki – wskazuje na regał z pudełkami oznaczonymi czerwonymi kropkami, zupełnie jak przy sprzedaży obrazów. – To 400 osób, które dzięki mojej terapii genowej leczącej mukowiscydozę mogą już przestać się bać, że ich dziecko umrze przedwcześnie. I to nie za setki tysięcy dolarów, ale tylko za dwa tysiące. Te z zielonymi kropkami to osoby z wirusem HIV. Długo mi zajęło, zanim udało się znaleźć odpowiednie przeciwciała, żeby ludzki organizm nie uznał ich za kolejnego wroga. Ponad 200 osób wciąż testuje terapię, bo nie wszystkim jednak się przyjmuje. Organizmy niektórych rzeczywiście odrzucają prawidłowy gen. Poza tym leczę z hemofilii, testuję leki na raka różnego rodzaju. Tu jeszcze czeka mnie trochę pracy, bo rak to wyjątkowo oporny intruz”.

„Czy ty masz na to wszystko patenty?”

Nie odpowiada, więc powtarzam pytanie. Ale tylko na mnie zerka, milczy. Patrzę na wszystkie te pudełka i widzę tak naprawdę ludzi, którzy de facto są testerami terapii. Nie chcę skojarzyć ich z królikami doświadczalnymi, a tym bardziej nie chcę tego powiedzieć Victorowi, lecz on to wie. Wyciąga z jednej z szuflad duży, pękaty, niedomykający się segregator i podaje mi bez słowa.

„Victor, dziękuję, że podarowałeś mi dodatkowe dwa lata życia. Eryk”.

„Victor, gdyby nie ty, nasza mała Emma być może dziś już by nie żyła. Wciąż kaszle i nadal musimy uważać, żeby nie złapała żadnego dodatkowego wirusa, ale już jeździ na rowerze i pływa – wyobrażasz to sobie?”

„Victor, AIDS chyba się cofa. Jestem silniejszy niż kiedykolwiek”.

„Victor, dziękuję, uratowałeś moją mamę”.

„Victor, Ralph mówi ci samodzielnie: dziękuję. W załączniku płyta z nagraniem”.

Podaje mi mały przenośny odtwarzacz CD, nakładam słuchawki i słyszę głos chłopca, który mocno wciąga powietrze i mówi: „Victor, zapraszam na moje siódme urodziny. Jeśli możesz, to kup mi konia”. Rozlega się śmiech dość dźwięczny, po czym znowu słyszę głęboki wdech.

„Ten chłopiec nie miał sił, żeby oddychać”.

Spoglądam na inny regał, cały wypełniony pojemnikami oraz pudełkami, i już wiem, że to ludzie, którzy czekają, aż Victor znajdzie terapię również dla nich. I wciąż tych osób przybywa; codziennie kurier przywozi mu następne pudełka, które układa w kolejnej kupce, nierozpakowane.

„Widzisz, gdyby te osoby szukały pomocy u firm farmaceutycznych, płaciłyby tak naprawdę nie za pracę naukowców i lekarzy, ale wszystkich tych ludzi, którzy stoją za machiną całego biznesu, ponieważ on musi się kręcić, a akcje na giełdzie sprzedawać. Udziałowcy, dyrektorzy, menedżerowie – oni zarabiają najwięcej, i za to tak naprawdę płaci chory. Nie za terapię, która w rzeczywistości nie musi być droga. Jest wciąż zbyt droga jak na mój gust, ale jednak nie aż tak”.

Szybko obliczam sobie w głowie, ile musi zarabiać sam Victor, i wychodzą mi właśnie miliony dolarów. Patrząc na to, co ma i w jakim wszystko jest stanie, łącznie z autem, starym fordem o pordzewiałych już blachach, trudno mi jakoś zobaczyć te pieniądze. Również w laboratorium.

„Wszystko idzie na eksperymenty i badania. Pieniądze inwestuję jedynie w leczenie. Inaczej nie miałoby to dla mnie żadnego sensu”.

„Czy zdarzyło ci się, że ktoś po twojej terapii jeszcze bardziej się rozchorował lub zmarł?” – pytam ostrożnie.

„Tak – odpowiada szczerze. – Ale to nie z winy terapii ani jej szkodliwości, tylko choroba była już w tak zaawansowanym stadium, że nie sposób było człowieka uratować. Każdy podpisuje oświadczenie, że rozumie, że moja terapia jest eksperymentalna, i bierze odpowiedzialność za nią na samego siebie. Ja nie ponoszę żadnej. Chodź, gulasz z grzybów chyba już się zrobił”.

Jemy, a ja, patrząc na potrawę, zastanawiam się, jaki eksperyment Victor mógł na niej przeprowadzić. Smakuje tak, jakby zmiksować zapach lasu z aromatem grzybów i odrobiną czegoś słodkiego. W nocy mam niezwykle barwne sny: wszystko widzę w wyostrzonych, niemal oślepiająco intensywnych kolorach. Gdy się budzę, ostrożnie otwieram oczy – obawiam się, że te przesycone barwy przesłonią mi rzeczywistość. Nic takiego się jednak nie dzieje.

***

Dzień później bąble wydają się mniej wyraziste, o mniej zarysowanych liniach. Wyglądają, jakby znikały. Podobnie dzieje się z niebieskimi kropkami. Zblakły i straciły swoje kontury. Obraz Pollocka zanika teraz na moich oczach.

„To jest magia medycyny. Wirus ginie. Na razie znika powoli, ale obiecuję ci, że za dwa, trzy tygodnie to szkiełko będzie wyglądało na puste” – tłumaczy Victor.

Kiedy proszę go o pomoc w skontaktowaniu się z osobami, którym pomaga, odpowiada jedynie: „Sam nie znam ich nazwisk. Są dla mnie imieniem ze specjalnym oznaczeniem. Nie chcę wiedzieć o nich nic więcej, bo za bardzo angażuję się emocjonalnie. A moja praca wymaga spokoju. Te wszystkie próbki – wskazuje na stos paczek ułożonych przy drzwiach szopy – nie trafiają z adresów, pod którymi te osoby mieszkają, ale ze skrzynek pocztowych. Tak jest bezpieczniej i dla nich, i dla mnie. Handel nieatestowaną terapią genową nie jest dozwolony, więc wszyscy mielibyśmy problemy. I tak jestem zły na Jacka, że dał ci mój numer telefonu. Napisz w tym reportażu jedno: »Życie ludzkie warte jest eksperymentów, nawet jeśli kończą się one czasem tragicznie«. Z czasem dojdziemy do perfekcji i wtedy uda się uratować wiele istnień. Słyszałaś o HeLa?”.

Nie słyszałam. W 1951 r. w laboratorium George’a Otto Geya w szpitalu Johna Hopkinsa w Baltimore pojawiły się komórki nowotworowe pobrane od Henrietty Lacks. Jej przypadek był wyjątkowo trudny, zarówno z powodu zaawansowania choroby, jak i nietypowej struktury komórek rakowych. Przed pierwszą radioterapią lekarz pobrał od niej wycinek guza z zaatakowanej części macicy oraz fragment zdrowej tkanki z obszaru oddalonego o kilka centymetrów.

George Gey próbował wówczas pracować nad wyhodowaniem pierwszej nieśmiertelnej linii komórkowej z komórek pobranych od pacjentów. Nie udawało się. Te albo szybko umierały, albo pożerały je bakterie i grzyby wirujące w powietrzu. Kiedy to w końcu doszło do Geya, zadbał, by komórki znalazły się w specjalnych inkubatorach. W jednym z nich umieścił właśnie komórki pobrane od Henrietty Lacks i nazwał je w skrócie HeLa. W tak sterylnych warunkach nie tylko nie umarły, ale zaczęły się mnożyć w przyśpieszonym tempie, tak że nie nadążano z przenoszeniem ich na nowe pożywki wspomagające życie i rozwój.

W ciągu kilku dni okazało się, że komórki podwajają swoją liczbę co dobę. Po kilku tygodniach Gey uznał, że wyhodował kolonię komórek, na których będzie można pracować przez najbliższe kilkanaście lat. Pomylił się co najmniej o 50, ponieważ jeszcze dziś czasami korzysta się z komórek należących do nieżyjącej już dziś Henrietty. Obecnie ich wagę szacuje się aż na 50 mln ton. Victor opowiedział, że to komórki kobiety zabrała w kosmos specjalna satelita, na wypadek gdyby ludziom groziło opuszczenie naszej planety i trzeba byłoby pracować nad pokonywaniem kosmicznych chorób. Komórki HeLa odegrały kluczową rolę w wielu odkryciach naukowych, m.in. w opracowaniu szczepionki przeciwko polio, w badaniach nad wirusem HIV, a także nad zapłodnieniem in vitro czy chemioterapią.

Kiedy wyjeżdżam spod domu Victora, widzę, jak stoi, trzymając swojego psa – ogromnego wilczura – za obrożę. Nie uśmiecha się. Po prostu stoi i patrzy. Nie przypominam sobie, żeby w ciągu trzech dni, jakie tu spędziłam, ktoś do niego dzwonił. Nie daje mi to podstaw do tego, by od razu uznać go za odludka, ale coś każe mi o niego spytać w mieście. Bar przy nabrzeżnym deptaku wydaje się idealnym miejscem. Rybacy są już po pracy, sączą piwo i patrzą w telewizor, w którym leci mecz koszykówki.

„Victor? Tak, znam, ale nie utrzymujemy kontaktów. To dziwak, produkuje jakieś nawozy roślinne, ale kiedy go o nie spytałem, nie chciał mi ani nic sprzedać, ani w ogóle o tym mówić”.

„Wiem, że zostawiła go żona, bo kompletnie się nią nie interesował”.

„On przyjezdny jest. Chyba już z 10 lat tu mieszka, ale z nikim się nie przyjaźni”.

„Nieszkodliwy gość, ale nie wiem, czy chciałbym się z nim przyjaźnić”.

„A dlaczego pani pyta? Jest nim pani zainteresowana?”

Nikt nic nie wiedział o laboratorium. A ja nic o nim nie mówiłam.

„Raz tylko pytali o niego funkcjonariusze FBI – wypala nagle barmanka. – Jakieś trzy lata temu, ale nie wiem tak naprawdę, o co chodziło. Od tamtej pory trzymam się od niego z daleka. Nawet w sklepie”.

Trzy tygodnie później dzwoni telefon. Jestem jeszcze w Stanach.

„Tu Victor, chciałem ci tylko powiedzieć, że szkiełko jest czyste, COVID zlikwidowany, a mój pacjent z hemofilią przestał tracić krew”.

Czytaj również:

Organizacja Narodów Wymarzonych Organizacja Narodów Wymarzonych
i
Podczas World Culture Festival milion uczestników z całego świata celebrowało różnorodność i wspólnotę; zdjęcie: Archana Patchirajan
Złap oddech

Organizacja Narodów Wymarzonych

Reportaż z World Culture Festival 2023
Paulina Wilk

W ostatni piątek września kongresmeni na Kapitolu spierali się o dług publiczny. Nad krajem zawisła groźba bankructwa. A nieopodal, w samym centrum Waszyngtonu milion ludzi zanurzało się w łagodnej medytacji.

Media grzmiały od świtu. Wielu pracowników na państwowych posadach – od policjantów po muzealników – miało z dnia na dzień zostać bez centa. W Izbie Reprezentantów trwały gorączkowe negocjacje, na Kapitol wjeżdżały potężne czarne SUV-y z przyciemnionymi szybami oraz telewizyjne furgonetki. Miasto zamarło w napięciu.

Czytaj dalej