Diabelski młyn i karuzelę zawdzięczamy Turkom osmańskim, a rollercoaster – carowi Piotrowi Wielkiemu i carycy Katarzynie. Kolejka górska jest dobra dla pobożnych chrześcijan, pomoże też na kamienie nerkowe.
„Karuzela, karuzela, na Bielanach co niedziela” – śpiewała Maria Koterbska w 1955 r., a piosenkę spopularyzowaną przez socrealistyczną komedię Irena do domu! kojarzą w Polsce nawet ci, którzy nie pamiętają PRL-u, nie wiedzą nic o Koterbskiej ani nawet w życiu nie byli na warszawskich Bielanach. Oto moc tkwiąca w prostocie rymu i melodii, ale też w wirującej zabawie, w wizji dosłownie odlotowego niedzielnego odpoczynku. A myśląc „karuzela”, nie wyobrażamy już sobie tylko jazdy na konikach kręcących się na kole lub zawieszonych na łańcuchach. To symbol wesołego miasteczka pełnego także innych mechanicznych cudactw, takich jak kolejki górskie i diabelskie młyny. Czy ktoś gustuje w wielkich rollercoasterach, czy wystarczają mu powolnie sunące łabędzie, powinien odbyć w maju rundę honorową na ulubionej maszynie – a to z okazji wielkiej karuzelowej rocznicy. Lecz o tym za chwilę, przy kolejnym okrążeniu.
Rycerska zabawa
W bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego znajduje się piękny rysunek XVI-wiecznego flamandzkiego malarza Fransa Florisa pokazujący pierwowzór zabawy na karuzeli. Ilustracja przedstawia mianowicie uroczystości zaślubin księcia Parmy Alessandra Farnese z księżniczką Marią Portugalską w 1565 r. na brukselskim Grande Place. Zgodnie z tradycją ceremonię uświetniono zabawą zwaną z włoska garosello. Był to swoisty trening rycerzy, pędzących w koło na koniach i zrywających kopiami zawieszone na słupach kule oraz pierścienie. Ponoć zwyczaj ten zachodnie rycerstwo podpatrzyło u wojowników w Bizancjum i na Bliskim Wschodzie.
Wtedy, w XVI w., rycerze zdecydowanie odchodzili już w przeszłość. A kiedy ich zabrakło, europejscy mieszczanie próbowali kontynuować tradycyjną efektowną zabawę po swojemu – tyle że z mniejszą pompą i bez wojskowej dyscypliny. Świadectwem tego, jak zabawa weszła w mieszczańską krew, jest paryska nazwa Place du Carrousel, gdzie urządzano podobne zabawy w stolicy Francji.
Tymczasem również na terenach dawnego Bizancjum, gdzie usadowili się Turcy, bawiono się w kółeczku. Także już bez żołnierzy, a nawet i bez koni. W maju 1620 r., a więc dokładnie 400 lat temu, brytyjski podróżny Peter Mundy zobaczył w osmańskiej Turcji trzy urządzenia typowe dla dzisiejszego wesołego miasteczka. Pierwszym był rodzaj ekstremalnej huśtawki (tylko dla dorosłych!), drugim – diabelski młyn (dla dzieci), a trzecim – karuzela (też dla dzieci). Mundy ujrzał je i z zachwytem opisał światu zachodniemu w zbiorze opublikowanym pod tytułem The Travels of Peter Mundy in Europe and Asia, 1608–1667.
Z jego opowieści wynika, że owe cudowne mechaniczne przyrządy do zabawy wypatrzył podczas muzułmańskiego Święta Ofiarowania w mieście nazywanym przez wieki Filipopolis, czyli w dzisiejszym bułgarskim Płowdiw. Zakręcone pomysły trafiły potem na Zachód. Wirujące mechaniczne karuzele zastąpiły jeźdźców uganiających się w kółko po placach. Rumaki miały jeszcze w przyszłości powrócić, ale tylko jako drewniane koniki poruszane w koło najpierw parowym, a potem elektrycznym silnikiem.
Lot na Księżyc
Ciekawe, czy w Płowdiwie będą pamiętać o wesołej rocznicy, czy taka okazja na promocję Bułgarii jako zabawowej kolebki Europy zostanie zaprzepaszczona. Gwoli uczciwości przyznać jednak trzeba, że z tych płowdiwskich machin najbardziej oryginalna wydawała się karuzela. Rozmaite huśtawki znano wcześniej (nawet w starożytnej Grecji), a diabelski młyn na pewno funkcjonował już także w Stambule. Płowdiw może się jednak pochwalić kilkoma urządzeniami działającymi równolegle – na dobrą sprawę pozwala to uznać je za pierwsze miasto z wesołym miasteczkiem! Wprawdzie już w średniowieczu jarmarki i odpusty były miejscem zabaw i popisów kuglarzy, ale czym innym jest podziwianie żonglera, a czym innym szalona jazda na wirujących siodełkach, z wiatrem we włosach.
Dlaczego więc wesołych miasteczek nie nazywamy dziś filipopolisami albo płowdiwkami, lecz lunaparkami? Skąd ta nazwa? Zagadki nie ułatwia fakt, że niektórym nieszczęśnikom zdarza się mylić terminy „lunapark” i „lupanar”. Pomyłka, po której wypada się zaczerwienić. Lupanar to przecież… burdel w starożytnym Rzymie, a dokładnie wilcza nora (słowo lupa, czyli wilczyca, było popularnym określeniem prostytutki). Owszem, bywa, że w parkach rozrywki klientów szukają damy lekkich obyczajów, jednak nie tędy droga. Nie o lupę/wilczycę chodzi, tylko o Lunę/Księżyc. Lunapark bowiem, a właściwie Luna Park, to nazwa wesołego miasteczka, które zaczęło funkcjonować na nowojorskim półwyspie Coney Island w roku 1903. Nazwa nawiązywała do głównej atrakcji wesołego miasteczka – machiny powietrznej „Luna”, wyglądającej niczym wzięta z fantazji Juliusza Verne’a, którą 30 pasażerów naraz zabierano w rodzaj zaimprowizowanej podróży na Księżyc. Podczas tej szalonej wyprawy symulowano oddalanie się najpierw od Ameryki, potem w ogóle od powierzchni Ziemi, a następnie lądowanie na Srebrnym Globie, by spotkać się z Selenitami.
Oczywiście była to tylko jedna z wielu atrakcji. Chętni mogli zjeżdżać i pędzić na łeb na szyję na wiele sposobów, udać się łodzią podwodną na biegun, a potem oglądać egzotyczne tancerki i tresowane zwierzęta. Wielkie wrażenie robiła iluminacja: wieże ze światła, gwiazdy i półksiężyce, kolorowe napisy. „Czarem setek tysięcy różnokolorowych świateł elektrycznych jaśnieje do późnej nocy nowojorski Luna Park, główne miejsce zabawy tego mrowiska ludzi, za dnia goniącego niezmordowanie za interesem i zarobkiem” – pisał w komentarzu pod zdjęciem z Coney Island popularny polski „Ilustrowany Kurier Codzienny” w fotograficznym dodatku z 23 września 1935 r.
Luna Park odniósł ogromny sukces. Jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać jego kopie: w Niemczech, we Francji, w Japonii, a nawet w Egipcie. A jednak, choć nazwa się przyjęła, oryginalny Luna Park podupadł. Kryzysy, pożary i konkurencja zrobiły swoje. W 1979 r. sytuacja była tak kiepska, że diabelski młyn z Coney Island najbardziej ekscytująco wypadał w finałowej scenie kultowego filmu akcji Wojownicy (tytuł oryg. The Warriors, 1979) o porachunkach młodocianych gangów w Nowym Jorku. I chociaż 10 lat temu go reaktywowano oraz doinwestowano, to nie może się równać z tematycznymi arkami rozrywki, takimi jak Disneyland.
Ogrody rozrywki
W Europie, niezależnie od używanego w wielu językach terminu „lunapark”, symbolem wesołych miasteczek jest kopenhaski Tivoli. Jego sława promieniowała zresztą na cały świat. Wystarczy powiedzieć, że wizytą w Tivoli Walt Disney tak się zachwycił, iż zapragnął odtworzyć tamtejszą atmosferę w swoim Disneylandzie.
Skąd taki podziw? Tivoli powstał w roku 1843, a więc 60 lat przed Luna Parkiem z Coney Island i 112 lat przed pierwszym Disneylandem w Kalifornii. Swoją nazwę zaczerpnęło – dość osobliwie – ze starożytności. Bo wprawdzie Rzymianie woleli lupanary i areny dla gladiatorów, jednak cesarz Hadrian pozostawił po sobie pod Rzymem cudowną posiadłość z ogrodami, teatrami, fontannami i łaźniami w miasteczku Tibur, później przemianowanym na Tivoli. Przez wieki przyciągało rzymskie elity. I tak jak starożytne Tivoli stało się miejscem oddechu dla cesarza oraz bogatych Rzymian, kopenhaskie miało zapewnić rozrywkę Duńczykom i przybyszom z zagranicy, znużonym codziennością epoki przemysłowej.
Poza ogrodami i teatrem przyciągało czymś, czym Hadrian nie dysponował – sztucznymi ogniami i karuzelami. A od 1914 r. także drewnianą kolejką górską. Działa ona do dziś, będąc jedną z najstarszych funkcjonujących tego typu maszyn na świecie.
Pobożna kolejka
Rollercoastery, czyli kolejki górskie, są dziś symbolem porządnego parku rozrywki. Ich pierwowzory były jednak osobliwe. To rosyjskie drewniane zjeżdżalnie, pokryte lodem i śniegiem, przeznaczone do ślizgania się na sankach i lodowych blokach z siedziskami, na podobieństwo dzisiejszych torów bobslejowych. Pojawiły się w Rosji w XVII w., a w Sankt Petersburgu zadbał o nie sam Piotr Wielki. Kilkadziesiąt lat później promowała je również caryca Katarzyna II, ponoć opracowując też wariant tej samej zabawy na lato.
Wynalazek powędrował na Zachód, m.in. do Paryża. Znany był jako „rosyjskie górki”. Tam zabawa trwała dalej, ale już definitywnie bez sanek i śniegu, za to na wózkach i specjalnych torach. Jednakże prawdziwą rozrywkę uczynili z tego dopiero Amerykanie. Trasy stawały się coraz dłuższe, zapętlały się, wagoniki rozpędzały się coraz bardziej, pasażerowie krzyczeli coraz głośniej. Co ciekawe, pod koniec XIX stulecia rozrywkę taką promowano wśród nowojorczyków jako chrześcijańską alternatywę dla „szatańskich” pokus, takich jak bary i domy publiczne!
Kolejki górskie przyciągają dziś wszystkich spragnionych dreszczyku emocji bez skakania na spadochronie czy bungee. Wszystkich głodnych endorfin, dopaminy i adrenaliny, potrzebujących euforii. Tych mniej zapalonych kilka lat temu próbowano przekonać do korzystania z rollercoasterów wynikami… badań naukowych. Wskazywały one, jakoby ostra jazda sprzyjała pozbywaniu się kamieni nerkowych! Prof. David Wartinger z Michigan State University osobiście jeździł kolejkami wyposażony w silikonowe repliki układu moczowego i badał, jak zachowują się przy przeciążeniach kopie kamieni nerkowych. Stwierdził, że jazda przyśpiesza i ułatwia ich usuwanie z organizmu, w normalnych warunkach zazwyczaj bardzo bolesne. Pracę zakręconego naukowca uhonorowano w 2018 r. Ig Noblem – nagrodą za odkrycia tyleż zabawne i absurdalne, co zastanawiające.
Pod patronatem pana Twardowskiego
Karuzela na Bielanach z czasów Bieruta z całą pewnością nie była pierwsza w Polsce. Nie stanowiła też jedynej rozrywki w Lesie Bielańskim. Bawiono się w nim jeszcze w XIX w. Zresztą huśtano się i fikano koziołki w rozmaitych parkach we wszystkich dużych miastach, nie tylko w Warszawie. I wcale nie w stolicy powstał pierwszy polski lunapark z prawdziwego zdarzenia.
Wzniesiono go w Poznaniu w roku 1929 z okazji Powszechnej Wystawy Krajowej, czyli naszego krajowego EXPO. Zachowane zdjęcia robią wrażenie. Widać na nich olbrzymią kolejkę górską mającą ponad 2 km długości. A także karuzelę z ludźmi wirującymi w małych samolocikach. Była tam również zjeżdżalnia wodna (aby, jak zachwalała prasa, „z wysokiego wzniesienia błyskawicznie stoczyć się w łodzi na otwarte wody stawu”) oraz autodrom (z samochodzikami dla dzieci i dorosłych). Wejście do lunaparku zdobiła rzeźba pana Twardowskiego siedzącego na Księżycu. To w oczywisty sposób nawiązywało do słynnego Luna Parku. Oficjalnie nazwa tego przybytku brzmiała jednak „Wesołe miasteczko pod panem Twardowskim” – i podobno to właśnie impreza z 1929 r. wprowadziła termin „wesołe miasteczko” do języka polskiego.
Poznańska wystawa miała też pewną ciemną stronę, dość charakterystyczną dla tamtej epoki. Jedną z atrakcji była „wioska murzyńska”, pełna egzotycznie ubranych (lub rozebranych) Afrykanów, z którymi odwiedzający ekspozycję mogli pozować do zdjęć. Podobne „ludzkie zoo” na przełomie XIX i XX w. można było oglądać w wielu miastach Europy przy okazji dużych międzynarodowych wystaw. Nikt się nie zżymał, europocentryzm i kolonializm miały się przecież wtedy bardzo dobrze. Zresztą w tamtych czasach w cyrkach Europy i Ameryki bezkarnie wykorzystywano również ludzkie osobliwości, „dziwolągi”: bliźnięta syjamskie, cierpiących na karłowatość i gigantyzm, ludzi mających rzadkie, a odpowiednio makabryczne schorzenia.
Karuzela historii wyrzuciła te „atrakcje” poza program parków rozrywki. Dzisiaj bawimy się już tylko swoim kosztem – ewentualnie wyśmiewając bliskich, którzy właśnie umierają ze strachu i drą się wniebogłosy na rollercoasterze. Dobrze, bo przecież zdaniem amerykańskich kaznodziejów odstraszą grzeszne pokusy, a według amerykańskich naukowców pozbędą się kamieni nerkowych.