Na sam koniec roku, kolejną historię z okładki opowiada sekretarz redakcji Ewa Pawlik.
Na sam koniec roku, kolejną historię z okładki opowiada sekretarz redakcji Ewa Pawlik.
Zawsze zaczynam od lokalnej prasy. Studiuję nagłówki, nekrologi i ogłoszenia drobne. W dniu, w którym ląduję w Vancouverze, wiadomość dnia dotyczy psa, który przedawkował narkotyki. Prawdopodobnie zjadł je podczas spaceru po East Hastings, dzielnicy okupowanej przez uzależnionych nieprzerwanie od czasów wojny opiumowej. Tuż pod tym newsem znajduję informację o nadchodzącym spotkaniu z Sadguru Jaggim Vasudevem, jednym z moich ulubionych mieszkańców naszej małej planety – joginem z indyjskiego Tamil Nadu. Z kolejnym ulubionym Ziemianinem, Gaborem Maté, mam się spotkać nazajutrz. Po to tu jestem.
Jest prima aprilis. Vancouver w euforii. Nie z powodu święta, ale z powodu słońca. Pierwszy słoneczny i ciepły dzień od paru miesięcy. Na ulicach tłumy, wszyscy rozmawiają o pogodzie, na każdym rogu uliczny muzyk, przed moim hotelem rozstawiono stragany z marihuaną. Sprzedawcy w tęczowych strojach oferują poporcjowany susz, lizaki, ciastka – także bezglutenowe. Na prowizorycznej scenie zespół reggae śpiewa o miłości i że „All is One”. All is one nawet na moim talerzu, gdy zamawiam lunch: gofry, bekon, syrop klonowy i bita śmietana. Together, as one – jak w piosence. Gdy spoglądam ponad te radosne tłumy, z każdej strony widzę lasy i wodę. Wszystko przeskalowane jak porcja jedzenia, przed którą siedzę. Gofry? Od razu pięć. Bekon? Z kilku świnek. Las? LAS. Drukowanymi. Z wykrzyknikiem!