Wielkie migracje i małe innowacje
Wiedza i niewiedza

Wielkie migracje i małe innowacje

Paweł Janiszewski
Czyta się 12 minut

Kolejne fale migrantów przez całą starożytność zalewały Bliski Wschód i basen Morza Śródziemnego. Szukali żyznych ziem i przyjaznego klimatu, a przy okazji sprawili, że Juliusz Cezar mógł wjechać do Rzymu konno, a nie – dajmy na to – na wołach.

Czyż może być bardziej heroiczna scena niż boski Achilles mknący poprzez błonia Troi we wspaniałym rydwanie zaprzężonym w dwa nieśmiertelne rumaki, Ksantosa i Baliosa? Albo hrabia Roland, gdy w wąwozie Roncevaux „dosiada konia, którego zowie Wejlantyf, spina go szczerozłotymi ostrogami” i, stając w siodle, wymachuje na wszystkie strony wielkim Durendalem? Obaj stali się ikonami Europy. Pierwszy miał zapobiec triumfowi „Azji”, której symbolem była Troja, drugi zaś odparł nadciągających tłumnie „pogan”. Jak na ironię obu trudno sobie w tej roli wyobrazić bez zdobyczy przyniesionych niegdyś przez groźnych przybyszów z dalekiego stepu.

Żelazne schody

Około 600 r. n.e. nieznany z imienia bizantyjski autor napisał po grecku traktat o sztuce wojennej noszący tytuł Strategikon. Przypisano go później błędnie bizantyjskiemu cesarzowi Maurycjuszowi (582–602). Imperium w tych czasach, poza południową Hiszpanią, północną Afryką oraz enklawami w Italii, straciło już na rzecz barbarzyńców cały zachód. Bałkany zalewały właśnie hordy przybyłych z Azji Awarów oraz sfederowanych z nimi Słowian. Na wschodzie prowadzono ciężkie walki z Persami. W tej ponurej scenerii można znaleźć kres pewnej opowieści, który niczym koniec nici Ariadny tkwi u wejścia do mrocznego labiryntu historii. Oto bowiem autor Strategikonu kilka razy zaleca używanie „żelaznych schodów”. Pod tym nieporadnym, ale jakże poetyckim określeniem, kryją się banalne na pozór strzemiona. Niby drobiazg, ale o rewolucyjnym znaczeniu. Dzięki nim jeździec może stanąć

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Wiedza i niewiedza

Kolonializm z drugiej ręki

Max Cegielski

Na pierwszej wystawie poświęconej kulturze europejskiej w Japonii najważniejsze eksponaty stanowiły wóz cygański i aparatura do pędzenia bimbru. Przekaz był jasny: Europejczycy są wędrownymi alkoholikami.

Max Cegielski: Po 1989 r. skończyły się w Polsce kłopoty z paszportami i zaczęliśmy masowo podróżować. Ale nasz stosunek do innych kultur, zwłaszcza tych pozaeuropejskich, jest coraz bardziej niechętny. Wykazują to badania i widzimy to na co dzień. Dlaczego tak się dzieje?

Joanna Wasilewska: Podróże kształcą tego, kto ma już pewne podstawy, żeby być dalej kształconym, albo bardzo otwarty umysł. Ważne jest co innego – nie byliśmy nigdy krajem kolonialnym, co zapewnia nam poczucie złudnego moralnego komfortu. Nie zostaliśmy kolonialistami nie dlatego jednak, że byliśmy lepsi od innych, tylko dlatego, że nie wzięliśmy udziału w podziale świata, sami będąc wtedy narodem podbitym. W okresie międzywojennym natomiast pojawiły się możliwości marzeń i pewne pretensje (Liga Morska i Kolonialna), że nie znaleźliśmy się w gronie dzielącym globalny tort. Nasze myślenie o świecie pozaeuropejskim, mimo braku kolonii, i tak było mocno kolonialne. Brak kolonii skutkował natomiast mniejszą znajomością świata niż w krajach, które były zamorskimi potęgami. Ich mieszkańcy mają dużo na sumieniu, ale z drugiej strony są trochę przyzwyczajeni do inności. Jeśli się słyszało, że dziadek był urzędnikiem w Indiach i miał tam miejscową służbę, jest to niefajne z dzisiejszego punktu widzenia, ale oznacza, że potomek widział na zdjęciach dziadka z tym służącym. Na pewno musi sobie przepracować, że dziś ten człowiek nie zajmuje już pozycji służącego, ale jest chociaż od pokoleń przyzwyczajony do obecności ludzi o innym kolorze skóry. W Holandii trafiłam kiedyś na targ staroci. Ileż tam było indonezyjskich przedmiotów! Tam czy np. w Wielkiej Brytanii do dziś ze strychów wyciąga się egzotyczne pamiątki – w większości rzeczy banalne, ale człowiek wychowany w takim otoczeniu jest przyzwyczajony chociażby do większej różnorodności form. Nie reaguje natychmiastowym odrzuceniem: czemu to takie inne, niepodobne? A my co najmniej od czasu zaborów jesteśmy bardzo skupieni na sobie. Taka sytuacja może powodować łatwiejszy wzrost agresji wobec nieznanego. Homogeniczność utrwalona w PRL została bardzo łatwo zaakceptowana, zapomnieliśmy swoich Żydów, swoich Niemców i Ukraińców. I ta jednolitość nam się spodobała.

Czytaj dalej