Na początku była Torschlusspanik. Strach przed przegapieniem ważnego momentu. W dosłownym tłumaczeniu z języka niemieckiego termin opisuje „panikę przed zamykającą się bramą”. Antropolożka Tiffany Watt Smith w Księdze ludzkich uczuć podaje, że określenie to odnosi się do dość powszechnej w średniowieczu sytuacji, w której podróżni na widok pędzącej na nich armii nieprzyjaciela biegną w kierunku zamykających się bram miasta, żeby w nim szukać schronienia. Przerażające prawda?
Choć współcześnie wydaje się to już co najmniej mało aktualne, to Torschlusspanik ma się świetnie, a nawet ulega innowacyjnym przekształceniom. Dziś przecież także pędzimy w panice, tylko bramy, które się przed nami zamykają, mają mniej materialny charakter. Poszukiwanie schronienia i wyjście z sytuacji zagrożenia przysparza nam, użytkownikom XXI w., innych niż średniowiecznym przodkom trudności. Mniej namacalnych, ale zupełnie realnych.
Wszyscy jesteśmy sfomowani
Pod koniec XX w. wraz z „dojrzewaniem” kapitalizmu i nowych technologii w naszej rzeczywistości na dobre rozgościło się FOMO. Co znaczy akronim FOMO i skąd się wziął? Różne źródła podają, że po raz pierwszy użył go w połowie lat 90. XX w. strateg marketingowy i badacz Dan Herman. Po przeprowadzeniu serii pogłębionych wywiadów z klientami zdefiniował FOMO (fear of missing out) jako obawę przed niewykorzystaniem wszystkich dostępnych możliwości i jednoczesną utratę spodziewanej radości związanej z wyczerpaniem wszystkich tych możliwości. Jednak z najbardziej rozpowszechnionej definicji FOMO stworzonej przez badacza tego fenomenu współczesnej kultury cyfrowej Andrew K. Przybylskiego wynika, że należy go rozumieć raczej jako „wszechogarniający lęk, że inne osoby w danym momencie przeżywają bardzo satysfakcjonujące doświadczenia, w których ja nie uczestniczę”. W 2013 r. zespół badaczy z Przybylskim na czele opracował nawet tzw. skalę FOMO, za pomocą której można oszacować stopień własnego „sfomowania”. Młodziutkie FOMO, chętnie opisywane przez media i obśmiewane w niezliczonych ilościach memów, nieco dojrzało i doczekało się w końcu solidnych naukowych opracowań.
Wnioski z tych coraz liczniejszych raportów nie napawają jednak optymizmem. Sugerują, że kontekstem pojawienia się FOMO jest brak zaspokojenia podstawowej psychologicznej potrzeby każdego z nas – potrzeby przynależności. Ze strachu uciekamy zupełnie jak nasi przodkowie, tylko sposób się zmienił. Teraz jest to np. skrollowanie w swoim smartfonie. A tam, jak w średniowiecznych miastach, czekają na nas niespodziewane zarazy: lejące się nieprzerwanym strumieniem bodźce, fakty i pseudoinformacje.
„Jesteśmy przebodźcowani, przeinformowani, z jednoczesnym poczuciem »niebycia« na bieżąco, »niedoinformowania«, »niebywania«. Odnosimy wrażenie, że omija nas wszystko to, co dobre, ciekawe, wartościowe i ważne. Wypolerowane życie innych, pokazywane w mediach społecznościowych, staje się więc naszym niedościgłym i niespełnionym marzeniem” – piszą we wstępie do niedawno wydanego raportu z badań FOMO. Polacy a lęk przed odłączeniem naukowcy z Wydziału Psychologii oraz Wydziału Dziennikarstwa, Informacji i Bibliologii UW.
Zwolnijcie i bądźcie z tego dumni
Jeśli FOMO może czemuś służyć, to raczej nie naszemu zdrowiu psychicznemu, a jedynie nakręcaniu spirali konsumpcjonizmu. Specjaliści od zwiększania sprzedaży uważają zresztą, że „FOMO marketing” jest najlepszym sposobem na dobranie się do portfeli milenialsów. Straszą, że dla nas już czegoś nie starczy, a my się na to nabieramy. Czy jest dla generacji fomo sapiens jakiś ratunek?
Coraz częściej media lifestyle’owe i biznesowe piszą o antidotum na FOMO, czyli JOMO. Joy of missing out to poczucie zadowolenia z ucieczki przed natłokiem informacji. Dziennikarze „New York Timesa” czy „Forbesa” opisują ten nowy trend jako praktykę eliminowania z otoczenia zbyt dużej ilości bodźców, skupiania się na teraźniejszości i ćwiczenia się w mówieniu „nie” mnożącym się możliwościom. Przynajmniej w teorii brzmi łatwo.
JOMO nawiązuje do od lat zyskujących popularność technik uważnościowych (mindfulness) i medytacyjnych, slowlife’u oraz minimalizmu. Postuluje wprowadzanie przerw w pracy i ekspozycji na media społecznościowe. Idea JOMO ma zachęcać do dbania o odpoczynek i relacje oraz tzw. cyfrowy dobrostan (digital well-being) w założeniu przeciwstawny do galopującego tempa życia i rozbuchanego kapitalizmu.
Jednak zjawisko JOMO szybko znalazło także marketingowo szersze zastosowanie, chociażby w formie rosnącej ilości poradników psychologicznych zachęcających do poszukiwania szczęścia w prostocie, w formie, np. osławionego ostatnimi czasy duńskiego hygge czy japońskiego ikigai. Choć zapewne niepozbawione sensownych i adekwatnych postulatów, stało się kolejnym trendem lifestyle’owym, za którym próbują nadążyć (sic!) obywatele zadręczeni FOMO. Joga, medytacja, quality time z bliskimi i praktykowanie wdzięczności. Próbujemy wcisnąć to wszystko w wielkomiejską rzeczywistość pełną targetów, gadżetów, rosnących standardów efektywności i kreatywności. Poprzeczka wędruje jeszcze wyżej. Prawdziwą ekwilibrystyką dzisiejszych czasów staje się więc wyrobienie w kapitalistycznym świecie tych dwóch skrajnie różnych prędkości.